Koryolan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Koryolan
Rozdział Akt czwarty
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Tragedie of Koryolan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.
SCENA I.
Rzym. Przed murarni miasta.
(Wchodzą: Koryolan, Wolumnia, Wirgilia, Meneniusz, Kominiusz i kilku młodych Patrycyuszów).

Koryolan.  Przestań już płakać! Skróćmy pożegnanie.
Wygnał mnie z domu potwór wielogłowy.
Ach, matko moja, gdzie stare twe męstwo?
Mawiałaś dawniej: dusz próbą nieszczęście;
Zwykłe przygody zniesie lada człowiek;
Gdy morze ciche, wszystkie po niem statki
Łatwo żeglują, lecz kiedy fortuna

Z całą wściekłością na kogo uderzy,
Ciosy jej znosić z pogodnym umysłem,
To jest znamieniem dusz niepospolitych.
Z twoich ust tyle mądrych rad słyszałem,
Że ktoby wszystkie w pamięci swej wyrył,
Miałby na wszystko serce nieugięte.
Wirgilia.  O Boże, Boże!
Koryolan.  Błagam cię, niewiasto —
Wolumnia.  Niech mór owionie wszystkie cechy rzymskie,
I niechaj wszystkie przepadną rzemiosła!
Koryolan.  Kochać mnie zaczną, jak przestaną widzieć.
Przywołaj, matko, stare twoje męstwo,
I bądź, jak ongi, kiedy powtarzałaś,
Że gdybyś była żoną Herkulesa,
Sześć prac na własną podjęłabyś rękę,
By ulżyć trudów twemu małżonkowi. —
Nie bądź tak smutny, bądź zdrów, Kominiuszu!
Bądź zdrowa, żono, matko, bądźcie zdrowe!
I dla mnie dobre wrócą jeszcze czasy. —
A ty, mój stary, wierny Meneniuszu,
Łzy twoje słońsze od łez młodych ludzi,
I wyjadają stare twoje oczy. —
Nieraz wśród wojny scen rozdzierających
Widziałem, wodzu, twarz twoją spokojną,
Tym zapłakanym powiedz dziś kobietom,
Że gdzie uderzył cios nieunikniony,
Łzy tam daremne i śmiech jest tam próżny. —
Wiesz, matko, dotąd me niebezpieczeństwa
Zawsze nakońcu pociechą ci były,
I teraz, chociaż samotny w świat idę,
Jak smok do swojej samotnej jaskini,
O której ludzie z drżeniem prawią dziwy,
Chociaż na oko żaden jej nie widział,
Twój syn lub znowu wejdzie na wyżyny,
Lub będzie zdrady podstępnej ofiarą.
Wolumnia. O mój jedyny, gdzie chcesz się obrócic?
Weź Kominiusza dobrego na chwilę,
Drogę z nim rozważ, ślepo się nie rzucaj

Na wszystkie losu poplątane trafy,
Które cię mogą spotkać wśród wędrówki.
Koryolan.  O Boże!
Kominiusz.  Miesiąc z tobą pozostanę,
Razem pobytu miejsce opatrzymy,
Skądbyś mógł wieści słać nam i odbierać.
Gdy się nadarzy pora przywołania,
Nie będzie trzeba po szerokim świecie
Szukać nam męża jednego pobytu,
Tracić na zwłokach dobrej sposobności,
Dla nieobecnych zbyt łatwo ziębnącej.
Koryolan.  Bądź zdrów! Lat brzemię zbyt na tobie ciąży,
Zbyt jesteś wojny strawą przesycony,
Byś się wałęsał z młodym wędrownikiem.
Za miasta bramy odprowadź mnie tylko.
Zegnaj mi, droga żono! matko droga!
Wy, doświadczeni, starzy przyjaciele,
Kiedy wygnańca u bram pożegnacie,
Wróćcie do domów z uśmiechem na twarzy.
Dopóki żyję, usłyszycie o mnie,
Lecz nigdy wieść was żadna nie doleci,
Coby nie była przeszłości mej godną.
Menen.  Słów szlachetniejszych nie słyszało ucho.
Idźmy! nie płaczmy! Gdybym mógł otrząsnąć
Lat tylko siedem z mych rąk i nóg starych,
Jak Bóg na niebie, szedłbym za twym śladem
Na świata koniec!
Koryolan.  Daj mi rękę! Idźmy! (Wychodzą).


SCENA II.
Rrzym. Ulica w blizkości bramy.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus i Edyl).

Sycyn.  Niech teraz wszyscy do domów wracają!
On jest wygnany; przestaniemy na tem.
Rzecz ta dogryzła panom z jego partyi.
Brutus.  Gdyśmy im naszej siły dali dowód,

Większej pokory przybierzmy pozory,
Niż w ciągu sprawy.
Sycyn.  Niech wrócą do domów!
Powiedz, że wielki wróg ich jest wygnany,
Że lud odzyskał swą dawną potęgę.
Brutus.  Idź i natychmiast wypraw ich do domów!

(Wychodzi Edyl. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Meneniusz).

