Król Piast/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król Piast
Tom I
Podtytuł (Michał książe Wiśniowiecki)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Nazajutrz dopiero szlachta swem zwycięstwem upojona się otrzeźwiła i rozmyślać poczęła — co daléj?
Tryumf wczorajszy był wprawdzie wielkiego znaczenia, ale nie przygotowano się rozważnie jak korzystać z niego. Pomiędzy senatorami a — ludem, jak szlachtę ową małą zwano — rozbrat był zupełny, lecz starszyzna wiedziała dokąd szła i co miała na celu, a ów lud ślepo i namiętnie kroczył na przekór.
Nie stało Kondeusza i znienawidzonych francuzów, ale nie było go kim zastąpić.
Ci co w myśl ks. Olszowskiego życzyli Piasta, nie wiedzieli jakiego wziąć, chcieliby go szukać między panami — a to im było wstrętnem, okrzyknąć zaś takiego wojaka w wytartym kubraku, jak Polanowski, śmiesznem się stawało... coby na to świat powiedział?
Lotaryngski, rycerski pan... tak z francuzka wyglądał im jak Kondeusz.
— Nie kijem go to pałką! — wołał Piotrowski. — Ta tylko między dwoma różnica, że za Kondeuszem stała Francja, a za Lotaryngskim rakuszanie występują.
Do okopów nazajutrz panów widać nie było.
Prażmowski, już ochłonąwszy ale mściwy i przewrotny, a razem tchórzliwy, wołał miotając się po mieszkaniu swem wśród dworu i przyjaciół.
— Gdzie szablami dzwonią nad głowami, nie nasze miejsce! Jak sobie posłali tak niech śpią, my tam niepotrzebni.
— Pozwolisz mi W. Eminencja uczynić sobie tę uwagę — zamruczał kanclerz — że do proklamowania króla, pod absencję waszą dobrowolną, oni sobie innego biskupa znajdą, a ks. podkanclerzy jest na pogotowiu!
Gdy u Jezuitów, u Bernardynów po refektarzach w Warszawie burzliwe senatorów odbywały się narady — co poczynać, Prymas jechać na pole nie chciał, inni się też ociągali — pod okopami szlachta chodziła namarszczona, groźna, ale zakłopotana również jak panowie.
Odgrażano się — sami sobie króla obierzemy! ale do skutku doprowadzić pogróżkę nikt nie miał odwagi.
— Czekajmy! — dodawali kunktatorowie — ichmość się namyślą, że nas więcéj jest i że bez nas do końca nie trafią.
Oczekiwano więc, ale od Warszawy nikogo widać nie było, oprócz wysłanych na zwiady. Ci donosili:
— Naradzają się, wzajem sobie czyniąc wyrzuty... ale koni zaprzęgać, aby do okopów jechać, ani myślą.
— Chcą nas tak ichmość panowie starsi bracia skarcić — mówi Piotrowski, siedząc na opróżnionéj beczce od piwa — aleby się powinni rozmyśleć, że my sobie na ich miejsce ludzi dobrać potrafiliśmy, a oni bez tego tłumu, na który plują, nie stąpią kroku. Jutroby im jednego dworzanina niestało, gdybyśmy krzyknęli na naszą młodzież — kto im służy to zdrajca!...
Wśród trochę ostygłych po wczorajszem rozgorączkowaniu gromad, które już się na nowo rozpalać i podżegać zaczynały, Gorzeński, Korycki, Moczydło — wysłani po języka przez Prymasa, Paca i Sobieskiego, krążyli z rękami na plecy założonemi i przysłuchiwali się.
Gorzeński pierwszy przesznurkowawszy po wojewodztwach, powąchawszy tu i owdzie, czem ta rebelja wczorajsza pachniała, siadł na szkapę i pokłusował do miasta do OO. Jezuitów i Prymasa. Jechał biedaczysko z głową zwieszoną, bo mu się to wszystko niepodobało, a wypadek był — jak się francuzi wyrażali — bez precedensów, to jest bezprzykładny.
— Tego związki wojskowe nauczyły — szemrał Sobieski, a Prymas dodawał:
— Mogli rozsiekać hetmana... potrafią i biskupa męczennikiem uczynić...
