Koryolan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Koryolan
Rozdział Akt trzeci
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Tragedie of Koryolan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz Tytus Larcyusz, Senatorowie i Patrycyuze).

Koryolan.  Tak więc Aufidyusz znowu podniósł głowę?
Larcyusz.  To powód dało, żeśmy tak pochopnie
Zawarli traktat.
Koryolan.  Więc, jak wprzód, Wolskowie
Będą przy pierwszej mogli sposobności
Rzucić się na nas.
Kominiusz.  Tak są wycieńczeni,
Ze trudno myśleć, by za naszych czasów
Dość mieli serca chorągwie rozwinąć.
Koryolan.  Czy Aufidyusza widziałeś?
Larcyusz.  Był u mnie
Z żelaznym listem i Wolsko w przeklinał,
Że tak nikczemnie, że z taką łatwością
Wydali miasto. Do Ancyum się schronił.
Koryolan.  Czy mówił o mnie?
Larcyusz.  Długo.
Koryolan.  W jakiej myśli?
Larcyusz.  Że często z tobą miecz na miecz się mierzył,
Że niema rzeczy na szerokiej ziemi,
Którąby bardziej niż tobą się brzydził,
Że dałby wszystko co ma na stracenie,
Byle się twoim uznać mógł zwycięzcą.
Koryolan.  I osiadł w Ancyum?
Larcyusz.  W Ancyum.
Koryolan.  Jakże pragnę
Znaleźć przyczyny, aby się tam udać
I stawić czoło jego nienawiści!
(Do Larcyusza). Witaj z powrotem!

(Wchodzą: Sycynius i Brutus).

Patrzcie, to trybuni,
Gęby pospólstwa wymowne języki!
Jak gardzę nimi! bo widzę pyszałków
Odzianych władzą nad ludzką cierpliwość.
Sycyn.  Ni kroku dalej!
Koryolan.  Co się to ma znaczyć?
Brutus.  Każdy krok dalej nieszczęście przybliża.
Koryolan.  Skądże ta zmiana?
Menen.  Wytłómacz się jaśniej.
Kominiusz.  Czyż nie jest szlachty i ludu wybrańcem?
Brutus.  Nie, Kominiuszu.
Koryolan.  Czym dzieci miał głosy?
1 Senator.  Ustąpcie z drogi, idziemy na rynek.
Brutus.  Cały lud przeciw niemu rozjątrzony.
Sycyn.  Stójcie, lub niechęć, dla lada przyczyny,
W bunt się przemieni.
Koryolan.  Wszak to trzoda wasza.
Jakże dać prawo głosowania ludziom,
Co kłamstwo własnym zadają językom?
Wy, co jesteście gębą tego tłumu,
Czemu ich zębów nie trzymacie w ryzie?
Nie podszczuliścież ich do tego sami?
Menen.  Miarkuj się, miarkuj!
Koryolan.  To wyraźny spisek,
Żeby dyktować prawa patrycyuszom.
Chcecież się poddać i żyć pośród tłuszczy,
Niezdolnej słuchać, ani rozkazywać?
Brutus.  Nie mów o spiskach. Lud jest oburzony,
Boś z niego szydził; niedawnymi czasy,
Gdy mu bezpłatnie rozdawano zboże,
Szemrałeś, mówców ludu szkalowałeś,
Że to pochlebcy, że to wrogi szlachty.
Koryolan.  Toć o tem dawno wiedzieli.
Brutus.  Nie wszyscy.
Koryolan.  Czyś raportował i teraz rzecz całą?
Brutus.  Ja, raportować?
Koryolan.  Zdolnyś do tej roli.
Brutus.  Tobie przynajmniej zdolny dać naukę.

Koryolan.  Cóż wybór znaczy? Na chmury te w górze,
Niech mnie do waszej zdegradują sfery,
Zrobią mnie waszym kolegą trybunem!
Sycyn.  Z każdego słowa twojego wygląda,
Co lud oburza; jeżeli więc pragniesz
Dobiedz do mety życzeń twoich wszystkich,
Złąś wybrał drogę, dopytaj się lepszej,
Z większą pokorą, lub nie staniesz nigdy
Ni tak wysoko jak konsul, ni nawet
Tak nizko, żebyś kolegą był naszym.
Menen.  Trochę krwi zimnej!
Kominiusz.  Lud jest oszukany.
Matactwo takie Rzymu jest niegodne,
A Koryolan nie zasłużył na to,
By mu krzywdzące stawiano zapory
Na bitej drodze wielkich jego zasług.
Koryolan.  Mówisz o zbożu! Com powiedział wtedy,
Powtórzę dzisiaj.
Menen.  Nie teraz!
1 Senator.  Nie w gniewie!
Koryolan.  Teraz, przez boga! teraz i natychmiast,
Niech mi przebaczą moi przyjaciele.
Co do zmiennego, śmierdzącego tłumu,
Niech w słowach moich od pochlebstwa wolnych
Zobaczy szczery i wierny swój obraz.
A więc powtarzam: naszą powolnością
Siejem śniedź buntu przeciw senatowi
Na polu, które zoraliśmy sami,
Gdy się pospólstwu dozwalamy mieszać
Do szlachetnego patrycyuszów koła.
Koło to zdolne całą dzierżyć władzę,
Której część teraz przyznaje żebrakom.
Menen.  Dość tego!
1 Senator.  Dosyć słów tych jest na teraz!
Koryolan.  Jakto? Wy chcecie, żebym podle milczał?
Jak za ojczyznę krew mą przelewałem,
Na żaden opór zewnętrzny nie bacząc,
Tak dziś me płuca, póki mi ich stanie,