To matka jego.
Sycyn.  Odejdźmy!
Brutus.  Dlaczego?
Sycyn.  Szaleje, mówią.
Brutus.  Już nas zobaczyły;
Nie zmieniaj kroku!
Wolumnia.  Szczęśliwe spotkanie!
Niech wam za miłość bicz zapłaci boży!
Menen.  Mniej trochę krzyków!
Wolumnia.  Gdyby nie łzy moje,
Więcejbyś słyszał — lecz usłyszysz więcej.
(Do Brut.). Chcesz widzę odejść?
Wirgilia  (do Sycyniusza).Ty także zostaniesz!
Gdybym to mogła mężowi powiedzieć!
Sycyn.  Czyście się obie na mężów zmieniły?
Wolumnia.  Głupcze, i jakaż byłaby w tem hańba?
Czy słyszysz, głupcze? Alboż nie był mężem
Ojciec mój? Słuchaj, to ty byłeś lisem,
Gdyś tego wygnał, który za Rzym walcząc,
Więcej dał ciosów, niż ty słów wyrzekłeś.
Sycyn.  Ratuj nas, panie!
Wolumnia.  Więcej krwawych ciosów,
Niż ty słów mądrych za Rzymu pomyślność. —
Powiem ci teraz — lecz nie, precz mi z oczu!
Nie, czekaj chwilę! Z całej pragnę duszy,
Żeby w Arabii syn mój był obecnie,
A trzymał w dłoniach swoją dobrą szablę,
Ty przed nim, z całem twojem pokoleniem.
Sycyn.  I cóż?
Wirgilia.  Co, pytasz? Twój ródby się skończył.
Wolumnia. I z bękartami. — Ha, kiedy pomyślę

O wszystkich ranach za Rzym odebranych
Menen.  Dość tego, skończmy!
Sycyn.  Pragnąłem gorąco.
Aby jak zaczął, ziemi swojej służył,
Nie przeciął węzła, który tak szlachetnie
Sam wrprzód zawiązał.
Brutus.  Ja równie pragnąłem.
Wolumnia.  Równie pragnąłeś? Ty podszczułeś motłoch,
Koty, tak zdolne sąd o nim wydawać,
Jak ja o świętych nieba tajemnicach,
Których Bóg nie chciał ziemi tej odsłonić.
Brutus.  Proszę cię, idźmy!
Wolumnia.  Możesz teraz odejść.
Ciesz się; pięknego dokonałeś dzieła!
Lecz słuchaj wprzódy! Jak szczyt Kapitolu
Nad dachem nędznej góruje lepianki,
Tak syn mój, tej tu matrony małżonek,
Któregoś wygnał, nad wami góruje.
Brutus.  Pięknie, przedziwnie! Żegnamy was teraz.
Sycyn.  Mamyż harcować z niewiastą, co jawnie
Straciła rozum?
Wolumnia.  Weź modły me z sobą:
Bodaj bogowie nie mieli nic robić,
Jak wykonywać wszystkie me przekleństwa!

(Wychodzą Trybuni).

Gdybym ich mogła choć raz na dzień spotkać,
Lżejby mi było na sercu i duszy!
Menen.  Ostre mu prawdy słowa powiedziałaś,
Nie bez przyczyny. — Chcesz ze mną wieczerzać?
Wolumnia.  Gniew moją strawą; krwią moją się kai-mię,
I na tej strawie głodem się zamorzę. —
Idźmy! Zapomnij o niewieścich szlochach,
Jak ja, w twym gniewie po twej bolej stracie,
Na wzór Junony. Idźmy!
Menen.  Co za hańba!

(Wychodzą).

SCENA III.
Gościniec między Rzymem a Ancyum.
(Rzymianin i Wolsk spotykają się).

Rzymian.  Znam cię dobrze i ty znasz mnie także. Imię twoje, jeśli się nie mylę, jest Adryan.
Wolsk.  Prawda, zgadłeś. Co do mnie, wyznaję, że imię twoje wybiegło mi z pamięci.
Rzymian.  Jestem Rzymianin, ale jak ty, przeciw Rzymowi służę. Czy jeszcze sobie nie przypominasz? Wolsk. Nikanor, czy nie?
Rzymian.  On sam.
Wolsk.  Miałeś zaroślejszą brodę, gdy cię widziałem po raz ostatni; ale cię poznaję po głosie. Co tam nowego w Rzymie? Rząd Wolsków dał mi rozkaz, aby cię tam wyszukać: oszczędziłeś mi dzień podróży.
Rzymian.  Dziwne były w Rzymie zamieszki. Lud powstał przeciw senatorom, patrycyuszom i szlachcie.
Wolsk.  Były! Więc wszystko skończone? Rząd nasz nie tak myśli. Co rychlej gotuje się do wojny, i ma nadzieję, że będzie mógł wpaść na nich jeszcze w samym ogniu ich niezgody.
Rzymian.  Najgwałtowniejszy płomień już przygasł, ale lada nic może go rozniecić na nowo. Szlachta bowiem tak wzięła do serca wygnanie dostojnego Koryolana, że gotowa przy lada sposobności wszelką władzę wydrzeć ludowi i odjąć mu na zawsze jego trybunów. Tli się to wszystko, i mogę cię upewnić, że już jest prawie dojrzałe do gwałtownego wybuchu.
Wolsk.  Koryolan wygnany?
Rzymian.  Wygnany.
Wolsk.  Dobre znajdziesz przyjęcie z taką nowiną, Nikanorze.
Rzymian.  Okoliczności są pomyślne dla Wolsków. Słyszałem, że najsposobniejsza pora do uwiedzenia cudzej żony jest, gdy się z mężem pokłóci. Szlachetny wasz Tullus Aundiusz będzie się mógł dobrze popisać w tej wojnie, gdy wielki jego przeciwnik, Koryolan, nie jest już na rozkazy swojej ojczyzny.
Wolsk.  Tak myślę. Cieszę się, że cię przypadkiem spotkałem. Załatwiłeś mój interes, i wesoło będę ci do domu towarzyszył.
Rzymian.  A czekając wieczerzy, opowiem ci nadzwyczajne sprawy z Rzymu; wszystkie rokują pomyślność jego nieprzyjaciołom. Powiadasz, że wasza armia gotowa?
Wolsk.  Armia prawdziwie królewska. Setnicy i ich centurye już na żołdzie leżą; wszystko gotowe na pierwszy znak do wymarszu.
Rzymian.  Rad słyszę o tej gotowości, a sądzę, że jestem człowiekiem, który pchnie ich do czynu natychmiast. Tak więc z całego serca się cieszę, że cię spotkałem i że cię mogę mieć za towarzysza.
Wolsk.  Zabierasz mi moją rolę, mój panie, bo ja mam najwięcej powodów do radowania się z twojego spotkania.
Rzymian.  Idźmy więc razem! (Wychodzą).