Wśród rozpraw tych nadjechał z raportem Gorzeński, z nosem tak zwieszonym, iż ani go pytać było potrzeba co przywoził. Miał to wszystko wypisane na czole.
— A co? — zapytał Prymas.
Gorzeński ramionami poruszył.
— Mówią — poczekamy mało, — a nie zechcą oni do nas, my do nich nie pójdziemy, obejdziemy się bez Prymasa i Hetmana.
Wszyscy panowie spojrzeli po sobie i milczeli.
— A lękać się znowu tego brzęku szabel — dodał do Prymasa się obracając Gorzeński — lękać niema czego. Hałasu dużo... a w rzeczy to pusta wrzawa. Głos podnieść łatwiéj niż rękę...
Panowie naradzali się oczyma, Prymas się ociągał. Nie była już może obawa katastrofy co srodze obrażona duma — wstrzymywały go. Wczoraj on — Interrex — Prymas, najwyższy dostojnik duchowny państwa, którego tron biskupi malowano na równi z królewskim dawniéj — on! musiał drżeć przed wytartemi kubrakami. Tego im darować nie mógł. Gdy sobie przypomniał strach własny, bladł z gniewu i upokorzenia...
Zemścić się — choć to uczucie kapłanowi i biskupowi nie przystało wcale — zemścić się — było jedynem jego pragnieniem...
W samym charakterze tego człowieka... leżało rozwiązanie zadania, jak tylko by ostygł i zapanował nad sobą — Prażmowski musiał poddać się pozornie, uniżyć... i zdradą potem a spiskiem zapłacić.
Przebaczyć! ani umiał, ani mógł... w starcu nadto jeszcze zepsutéj krwi kipiało...
Cóż teraz mówiono we Francji o jego zaręczeniach uroczystych — co myślano o jego znaczeniu — jak się tam wyśmiewać musiano lub o oszukaństwo go obwiniać!! Tego przebaczyć nie mógł także..
Tak dzień cały upłynął w niepewności, ale od okopów przyszła wieczorem przez różne usta jedna rezolucja szlachty.
— Nie przyjedzie Prymas i przekupieni koryfeusze — obejdziemy się, dali Bóg bez nich...
Prymas obawiał się podkanclerzego, że gotów był na wszystko.
Gdy późno już kilkunastu z województw ichmościów niby proprio motu, stawiło się do Prymasa, i poczęli radzić a prosić, aby się nie absentował, Prażmowski był już przygotowanym.
Przybrał postawę smutną, bolejącą a rozczuloną — łzy mu stawały na powiekach.
— Dzieci moje — odezwał się czule do posłów — ja wam, ojczyźnie i sprawom téj rzeczypospolitéj do tchu ostatniego służyć jestem gotowy... Siły mi dziś nie dozwoliły dziś dojechać, smutek wielki przygnębiał. Modliłem się... aby Bóg zesłał opamiętanie i pokój...
Naznaczono dzień do posłuchania Neuburgskiemu — pościągali się rozpłoszeni... Szlachta stała zimna, szyderska, cierpliwa.
Neuburgski tak nędznie i niepokaźnie wystąpił, że w szeregu powozów jego, dwie kolebki, które z urzędu posłał od siebie, jako marszałek, Sobieski, najwięcéj się odznaczały, a orszak jego o wiele i liczbą i blaskiem przechodził poselstwo, z którego się otwarcie naśmiewano. Sam pono poseł, który musiał go zalecać, czuł i widział, że się to na nic nie zdało... panowie senatorowie nie słuchali myśląc o czem innem — tłum drwił i śmiał się... Drugiego dnia koléj przychodziła na Lotaryngskiego... Hr. Chavagnac zręczny, przebiegły umiał ze wszystkiego korzystać.
Z rozbitéj nawy Kondeusza, co tylko na brzeg dało się wyciągnąć — zagarnął. Umysły panów, nie mając się już do kogo skierować, skłoniły się ku ks. Lotaryngskiemu. Wiele mówiło za nim, młodym był, rycerskiego usposobienia, obiecującym — przyrzekał do ostatniéj kropli krwi wylać w obronie rzeczypospolitéj rekuperować awulsa! Wiedziano że rakuską miał opiekę i poparcie. Może by to mu przyjaciół nie przyczyniło, ale gdy zewsząd groziła wojna, a szczególniéj od wschodu, przymierze z Cesarstwem do pogardzenia nie było.