SCENA IV.
Ancyum. Przed domem Aufidiusza.
(Wchodzi Koryolan w biednem przebraniu, z kapturem na głowie).

Koryolan.  Piękne to miasto jest Ancyum. O miasto!
Jam twe ulice wdowami zapełnił,
I niejednego gmachów twych dziedzica
Pod szablą moją widziałem konanie.
Zmieniłem ubiór; gdybym był poznany,
Dzieci kamieńmi, kobiety rożnami
W śmiesznej utarczce zabić mnie gotowe.

(Wchodzi Obywatel).

Bóg z tobą, panie!
Obywatel.  I z tobą!
Koryolan.  Gdy łaska,
Powiedz, czy w Ancyum przebywa Aufidiusz,
I gdzie dom jego?
Obywatel.  On właśnie tej nocy
Wydaje ucztę miasta naczelnikom.
Koryolan.  A gdzie dom jego?

Obywatel.  Tu właśnie, przed tobą.
Koryolan.  Przyjmij me dzięki za dobrą usługę.

(Wychodzi Obywatel).

O świecie, jakże ślizkie twoje drogi!
Dwaj przyjaciele ślubni, którzy, zda się,
W dwóch piersiach jedno tylko serce noszą,
Dzielą dom, łoże, uczty i zabawy,
I jak bliźnięta żyją nierozdzielni,
Godzina potem, kłócą się o szeląg,
I wieczna odtąd dzieli ich nienawiść.
To wrogi znowu dwa nieprzejednane,
Knujące spiski wśród nocy bezsennych,
Jakby się zdradą podejść, jak się pojmać,
Nagle, dla przyczyn niewartych łupiny,
Przyjaźń kojarzą, dzieci swoje żenią.
Tak ja, rodzinne miasto nienawidzę,
Przenoszę miłość na wrogów mych miasto.
Wejdę — jeżeli życie mi odbierze,
Wymierzy tylko świętą sprawiedliwość,
Gdy przyjmie, ziemi jego będę służył (wychodzi).


SCENA V.
Ancyum. Przysionek w domu Aufidiusza.
(Muzyka za sceną. — Wchodzi Sługa).

1 Sługa.  Wina! wina! wina! A cóż to za służba! Zdaje się, że wszyscy nasi ludzi posnęli.

(Wychodzi. — Wchodzi drugi Sługa).

2 Sługa.  Gdzie Kotus? Pan go woła. Kotus!

(Wchodzi Koryolan).

Koryolan.  Gmach piękny! Uczta wyśmienicie pachnie;
Lecz nie wyglądam na uczty tej gościa.

(Wraca pierwszy Sługa).

1 Sługa.  Czego potrzebujesz, przyjacielu? Skąd jesteś? Niema tu dla ciebie miejsca! Wynoś się stąd, jeśli łaska!

Koryolan.  Nie zasłużyłem na lepsze przyjęcie,
Ja, Koryolan. (Wraca drugi Sługa).

2 Sługa.  Skąd jesteś, mopanku? Chyba odźwierny ócz w głowie nie ma, gdy takim ichmościom wejść dozwala. Wynoś się stąd co prędzej.

Koryolan.  Precz!
2 Sługa.  Precz? To zapewne sam do siebie mówisz?
Koryolan.  Zaczynasz mnie niecierpliwić.
2 Sługa.  Czy taki zuch z ciebie? Pogadamy z tobą niebawem.

(Wchodzi trzeci Sługa).

3 Sługa.  Co to za pachołek?
1 Sługa.  Nie widziałem nigdy dziwaczniejszego; ani go można z domu wysforować. Proszę cię, zawołaj pana.
3 Sługa.  Co tu masz do roboty, mopanku? Proszę cię, nogi za pas i umykaj!
Koryolan.  Zostaw mnie, twego nie skrzywdzę ogniska.
3 Sługa.  Kto jesteś?
Koryolan.  Szlachcic.
3 Sługa.  To ogromnie chudy.
Koryolan.  Prawda.
3 Sługa.  A więc, chudy szlachcicu, wybierz sobie inną jaką gospodę; niema tu dla ciebie miejsca; więc proszę, wynoś się. Marsz!
Koryolan.  Pilnowałbyś lepiej twojego rzemiosła. Ruszaj i zatkaj sobie gębę zimnemi resztkami. (Popycha go).
3 Sługa.  Co, nie chcesz słuchać? Proszę cię, idź powiedz panu, jakiego dziwnego ma tu gościa.
2 Sługa.  Idę (wychodzi).
3 Sługa.  Gdzie mieszkasz?
Koryolan.  Pod sklepieniem.
3 Sługa.  Pod sklepieniem?
Koryolan.  Tak jest.
3 Sługa.  A gdzie to sklepienie?
Koryolan.  W grodzie kań i kruków.
3 Sługa.  W grodzie kań i kruków? A cóż to za osieł! A więc mieszkasz także z gawronami?
Koryolan.  Nie, nie służę twojemu panu.
3 Sługa.  Co, mopanku, czy wtrącasz nos i do mojego pana?
Koryolan.  Uczciwsza to sprawa, niż gdybym go wtrącał do twojej pani. Ale za długo już paplesz; wracaj mi do twoich półmisków. Marsz! (Wygania go).

(Wchodzą: Aufidiusz i drugi Sługa).

Aufidiusz.  Gdzie ten człowiek?
2 Sługa.  Tu, panie. Byłbym go zbił jak psa, gdybym się nie lękał przeszkadzać pańskiej zabawie.
Aufidiusz.  Skąd przychodzisz? Czego żądasz? Jak się nazywasz? Dlaczego milczysz? Mów, człowieku; jak się nazywasz?
Koryolan.  Jeśli, Tulliuszu, (odsuwa kaptur) nie poznajesz mnie jeszcze, a widząc mnie, nie przypuszczasz, abym był człowiekiem, którym jestem, konieczność mi nakazuje, abym ci sam imię moje powiedział.
Aufidiusz.  Jakie twoje imię? (Słudzy usuwają się w głąb sceny).

Koryolan.  Imię to szorstkie dla Wolsków jest ucha,
I dla twojego niemiłe.
Aufidiusz.  A jakie?
Rozkazujący i groźny jest wyraz
Twego oblicza. Choć strój twój podarty,
Szlachetnej nawy wszystkie nosisz cechy.
Twe imię?
Koryolan.  Czoło do zmarszczków przygotuj.
Czyś mnie nie poznał?
Aufidiusz.  Nie znam cię. Twe imię?
Koryolan.  Me imię Kajusz Marcyusz, który tobie
I wszystkim Wolskom krwawe zadał ciosy,
Czego świadectwem moje jest przezwisko
Koryolana. Kłopotliwą służbę,
Niebezpieczeństwa, krwi strugi wylane,
Wszystko to moja niewdzięczna ojczyzna
Wynagrodziła tylko tem przezwiskiem,
Jakby świadectwem, że dla mnie w twem sercu
Tylko nienawiść i wstręt gościć mogą.
To mi jedynie zostało przezwisko,
Resztę pożarło ludu okrucieństwo,
Tchórzostwem naszej ośmielone szlachty,
Która mnie w groźnej chwili opuściła,
Cierpliwie zniosła, gdy mnie niewolników

Głosy wrzaskliwe z Rzymu wykrakały.
Ta ostateczność do twego ogniska
Dziś mnie sprowadza, nie myśl jednak błędnie,
Że chciałem życie moje uratować.
Gdybym się lękał śmierci, na tej ziemi
Niema człowieka, którego spotkanie
Byłoby dla mnie od twego groźniejsze.
„Wściekłość mnie tylko do ciebie przygnała,
I żądza zemsty na mych krzywdzicielach.
Jeśli twe serce równa pali żądza,
Jak ja, chcesz pomścić stare twoje krzywdy,
Obmyć z twej ziemi szpetną plamę hańby,
Na twoją korzyść mojej nędzy użyj,
W mej zemście szukaj twojej pomyślności,
Bo przeciw mojej przegniłej ojczyźnie
Będę z szatana walczył zaciekłością.
Ale jeżeli na sercu ci zbywa,
Jeśli znużony, szczęścia nie chcesz szukać,
I dla mnie także ciężarem jest życie.
Oto pierś moja! nasyć starą zemstę.
Byłbyś szalony, gdybyś nie uderzył,
Bom ja cię, zawsze ścigał z nienawiścią,
Z żył twej ojczyzny krwi morze wylałem,
I żyć nie mogę, tylko dla twej hańby,
Jeśli dla służby twojej żyć nie mogę!
Aufidiusz.  Słowo twe każde, Kajuszu Marcyuszu,
Jeden korzonek mej starej urazy
Z głębin mojego serca wypleniło.
Gdyby sam Jowisz, z łona tej tam chmury,
Jakie mi niebios odsłaniał tajniki,
I rzekł: „to prawda“, nie wierzyłbym silniej,
Jak słowom twoim, szlachetny Marcyuszu.
Pozwól ramionom uścisnąć to ciało,
Na którem jesion mojego pocisku
Tysiąc się razy łamał na kawałki,
I blady księżyc przerażał trzaskami.
Teraz kowadło miecza mego ściskam.
Odtąd, na miłość będę z tobą walczył,