Rozprawiano o Lotaryngskim, który też — choć się mierzyć nie mógł rozsypanemi pieniędzmi z Kondeuszem — pokaźniéj i zamożniéj się stawił.
Wjazd hr. Chavagnaca nie czynił mu wstydu, oprócz karet Sobieskiego, miał własnych cztery pozłocistych i świeżym aksamitem poobciąganych, a wewnątrz powyściełanych adamaszkami i lamami. W karetach jechał dwór hrabiego, strojny, błyszczący, wesoły. Barwa domu lotaryngskiego, w któréj występowała zielona ze złotem, połyskiwała i na służbie, któréj po dwunastu przy każdéj jechali karecie.
Sznur się umiejętnie i umyślnie przedłużony wyciągał na przestrzeni dosyć znacznéj. Karety szły w pewnych odstępach od siebie, daléj jechali paziowie konno, kapiący od złota, a za niemi dwudziestu masztalerzy z czubami piór szkarłatnych, białych i zielonych. Prowadzono nawet konie paradne pod szytemi dywdykami... słowem — wjazd wcale się okazywał — niczego... Szlachta mu się przypatrywała, szczególniéj na konie zwracając uwagę, które jedni chwalili, drudzy w nich wad szukali... Wieczorem, gdy się te zalecanki kandydata skończyły, a szlachta rozeszła po obozie, namiotach i szopach, można było słuchając sądzić, że lotaryngczyka wybiorą.
Z Neuburgskiego wprost się wyśmiewano — nic go nie zalecało — za lotaryngskim mówiło wiele, szczególniéj zaś to — że pod ręką innego nie miano kandydata — a Piast... choć się uśmiechał im... drugim się wydawał mrzonką.
Naradzano się — ziewano, a Vox populi, domagał się — końca.
Po wybuchu tym, który kupiono wyłącznie Kondeusza — znużenie czuć się dawało, jak po wysiłku każdym. Tu i owdzie powtarzano:
— Do domów!.. Ś-ty Jan, kosowica — terminy. Żony nakazywały przez posłańców do mężów, aby wracali. Tymczasem znowu Prymasa i panów w okopach widać nie było... Prażmowski się zżymał.
Późnym wieczorem Sandomierzanie i Kaliszanie się zgromadzili i postanowili wyprawić do Prymasa ultimatum.
— Nie zechcecie ichmość do nas! Bóg z wami, sami sobie rady damy, wybierzemy i proklamujemy... bez was...
Znowu tedy uląkł się Prażmowski. Paru deputatów kazał winem częstować, a tego się nie odmawia i u nieprzyjaciela, wyszedł do nich w komeszce, — w półuroczystym stroju... łagodny jak baranek, namaszczony, pobożny, serdeczny. Co słowo powtarzał — Moje dzieci!! i zapewnił, że stawi się na żądanie ichmościów.
— Raz to skończyć trzeba — przemówił przewódzca poselstwa — szlachta się wyjadła, zmęczyła, pochorowała, przeszło miesiąc darmo w polu stoi. Dobrze panom pod dachami i z kucharzami, a nam deszcz za kołnierz się leje i często o szklance piwa z suchą grzanką cały dzień trzeba pościć...
Poszło tedy wieczorem wszędzie jednym głosem. — Jutro króla okrzykniemy.
Kogo?! Większa część myślała o Lotaryngczyku, innym było to prawie obojętnem, boć szlachta już raz zwycięztwo odniosła.
Od rana pod szopą było gwarno, ale tym razem województwa same pilnowały porządku i kupy — nie rozbijano się i nie rozpływano. Tylko bliżéj owéj szopy... życie drgało jakieś wydatniéj... a widowisko przybywających panów mogło zaprawdę ciekawość obudzać.
Z obliczów czytać było można, jeśli nie myśli, bo z temi się nikt nie wydaje łatwo — to charaktery, co się zdradzają mimowoli.
Prażmowski wszedł uroczyście prowadzony, starszy niż kiedy, umyślnie złamany, a tak pokorny dumnie i mądrze, a uśmiechający się łagodnie że w niektórych litość obudzał.