Z równym zapałem, równą, namiętnością,
Jak kiedyś, dumny, przeciw twej odwadze.
Kochałem dziewkę, którąm wziął za żonę;
Nikt wierniej, szczerzej ode mnie nie kochał;
Lecz gdy cię widzę tu, szlachetny mężu,
Serce me z większem bije zachwyceniem,
Niż gdy raz pierwszy ma oblubienica
Progi mojego domu przestąpiła.
Słuchaj mnie. Marsie; liczne wojska mamy;
Mą było myślą tarczę twoją wydrzeć
Z twojej prawicy, albo ramię stracić.
Dwanaście razy mym byłeś zwycięzcą,
I odtąd wszystkie nocy mych marzenia
Były jedynie o zapasach z tobą;
W śnie po skrwawionej wlekliśmy się ziemi,
Ściskali gardła i zrywali hełmy,
Aż się nakoniec zbudzony z łożnicy
Zrywałem napół umarły, bez rany.
Gdyby Rzym innej nie zrobił nam krzywdy,
Jak, że cię z murów swoich banitował,
To i tak jeszcze, wszystko co tu żyje,,
Od lat dwunastu do siedemdziesięciu,
Z orężem w dłoniach, jak ryczące morze,
Rzymu niewdzięczne szarpałoby wnętrze.
Chodź, senatorów naszych ściśnij rękę,
Którzy tu ze mną pożegnać się przyszli,
Wyruszam bowiem wasze pola niszczyć,
Jeśli na samo nie uderzyć miasto.
Koryolan.  Widzę, Jowiszu, że mi błogosławisz.
Aufidiusz.  Jeśli więc pragniesz sam być swym mścicielem,
Weź jedną moich zastępów połowę,
Wiedź ją, gdzie zechcesz, boć ty znasz najlepiej
Słabą i mocną ojczyzny twej stronę.
Albo zastukaj w ich bramy orężem,
Albo w odległe strony nieś pożogę;
Strasz ich, nim zgnieciesz. Lecz pozwól mi wprzódy
Bym cię przedstawił naszym senatorom,
Którzy potwierdzą wszystkie twe życzenia.

Raz jeszcze, witaj! tysiąc razy witaj!
Jesteś mi większym teraz przyjacielem,
Niż byłeś wrogiem, a byłeś tak wielkim!
Daj mi twą rękę; witaj w moim domu!

(Wychodzą: Koryolan i Aufidiusz).

1 Sługa  (występując). Dziwna to jednak przemiana!
2 Sługa.  Na tę rękę, brała mnie ochota wygrzmocić go jak się należy, choć mi coś do ucha szeptało, że ubiór świadczył przeciw niemu fałszywie.
1 Sługa.  Co za ramię! Dwoma palcami obrócił mną jak frygą.
2 Sługa.  Zaraz poznałem z jego twarzy, że coś tam w nim było, bo miał on, braciszku, rodzaj twarzy, jak mi się zdawało — tylko nie wiem, jak się wyrazić.
1 Sługa.  To prawda, wyglądał, że tak powiem — Niech mnie powieszą, jeśli zaraz nie myślałem, że było w nim więcej niż myślałem.
2 Sługa.  I ja to samo, przysięgam. Koniec końców, to jedyny człowiek swojego rodzaju na świecie.
1 Sługa.  I mnie się tak zdaje. Znasz jednak większego niż on żołnierza.
2 Sługa.  Kto? Mój pan?
1 Sługa.  Nie, ani porównania.
2 Sługa.  On wart takich sześciu.
1 Sługa.  Nie zupełnie; lecz go uważam za większego żołnierza.
2 Sługa.  Bo to widzisz, człowiek nie może słów znaleźć jakby to powiedzieć. Do obrony miasta nasz wódz jedyny.
1 Sługa.  A i do szturmu nie gorszy. (Wchodzi trzeci Sługa).
3 Sługa.  O niewolnicy, przynoszę wam nowiny, nowiny, hultaje!
1 i 2 Sługa.  Co? Jakie? Podziel się z nami.
3 Sługa.  Nie chciałbym być w Rzymianina skórze za skarby świata, bo to tak dobrze, jak gdybym miał stryczek na szyi.
1 i 2 Sługa.  Dlaczego? dlaczego?
3 Sługa.  Bo tu jest człowiek, który nieraz oćwiczył naszego wodza, Kajusz Marcyusz.
1 Sługa.  Dlaczego mówisz: oćwiczył naszego wodza?
3 Sługa.  Nie mówię, że oćwiczył naszego wodza, ale mówię, że mu zawsze dorównał.
2 Sługa.  Ba, ba! między kolegami i przyjaciółmi można powiedzieć, że był zawsze dla niego za twardy. Z jego własnych ust to słyszałem.
1 Sługa.  Był dla niego zawsze za twardy, to czysta prawda, niema co w bawełnę owijać. Pod Koryolami posiekał go na zrazy.
2 Sługa.  A gdyby był łakomy na ludzkie mięso, mógłby go tam usmażyć i zjeść.
1 Sługa.  Ale praw nam twoje nowiny. Coż dalej?
3 Sługa.  Tak go tam przyjęto, jakgdyby był synem i dziedzicem Marsa. Posadzili go na pierwszem miejscu przy stole. Żaden senator nie zrobił mu pytania, żeby nie odsłonił wprzód łysiny; nawet nasz wódz traktuje go jak kochankę; dotyka go palcami, jakby jakich relikwi, a na każde jego słowo oczy białkiem przewraca. Ale co najważniejsza nowina, nasz wódz na dwoje rozcięty, i jest tylko połową tego, czem był wczoraj, bo drugi drugą wziął połowę na prośby i za zgodą całego stołu. Pójdzie, jak powiada, targać za uszy odźwiernego bram rzymskich. Wykosi wszystko przed sobą i zostawi tylko gołą ziemię.
2 Sługa.  A myślę, że jeśli kto, to on dotrzymać może takiej obietnicy.
3 Sługa.  Dotrzymać? Możesz być pewny, że dotrzyma. Bo widzisz, kolego, on ma tylu przyjaciół co i nieprzyjaciół, tylko że przyjaciele, kolego, że tak powiem, nie śmią, uważaj tylko, kolego, pokazać, jak to mówią, że są jego przyjaciółmi, dopóki jest w defekacyi —
1 Sługa.  Defekacyi? Co się to znaczy?
3 Sługa.  Ale jak tylko zobaczą, kolego, że znowu podniósł grzebień, a krew mu nie ostygła, to znowu z jam powyłażą, jak króliki po deszczu, i dopieroż zaczną z nim hulać.
1 Sługa.  A kiedyż się to zacznie?
3 Sługa.  Jutro, dziś, natychmiast. Bębny uderzą popołudniu; to należy, że tak powiem, do ich uczty i odbędzie się, nim sobie gęby obetrą.
2 Sługa.  Będzie więc znowu harmider na ziemi, bo to ten pokój dobry tylko, żeby żelazo rdzą pokrywać, liczbę krawców powiększać i mnożyć autorów ballad.
1 Sługa.  Niema jak wojna, to moje zdanie. Jak dzień lepszy od nocy, tak od pokoju lepsza wojna, bo to rzecz żwawa, czujna, głośna i ciekawa, gdy pokój to czysta apopleksya i letarg, mdły, głuchy, zaspały, nieczuły, a płodzi więcej dzieci bękartów, niż wojna zabija mężów.
2 Sługa.  Wielka prawda; i jeśli wojna, w pewnym względzie, może być nazwaną gwałcicielem, to równie nie można zaprzeczyć, że pokój jest wielkim fabrykantem rogalów.
1 Sługa.  I budzi nienawiść między ludźmi.
3 Sługa.  A dlaczego? Dlatego, że w pokoju mniej potrzebują jedni drugich. Daj mi wojny za moje pieniądze! Spodziewam się, że jeszcze zobaczę Rzymian tak tanich, jak Wolskowie. — Wstają od stołu! Wstają od stołu!
Wszyscy.  Śpieszmy, śpieszmy! (Wychodzą).