Ci co go przed chwilą widzieli jak się przed poufałemi burzył, miotał, pięście ściskał i piorunami rzucał — tu go poznać ledwie mogli. Niejednemu uśmiech mimowolny prześliznął się po ustach, nie jeden szepnął sobie w duchu — O lis!!.. lis szczwany!!..
Na innych twarzach maski wedle charakterów były różne. Sobieski hetman stał tak jakby go nic nie dotknęło, jakby nie poniósł szkody, i zimno patrzył na wszystko, choć ruina Kondeusza, na duszy mu gruzami leżała...
Ale w tej rycerskiéj wąsatéj twarzy, która do grania komedji nie była nawykła, widać było przymus jaki sobie zadawał — i co go on kosztował...
Pac kanclerz — dumą nadrabiał. Rodzina ta świeżo do potęgi urosła, gotową była zachowaniu jéj poświęcić wszystko. Widać to z nich było... Czekali na jaką stronę szala przechyli — bo z wyjątkiem Radziwiłłów, z któremi przejednanie było niemożliwe, mogli przyjąć każdego kandydata jakiegoby im traf ślepy narzucił. Serce ich i skłonności ku Francji ciągnęły — ale nawet miłość ku niéj, interesowi familji ustąpić musiała. Widzieli się już panującemi na Litwie, pieczęć, buława, krzesła najpierwsze były w ich rękach. Morsztyn nie występował naprzód, i nie widać go było. Reszta zwyciężonych Kondeuszowych, już barwę Lotaryngskiego wdziała jawnie...
W umysłach wszystkich... niepewność, oczekiwanie — ciekawość... rodziły niepokój nadzwyczajny.
Każdy okrzyk głośniejszy zdawał się coś przynosić... Każdy drżeniem się odbijał pod szopą.
Ks. Michał od rana był na okopach, i stanął przy Sandomierskiéj chorągwi, zmęczony, znudzony, o jedno Boga prosząc, aby raz się to skończyło. Spełniał swoj obowiązek z apatją, odrętwiony, obojętny, lecz grożąc ostatkiem cierpliwości.
Cały niemal dzień upłynął na niczem; brakło biskupów, Prymas się opóźnił... a przybywszy i usiadłszy w miejscu swem — mścił się milczeniem.
Szlachta się zżymała. Koryfeusze ostatniéj walki poczęli się wyrywać z głosami.
— Jeżeli Imć. ksiądz arcybiskup nie zagaja... prosiemy księdza biskupa Krakowskiego, aby przewodniczył. Czas do obrad przystąpić.
Głuchy szmer wtórował, a Prażmowski jakby się ocknął, cichym głosem zaprotestował, iż do ostatniego tchnienia ojczyźnie służyć gotów.
Tymczasem z senatorów, którzy stali usta mając jak zamalowane, nikt się z niczem odezwać nie śmiał. Oglądano się, potrącano, a obawa wzniecenia burzy była widoczna.
Pod szopą więc — szemrano tylko, więcéj pozornie niż rzeczywiście radząc — czekano skazówki od województw...
Tu jakoś dnia tego — umiarkowanie brało górę, ale głosy się słyszeć dawały. Kilka województw oświadczało się za Lotaryngskim.
Część Litwy Radziwiłłowska wołała za Neuburgskim — ale nikt nie poszedł za nią...
Tu i owdzie szlachcic się podnosił i głos zabierał, prawił, rozwodził się, pluł i niekonkludował.
W Sandomierskiem naprzód huknęło:
— Piasta! Piasta!!
Ledwie się dał słyszeć ten okrzyk, aż jak iskra elektryczna przebiegł tłumy.
— Piast!
Ze śmiechem w kupkach wołano gdzieindziéj.
— Polanowski...
Jakiś żartowniś przypomniał — Bandurę — ale go zahukano.
W tem, ni z tego ni z owego podkomorzy kaliski Krzycki zawołał głosem donośnym:
— Michał ks. Wiśniowiecki! Syn Jeremiego!!
Tak mało się kto spodziewał tego imienia, że go nie zrozumiano w początku — ale zaledwie dosłyszano wyraźniéj wymówione — stała się rzecz dziwna, niepojęta... Jak gdyby wszystko ku temu było przygotowane, zaczęły wybuchać wołania...
— Michał książe Wiśniowiecki!
Nie było oporu, nikt nie śmiał się przeciwić...
Spadł ten kandydat, jakby istotnie od Ducha Świętego zesłany... Pochwycono go z zapałem... Był to król, jakiego właśnie szlachta potrzebowała. Syn pokrzywdzonego przez magnatów Jeremiego, krew bohatera, plemie jagiellońskie... ubogi.. nieznany, zapomniany.
W wyniesieniu go szlachta mogła dać znamię swéj potęgi.
— Vivat Piast! Vivat król Michał! vivat Wiśniowiecki! — zawrzało dokoła z gwałtownością nadzwyczajną...
Napróżno by się był kto chciał przeciwić... Zapał rosnął z taką niesłychaną szybkością i potęgą, że ani było podobna temu prądowi się opierać... Jak ogień w posuchę rozległo się na całem polu:
— Vivat Michał!
Szlachta podrzucała czapki, szable podnosiła w górę, gardłowała jak upojona, jak oszalała... Wołanie stało się krzykiem i ryczeniem zwycięzkiem.
Pierwszy odgłos z pola wpadający do szopy — przeszedł niezrozumiany. Tu tak nikt w świecie nie mógł się ubogiego, nic nie znaczącego, bez stosunków i przyjaciół książęcia spodziewać, że uszom nie uwierzono. Z ustami otwartemi, z oczyma podniesionemi Prymas stał — jak osłupiały... W koło się oglądał pytając wzrokiem.
W tem z wrzawy téj nagłéj dobitnie, jasno, głośno wypłynęło:
— Piast! książe Michał Wiśniowiecki!
Prażmowski, który się był podniósł nieco nasłuchując padł na krzesło bezsilny — z oczyma obłąkanemi...
Gniew, rozpacz, przestrach wypiętnowały się z kolei na twarzy starca. W téj chwili stanowczéj, nieprzygotowany, — nie mógł być panem siebie — zdradził się — lecz zwolna to co go otaczało — nakazywało choć pozorną rezygnację...
Rzucił wzrokiem w koło.
Oburzenie jego podzielali marszałek sejmowy, który podniósł się pierwszy, jakby chciał miejsce swe opuścić — Sobieski, już zabierający się do wyjścia, i znaczna liczba senatorów... Cała ta opozycja, która jeszcze się czegoś spodziewała, w momencie zbiegła się około krzesła Prażmowskiego.
Szło o to, aby go uprowadzić, naówczas nikt by może inny nie śmiał śmiesznego, jak się Morsztyn wyraził, króla — proklamować...
— Jedźmy! jedźmy! precz!
Bez namysłu prawie, pochwycono starca pod ręce. Nie opierał się.
Pod szopą zamęt się stał wielki, rozerwanie jakieś — niepewność.
— Czekajmy! — wołali niektórzy.
— Jedźmy — nalegał Sobieski gniewny. Żarty z nas stroją!
Przemogła gromada, która Prażmowskiego otaczała. Powtarzano — Jedźmy... Prymas dał się wziąć i prowadzić do powozu... W jednéj chwili znaczniejsza część kolebek i koni stała pogotowiu. Senatorowie uchodzili do miasta.
Nikt im drogi nie tamował, nikt nie wstrzymywał. Szlachta wybuchała śmiechem z tego popłochu, a coraz głośniejsze wołanie:
— Vivat Piast! Vivat król Michał! głuszyło wszystko.
W téj ucieczce nagłéj z pola elekcji widać było nieporadność panów, którzy wcale nie przewidywali téj ostateczności, ale pozostali sami.
W polu zgodność głosów była — przerażającą...
Powozy, które uciekających z pod szopy unosiły do stolicy, sunęły się wśród tłumu, jak jeden mąż powtarzającego:
— Vivat król Michał.
A wołaniu temu towarzyszyła taka wesołość, radość i szał niekłamane, iż twarze senatorów bladły ze strachu i gniewu.
Nie jeden byłby się może zawrócił — ale było zapóźno... Oglądając się obliczano kto w szopie pozostał.
Brakło wielu... Koryfeusze tylko uchodzili... Spostrzeżono, że Pacowie pozostali, że Lubomirskich nie było...