SCENA VI.
Rzym. Plac publiczny.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus).

Sycyn.  Ni wieści o nim; niema się co lękać,
Bo środki jego omdlały w pokoju
I w ciszy ludu dawniej burzliwego.
Na widok naszej zgody, pomyślności,
Stronnicy jego muszą się rumienić,
Choćby woleli, z własną krzywdą nawet,
Widzieć na rynku buntownicze tłumy,
Niż rzemieślników słyszeć śpiew po sklepach,
Widzieć ich pracę skrzętną i spokojną.

(Wchodzi Meneniusz).

Brutus.  Wszystko się stało w dobrą właśnie porę.
Czy to Meneniusz?

Sycyn.  To on. Od pewnego czasu stał się nadzwyczaj uprzejmym. Witaj nam, panie!
Menen.  „Witajcie!
Sycyn.  Na Koryolana waszego nieobecności nikt się nie spostrzegł, prócz jego przyjaciół. Rzeczpospolita stoi cała i stać będzie cała, choćby się bardziej jeszcze na to zżymał.
Menen.  Wszystko idzie dobrze, a szłoby jeszcze lepiej, gdyby się był miarkował.
Sycyn.  Gdzie on teraz? Czy słyszałeś?
Menen.  Nie, nic nie słyszałem. Matka jego i żona żadnej nie odebrały wiadomości.

(Wchodzi trzech lub czterech Obywateli).

Obywatele.  Niech Bóg was strzeże!
Sycyn.  Witajcie, sąsiedzi!
Brutus.  Witamy wszystkich, wszystkim wam dzień dobry!
1 Obyw.  My, żony, dzieci nasze na kolanach
Modlić się za was nigdy nie przestaniem.
Sycyn.  Żyjcie szczęśliwi!
Brutus.  Żegnam was, sąsiedzi.
Ach, czemuż nie miał dla was Koryolan
Naszej miłości!
Obywatele.  Niech was Bóg zachowa!

(Wychodzą Obywatele).

Sycyn.  Lepsze to dla nas i szczęśliwsze czasy,
Niż gdy te tłumy krążyły po mieście
Z krzykiem niezgody.
Brutus.  Marcyusz, pośród wojny,
Prawda, był dobrym żołnierzem i wodzem,
Ale zuchwały, dumny i ambitny,
Nie kochał tylko siebie i swą chwałę.
Sycyn.  Do absolutnej władzy jawnie zmierzał.
Menen.  Nie, temu przeczę.
Sycyn.  Gdyby w Rzymie został,
Wszyscy w tej chwili, z boleścią i łzami,
Mojego zdania czulibyście prawdę.
Brutus.  Lecz Bóg nieszczęście odwrócił, a miasto
Stoi bezpieczne, spokojne bez niego. (Wchodzi Edyl).
Edyl.  Niewolnik, chwila temu uwięziony,
Doniósł, że Wolsków dwie oddzielne armie

Na ziemię naszą wkroczyły orężnie,
I z całą złością wojny zapalczywej
Wszystko po drodze obracają w popiół.
Menen.  Pewno Aufidiusz, na wieść o wygnaniu
Koryolana, wytyka znów macki,
Które w skorupie póty szczelnie chował,
Dopóki Marcyusz stał na murach Rzymu.
Sycyn.  Co nam tu znowu o Marcyuszu prawisz?
Brutus.  Idź i natychmiast każ dobrze wychłostać
Złych a fałszywych wieści rozsiewacza.
Rzecz niepodobna, by Wolskowie pokój
Zawarty z nami zerwać się ważyli.
Menen.  Rzecz niepodobna? Doświadczenie jednak
Uczy nas, że to rzecz bardzo podobna:
Ja sam trzy tego widziałem przykłady.
Nim jednak gońca tego chłostać każesz,
Zapytaj wprzódy, od kogo to słyszał,
Bo mógłbyś chłostać uczciwego posła,
Który ci wczesne przyniósł ostrzeżenie
O klęskach miastu naszemu grożących.
Sycyn.  Daj tylko pokój; wiem, to być nie może.
Brutus.  To niepodobna. (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Do izby senatu
Panowie Rada tłumnie się gromadzą,
A widać jasno na posępnych twarzach,
Że jakieś groźne nadeszły nowiny.
Sycyn.  To ten niewolnik — idź — każ go wychłostać
Przed całym ludem; to jego jest sprawka,
To jego raport.
Posłaniec.  Tak, dostojny panie,
Lecz się potwierdza niewolnika raport,
Tylko że nowe wieści są straszniejsze.
Sycyn.  Jakto? Straszniejsze?
Posłaniec.  Ust tysiąc powtarza,
(Choć nie wiem ile w tych słowach jest prawdy)
Że Koryolan z Aufidiuszem w zgodzie
Przeciw Rzymowi prowadzi zastępy,
I grozi zemstą tak wielką, jak przestrzeń