W miejscu marszałka sejmowego Potockiego, który jechał za Prymasem, w szopie osieroconą laskę już, po krótkiéj rozwadze pochwycił był Stanisław Lubomirski, starosta spiski, szwagier Michała Wiśniowieckiego... nie dopuszczał rozsypania się pozostałych.
Około niego Olszowski biskup chełmiński gromadził rozpierzchłych... Pacowie stali z boku rozmyślać się zdając jeszcze, czy pojadą za Prymasem, czy pozostaną z Olszowskim. U wielu widać było tęż samą niepewność i obliczanie się z siłą przemagającą, lecz wołanie województw zgodne nie tylko nie ustawało, rosło, wzmagało się — brało górę — niepodobna było wątpić, że téj jednomyślności już żadna siła niepotrafi rozerwać.
Nie było Prymasa do proklamowania króla — ale zastąpienie go przez któregokolwiek bądź biskupa ani było niemożliwem, ni bezprzykładnem.
Stanowczy krok Lubomirskiego wpłynął na to, że większa część senatorów pod szopą została...
Co się działo w polu z ks. Michałem?! On sam z tego sobie nie mógł jeszcze zdać sprawy.
Przybył jak zwykle na Wolę z małym i skromnym pocztem kilku ludzi.
Kiełpsz, który mu towarzyszył, rozłączył się z nim idąc do Litwy swojéj, a książe Michał zajął miejsce zwykłe pod sandomierską chorągwią.
Znali go tu niektórzy, a z wielu porobił był czasu elekcji znajomość. Ubogi ten książe ściągał oczy ciekawe... twarzą posępną i osamotnieniem. Niekiedy zbliżał się do niego stary ów sługa, czasem przychodził Piotrowski, najczęściéj jednak — był sam i dumał nudząc się na tem stanowisku obowiązkowem.
Dnia tego był jeszcze może bardziéj znużony niż kiedy...
Gdy w niewielkiem oddaleniu kaliskie zaczęło wołać — Vivat książe Michał — Wiśniowiecki, vivat Piast! książe się tak mało spodziewał tego, iż niezrozumiał i niedosłyszał okrzyku.
Ale w tem tuż Sandomierskie buchnęło całe jak jeden mąż... zwracając się ku niemu.
— Vivat książe Michał!
Wziął to za żart i krew ogniście mu do głowy buchnęła. Zmarszczył się groźno do tych co bliżéj stali wołając:
— Mości panowie, żartów takich się wyprawiać nie godzi.
Nie skłonny do gniewu — zaperzył się. Ale wołanie nie ustawało i stary ów sługa przybiegł pierwszy chwytając go za kolana.
— Królem Was wołają! het! wszystkie województwa jednozgodnie...
— Dajcież mi pokój! to nie może być — odparł gniewny książe Michał.
W tem i drudzy nadbiegać zaczęli wyrzucając czapki, wołając, ciesząc się, szalejąc.
Książe Michał stał blady jak chusta... Niepodobna już wątpić było o tym cudzie. Jak grom i błyskawica przeleciały przez czaszkę jego... łzy strumieniem rzuciły się z oczów...
Transeat a me calix iste! — zamruczał.
Stał jak posąg — osłupiony, a łzy ciągle lały mu się z pod powiek. Wspomnienie ojca, matki — przestrach jakiś nie dozwalały zebrać myśli.
Zdawało mu się, jak gdyby nagle siła jakaś w nowy świat go przeniosła. W oczach się ćmiło, nie wiedział nic. Pochwycono konie jego za cugle, opasano go, prowadzono... nie pojmował sam co się działo...
Rażenie piorunem nie mogło być gwałtowniejszem.
Nigdy może elekcja żadna nie dokonała się z większą zgodnością głosów. Nawet ci co byli pozyskani do Lotaryngskiego i zabierali się go okrzykiwać — porwani prądem nie wiedząc co czynią — krzyczeli Piast. Szał szlachty przechodził miarę wszelką... Był to jéj król! Wczoraj ubogi, stojący w kątku u tych możnych, którzy na niego patrzeć nie chcieli — dziś jéj głosem, jéj wolą na tron podniesiony...
Gdzieniegdzie dawało się słyszeć:
— Zmiłujcie się — toż on pięciu koni nie ma na stajni, a przybył na plac bodaj samotrzeć... a zkądże on wydoła.