Dzieląca starość od lat niemowlęcych.
Sycyn.  Ktoby uwierzył!
Brutus.  Bajka wymyślona,
Żeby w tchórzliwych duszach chęć rozbudzić
Jego powrotu.
Sycyn.  W tem jest fortel cały.
Menen.  I mnie się zdaje wszystko to wymysłem.
Nie jest go łatwiej z Aufidiuszem złączyć,
Jak ostateczne pojednać sprzeczności.

(Wchodzi nowy Posłaniec).

Posłaniec.  Senat was wzywa. Armia niezliczona,
Na której czele stoi Kajusz Marcyusz
I sprzymierzeniec jego dziś Aufidiusz,
Ziemię już naszą okrutnie pustoszy.
Wszystko, co mogło pochód ich zatrzymać,
Lub już ich w ręku albo jest w perzynie.

(Wchodzi Kominiusz).

Kominiusz.  Możecie z waszej chełpić się roboty!
Menen.  Co za nowiny?
Kominiusz.  Samiście pomogli
Pod waszym, nosem córki wasze gwałcić,
Sromocić żony, na wasze czupryny
Lać dachów waszych ołów roztopiony.
Menen.  Co za nowiny? Jakie są nowiny?
Kominiusz.  Świątynie wasze spłoną do cementu,
A przywileje wasze, tak wam cenne,
Mogą się w dziurze od świdra pomieścić.
Menen.  Ależ nowiny? Zaczynam się lękać,
Żeście coś bardzo pięknego dopięli.
Jakie nowiny? Jeśli się z Wolskami
Połączył Marcyusz —
Kominiusz.  Jeśli się połączył!
On jest ich bogiem, na czele ich idzie,
Jakby istota nie ręką natury,
Ale przez inne ulepiona bóstwo,
Bieglejsze w sztuce kształtowania ludzi;
Z nim śmiało ciągną na naszą biedotę,
Z ufnością dzieci goniących motyle,

Albo rzeźników muchy zgniatających.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy i gromada waszych fartuchowców,
Mądrzy obrońcy krzykliwych głosowań
Czosnkiem śmierdzących waszych czeladników!
Kominiusz.  Na wasze głowy rzymskie mury strząśnie.
Menen.  Jak strząsał Alcyd owoce dojrzałe.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Brutus.  Lecz czy to prawda?
Kominiusz.  Wprzód z trwogi pobledniesz,
Zanim odkryjesz, że to płonna bajka.
Wszystko do buntu garnie się z radością;
Kto opór stawia, śmiech tylko rozbudza
Głupią odwagą, i jak dureń ginie.
A kto go za to ganić się odważy?
Nieprzyjaciele i jego i wasi
Umią go cenić.
Menen.  Zginęliśmy wszyscy,
Jeśli w szlachetnej nie rozbudzim duszy
Litości dla nas!
Kominiusz.  Kto ją pójdzie budzić?
Trybunom tego sam wstyd nie pozwala;
Lud sobie rzymski u niego zarobił
Na taką litość, co wilk u pasterza;
Gdyby najlepsi jego przyjaciele
Mówić mu chcieli: „Zlituj się nad Rzymem!“
Godniby jego nienawiści byli,
Wrogów do niego przemawiając słowem.
Menen.  To prawda, prawda! I gdybym go widział
Do strzechy mojej niosącego żagiew,
Czołabym nie miał: „Zmiłuj się!“ zawołać.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Niema co mówić, z waszymi szewcami
Piękneście buty uszyli Rzymowi.
Kominiusz.  Za waszą sprawą przyszła na nas burza,
Od której nic nas nie może ocalić.
Trybuni.  Nie możesz mówić, że za naszą sprawą.
Menen.  A czyjąż? Naszą? Myśmy go kochali,

Lecz jak bydlęta, ta szlachta tchórzliwa
Waszej hałastrze na łup go wydała,
I pozwoliła z miasta go wykrakać.
Kominiusz.  Ale, jak myślę, przywoła go wyciem.
Tullus Aufidiusz, drugi mąż dzielnością,
Słucha go ślepo jak jego porucznik.
Teraz za całą siłę i obronę
Tylko nam jedna rozpacz pozostała.

(Wchodzi tłum Obywateli).

Menen.  Widzisz hałastrę? — Czy jest z nim Aufidiusz? —
Wy to powietrze nasze zatruliście,
Śmierdzące czapki rzucając do góry,
Precz, precz z Marcyuszem! wrzeszcząc wniebogłosy.
Ale on wraca, a jednego włosa
Na głowie jego żołnierzy nie będzie,
Coby się dla was na bicz nie przemienił.
Ileście czapek rzucili do góry,
Tylu on teraz gawronów powali;
Za wszystkie wasze kreski wam zapłaci.
Chociażby wszystkich nas na węgiel spalił,
Dałby nam tylko wedle zasług naszych.
Obywatele.  Straszne tu jakieś rozchodzą się wieści.
1 Obyw.  Co do mnie, kiedym głosował wygnanie,
Dodałem zaraz: „wielka to jest szkoda“.

2 Obyw.  I ja także.
3 Obyw.  I ja też; a, żeby powiedzieć prawdę, niemała z nas liczba te same słowa powtórzyła. Cośmy zrobili, zrobiliśmy w najlepszej myśli, i choć dobrowolnie przystaliśmy na jego wygnanie, wszystko jednak zrobiło się mimo naszej woli.

Kominiusz.  O, wy i kreski wasze, rzecz to piękna!
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy, z waszą sforą! — Czy pójdziemy teraz
Do Kapitolu?
Kominiusz.  Coż nam pozostaje?

(Wychodzą: Kominiusz i Meneniusz).

Sycyn.  Idźcie do domów; dobrej bądźcie myśli,
Bo to są ludzie, którzy z duszy pragną,

By prawdą było, co niby ich trwoży.
Idźcie do domów, a nie traćcie serca.
1 Obyw.  Niech się bogowie nad nami zmiłują!

Dalej, mości panowie, wracajmy do domów. Ja zawsze mówiłem, żeśmy źle robili, kiedyśmy go banitowali.
2 Obyw.  Tak mówiliśmy wszyscy. Lecz idźmy, wracajmy do domów. (Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Wszystkie te wieści nie są mi po myśli.
Sycyn.  I mnie nie cieszą.
Brutus.  Lecz idźmy na radę.
Mojej fortuny oddałbym połowę,
Żeby to wszystko kłamstwem tylko było.
Sycyn.  Śpieszmy się, czas już iść do Kapitolu. (Wychodzą).


SCENA VII.
Obóz w blizkości Rzymu.
(Wchodzą: Aufidiusz i jego Porucznik).

Aufidiusz.  Do Rzymianina czy wciąż lud się zbiega?
Poruczn.  Pojąć nie mogę, jakie są w nim czary;
Lecz imię jego dla twoich żołnierzy
Jest i modlitwą nim do stołu siędą,
Śród uczty rozmów jedynym przedmiotem,
I dziękczynieniem, gdy uczta się skończy.
Na sławę twoją, nawet między twymi,
Cień jakiś upadł.
Aufidiusz.  Niema dzisiaj rady,
Albobym musiał takich użyć środków,
Któreby nasze plany skoślawiły.
On ze mną dzisiaj większą dumę zdradza,
Niż mogłem myśleć, gdym z serca go przyjął.
Ale naturze swojej wierny został;
Przebaczam, czego nie mogę naprawić.
Poruczn.  Wolałbym jednak, dla twojej godności,
Żebyś z nim wspólnie dowództwa nie dzielił,
Lecz, albo wszystkiem wyłącznie kierował,

Albo kierunek cały mu zostawił.
Aufidiusz.  Rozumiem. Mogę jednak cię zapewnić,
Że gdy mu przyjdzie zdać liczbę z swych działań,
Nie wie, że mogę zarzuty mu zrobić.
Bo, choć się zdaje i on sam tak myśli,
I tak przypuszcza gawiedź pospolita,
Że zawsze idzie drogą uczciwości,
I w rzeczach Wolsków dobrze gospodarzy,
Jak smok się bije, rozgania zastępy
Zaledwo szabli z pochew wydobędzie,
Pewnych spraw jednak a ważnych omieszkał,
Które kark skręcą albo mnie lub jemu,.
Gdy przyjdzie chwila stanowcza rachunku.
Poruczn.  Czy myślisz panie, że i Rzym posiędzie?
Aufidiusz.  Przed oblężeniem poddają się grody,
A szlachta rzymska jego stronę trzyma,
I cały senat jemu jest oddany;
Trybuni ludu nie są żołnierzami,
A jak pochopnie lud go banitowat,
Odwoła wyrok z równą pochopnością.
Będzie dla Rzymu, czem rybitw dla ryby,
Którą natury swej potęgą chwyta.
Wiernym, szlachetnym był naprzód ich sługą,
Ale przy władzy miarkować się nie mógł,
Czy to przez dumę, która zwykle kazi
Ludzi, do których uśmiecha się szczęście;
Czy brak rozumu, gdy nie umiał w porę
Uchwycić losu pomyślnych wypadków,
Czy przez charakter, zawsze nieugięty,
Tak na wezgłowiu jak i pod szyszakiem,
Chcący panować równie ciężką dłonią
W ciszach pokoju co i w burzach wojny;
Z przywar tych jedna, nie chcę mówić wszystkie,
(Chociaż w swej duszy wszystkich ma zarodki)
Zrodziła przestrach, nienawiść, wygnanie.
Własne zasługi objawem ich zdusił:
Bo cnoty nasze od tego zależą,
Jakie im ludzki sąd da tłómaczenie,

I wszelka siła, jakkolwiek wielbiona,
Za najpewniejszy grób znajdzie mównicę,
Z której pod niebo czyny swe wynosi.
Gwóźdź gwóźdź wypycha; ogień ogniem dławim,
Jak siłą siłę, a prawo bezprawiem.
Ty zaś, Marcyuszu, kiedy Rzym posiędziesz,
Będziesz najsłabszym — wkrótce moim będziesz.

(Wychodzą).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.