Zapał był taki, że wszyscy natychmiast wołać poczęli:
— Odda każdy co kto ma najlepszego! Jutro on niczego od panów potrzebować nie będzie. To nasz król, my sobie wstydu uczynić nie damy... Vivat Piast!
Można sobie wystawić, jakie wrażenie na paniach zgromadzonych w pawilonie kanclerzynéj uczyniła wiadomość z pola elekcyjnego przyniesiona.
Przybiegł z nią jak szalony goniąc, aby innych wyprzedzić, zdyszany Kiełpsz. Wszystkie panie zobaczywszy go podnoszącego czapeczkę do góry, wybiegły naprzeciwko niemu.
— Piast... Piast..
Gdy potem dodał — książe Michał Wiśniowiecki — panie mu rozśmiały w oczy.
Farceur! — zawołała Sobieska.
Kiełpsz się w piersi uderzył, ale w tymże momencie przesunęła się kolasa Prymasowska nie zatrzymując i Sobieski nadciągał blady. Imie księcia Michała latało w powietrzu. Kobiety stały zdrętwiałe oburzeniem i gniewem.
Marję Kazimirę trzeźwić musiano. Hetman zaledwie hamując się mógł mówić.
— Tak — okrzyknięto go, nam na złość — to książątko, któremu koszule może sprawiać będzie musiała rzeczpospolita — ale go Prymas nie ogłosi, a my go znać nie chcemy!...
Mała to była pociecha...
Kanclerzyna Pacowa, więcéj panująca nad sobą, dostrzegła pierwsza, iż mąż jéj i rodzina nie przybywała, prawdopodobnie więc musiała w szopie pozostać.
Spytała o marszałka sejmu.
— Ten już jest w Warszawie, rzekł Sobieski, ale po drodze słyszałem że Starosta spicki po nim wziął laskę.
Nie wszyscy więc się cofnęli.
Pacowa usiadła zamyślona. Hetmanowa rzucała się wściekła, płakała, łamała ręce, odpychała męża, który ją chciał całować. Po dwakroć ponieść taką klęskę, ludziom którym się zdawało że wszystko mają w ręku, było ciosem nie do zniesienia. Wszyscy szukali winowajców, zrzucając z siebie winę, na drugich. Posądzano już Paców o zdradę.
Hetmanowa kazała się wieść do domu.
Tym czasem u Prymasa, gdzie się wszyscy niemal zbiegli z pod szopy gromadzili, roztrząsano co tu czynić należało, aby elekcyi niedorzecznéj, upokarzającéj nie dopuścić. Chciano działać na wybranego, na jego matkę — ale na to nie było czasu. Zaprzeczyć ważności wyboru jednogłośnego, jawnego, przeciwko któremu tylko senat powstawał i to nie cały — nie było sposobu.
Pierwszy nadjeżdżający późniéj już Hetman zwrócił na to uwagę, że byli w mniéjszości — i nie mieli za sobą żadnego prawnego środka.
Tym razem wielka cela generalska u OO. Jezuitów w któréj Prymas ledwie dysząc, otoczony swemi towarzyszami, naprzemiany słabł i burzył się z gniewu — podobną była zamętem i wrzawą do obozu na Woli.
Nie było sposobu, Wiśniowieckiego musiano przyjąć — ale można było przewidzieć czego się miał spodziewać.
Do zgromadzonych tu koryfeuszów opozycij nadbiegł Gorzeński.
Sądzono że cóś przynosił jeżeli nie pomyślnego to przynajmniéj nowego. Szlachcic miał sobie tylko za obowiązek donieść że jeżeli nie przyspieszy powrotu Prymas, innego biskupa zmuszą do obwołania króla i z nim pojadą odśpiewać Te Deum do ś-go Jana.
Prażmowski się porwał, wszyscy czekali co postanowi — badano się oczyma.
— Trzeba było upokorzyć się i — wracać — bo — nie mieli innego ratunku. Król był jednomyślnie obrany. Kazano zachodzić kolasce Prymasa. Senatorowie niektórzy wyprzedzając go udali się nazad na Wolę, usiłując tylko wśliznąć tam teraz tak jakby jéj nie opuszczali.
W szopie gdzie Podkanclerzy Olszowski i Stanisław Lubomirski gospodarowali sami — zmiana usposobień dokonywała się w oczach — cudownie.
Pierwsi po krótkim namyśle, Pacowie, którzy nie wrócili do miasta, stanęli po stronie elektu.
— Jak skoro Kondeusz nie może być królem, rzekł kanclerz, wolę już Wiśniowieckiego jak Lotaryngskiego jestem pewniejszym że go sobie pozyszczę.
Michał około którego, wczoraj pogardzonego skupiało się teraz wszystko, kłaniało mu i do pocałowania ręki dopraszało, — płakał jeszcze, niemogąc przyjść do siebie — i opamiętać się.
Wielkie szczęście jest jak nieszczęście wielkie przybijającym.
Myślał o matce.
Z tem większem uniżeniem powracający powitał go Prażmowski, że był judaszem, który miał zdradzić i zaprzedać. Nie myślał się tłumaczyć z dezercyi — ulegał woli narodu objawionéj tak silnie i stanowczo.
Michał który ani winy żadnéj nie widział, ani zdrady nie podejrzewał, przyjął go z poszanowaniem należnem głowie duchowieństwa.
Ze skruszonych i powracających najmniéj pokory okazał Hetman Sobieski, z dumą w milczeniu przyjmował tego króla, jak gdyby zapowiadał że mu zgodę i pokój drogo opłacić musi.
Ci co daléj i lepiéj widzieli, rozumieli to iż na Olszowskiego tylko na Paców i Lubomirskiego rachować mógł wybrany — reszta uginała się przed koniecznością, była posłuszna — ale wściekle gryzła nałożone wędzidło.
Gdy przyszło jechać do miasta, aby Te Deum zanucić w katedrze, nie miał Michał tylko tego konia i dwu pacholików, z któremi przybył i gotów był powracać jak przyjechał, ale Prażmowski nie mógł dopuścić tego.
Ofiarował więc Elektowi miejsce w swéj kolebce i wobec cieszącéj się szumnie swoim zwycięztwem szlachty książe Michał wsiadł około wroga swego do powozu...
Tłumy poprzedzały ich z wrzawą z okopów płynąc do miasta, a w tem pospólstwie panowała radość nie do opisania.
W ciągu jazdy z Prażmowskim nie rozmawiali nad słów kilka, starzec był przybity — młody król rozrzewniony tą łaską opatrzności którą, odnosił do zasług ojca, do modlitw pobożnéj matki, nic sobie nie przyznając.
Od Woli aż do zamku i kościoła szeregami poruszał się lud, szlachta, co tylko żyło w Warszawie, a oprócz senatorów, na twarzach wszystkich widać było jakieś uszczęśliwienie i tryumf.
Zdawało się najbiedniejszym, że ten król ubogi, nieznany był — ich królem, dla nich wybranym — a w nim oni wszyscy zwyciężali.
Do kościoła ś. Jana, nabitego już, oświeconego na prędce, którego dzwony rozkołysane wesoło zwiastowały nowinę szczęśliwą — docisnąć się już nie było podobna. Straż którą Hetman wyznaczył musiała torować drogę Elektowi, — padł na kolana przed wielkim ołtarzem, a Prażmowski przeszedł do zakrystji wdziać szaty uroczyste, aby hymn chwały i dziękczynienie zanucić.
Rad nie rad musiał też Hetman posłać rozkaz do cekhauzu aby z dział bito.
W tym obchodzie, nie podobnym do żadnego z tych co go poprzedzały było coś dziwnie przejmującego, ale smutnego razem. Ten wybraniec narodu otoczony nieprzyjaciółmi, na których twarzach ledwie tłumiona malowała się nienawiść, podobnym był do skazanego, któremu wyrok czytają.
Ze łzami i rezygnacją go przyjmował. Hymn się rozlegał pod sklepieniami kollegjaty głosem w którym brzmiało razem — Miserere pokutne i groźb pełne — Dies irae.
Czuli to wszyscy — panowanie narzuconego zapowiadało się jako walka, dni kary, boleści i sromu.
Na twarzy Michała ani na chwilę nie prześliznął się promyk jasnéj łzy — stał blady, zmęczony i głosem zgasłym szepnął podtrzymującemu go Lubomirskiemu.
— Do matki! do matki!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.