Kuć będą słowa na ten trąd przeklęty,
Którym się brzydzim, chociaż dobrowolnie,
Zda się, szukamy, jak się nim zarazić.
Brutus.  Mówisz o ludzie, jakbyś sam był bogiem,
A nie człowiekiem ułomności pełnym.
Sycyn.  Byłoby dobrze o całej tej sprawie
Lud zawiadomić.
Menen.  Co? o jego gniewie?
Koryolan.  Gniewie? Nie, gdybym nawet był spokojny,
I tak cierpliwy, jak sen o północy,
Jowisz mi świadkiem, myślałbym to samo!
Sycyn.  Myśl to zatruta, która musi zostać
We swojem własnem zatrutem naczyniu,
Żeby zgnilizny nie poniosła dalej.
Koryolan.  Ha, musi zostać! Jakto, czy słyszycie
To musi tego Trytona kiełbików?
Kominiusz.  To forma prawych jest wyroków.
Koryolan.  Musi!
O patrycyusze, dobrzy lecz niemądrzy,
O nieroztropny, dostojny senacie,
Jakżeście mogli pozwolić tej hydrze
Wybrać trybuna, który swojem musi
(On, tylko trąbka potwory wrzaskliwa)
Śmie wam powiedzieć, że słów swych potęgą
Na rów przemieni prąd waszej powagi,
Wasze koryto na swoje obróci?
Jeśli ma władzę, to bezsilne szyje
Ugnijcie kornie, jeżeli jej nie ma,
Wręcz niebezpieczną odrzućcie łagodność.
Jeśli wam było szkołą doświadczenie,
Nie idźcie śladem głupiego szaleńca,
Gdy nie, to krzesła dajcie im przy sobie.
Na plebejuszów zmienicie się motłoch,
Jeśli się oni zmienią w senatorów,
A są już nimi, skoro, ile razy
Głosy się wasze z ich głosami zetrą,
Głos ich ma górę. Lud ma swych wybrańców,
A jeden taki jak ten swojem musi

Ugina czoła, jakich nigdy Grecya
W swych trybunałach groźnych nie widziała.
Co za spodlenie władzy konsularnej!
Dusza się moja zakrwawia, gdy widzę
Dwie równe władze naprzeciw stojące,
Bo w ich szczeliny nieład się wnet wkradnie,
Jedną przez drugą osłabi i zniszczy.
Kominiusz.  Czas iść na rynek.
Koryolan.  Ktokolwiek poradził
Rozdawać zboże z publicznych śpichlerzy,
Jak to czasami działo się u Greków —
Menen.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Chociaż lud u Greków
Posiadał większe znaczenie i władzę,
Kto to poradził, ten wykarmił bunty,
Żywił ruinę rzeczy pospolitej.
Brutus.  Lud ma dać kreski temu, co tak mówi!
Koryolan.  Dam racye lepsze od wszystkich ich kresek.
Lud wie, że zboże darmo wydawane
Żadnej zasługi nie było nagrodą,
Bo żadną na nią służbą nie zarobił.
Gdy wróg ojczyzny rozdzierał wnętrzności,
Nie chciał z orężem za bramy wystąpić;
Czy tem zasłużył, by miał darmo zboże?
Śród wojny męstwa swego dał dowody,
Tylko przez bunty; czy i to zasługą?
Potwarze ciągle na senat miotane.
Dla nędznych przyczyn, miałyż nas nakłonić
Do łask tak wielkich i szczodrobliwości?
Jak też te mnogie pospólstwa żołądki
Trawią uprzejmość i względy senatu?
Czy ich uczynki nie zdają się mówić:
„Chcieliśmy tego, przemagamy liczbą,
Senat ze strachu dał, czegośmy chcieli“.
Tak upadlamy krzeseł naszych godność,
Tak motłochowi dajemy powody,
Że strachem naszą troskę o nim zowie.
Z czasem też motłoch strzaska drzwi senatu,

Z czasem też wrony zaczną orłów dzióbać.
Menen.  Dość tego, idźmy!
Brutus.  Dosyć i za wiele!
Koryolan.  Nie, dam ci więcej, a możesz me słowa
Stwierdzić przysięgą przed ludźmi i Bogiem.
Ten rząd podwójny, tam gdzie jedna strona
Słusznie pogardza drugą, a ta druga,
Bez żadnych przyczyn, pierwszą lżyć się waży;
Gdzie ród, gdzie tytuł, mądrość, nic nie mogą
Bez przyzwolenia ogólnej głupoty;
Gdzie najwalniejsze sprawy zaniedbane
Dla zmiennych wniosków niemądrego tłumu:
Tam, pośród tylu, tak niewczesnych zawad
Nic się nie dzieje, nie może dziać w porę.
Błagam więc wszystkich roztropnych a mężnych,
Podstawy państwa silniej kochających,
Niż przerażonych grożącą im zmianą,
Świetne nad długie przenoszących życie,
Gotowych użyć lekarstw heroicznych,
Aby ocalić od zagłady ciało
Inaczej śmierci niedalekiej pewne,
Bez zwłoki język wydrzyjcie ludowi,
Aby nie lizał miodu, co go truje.
Wasze spodlenie zdrowy sąd kaleczy,
Jedność rozbija konieczną rządowi,
Zawadza dobru, które mógłby zrobić,
Gdyby kontroli złego nie ulegał.
Brutus.  Myślę, że dosyć na teraz powiedział.
Sycyn.  Jak zdrajca mówił, zda liczbę jak zdrajca.
Koryolan.  Podły nędzniku, przepadnij wzgardzony!
Po co ludowi te łyse trybuny?
Ich tylko radą kierowany, stawia
Woli senatu opór buntowniczy.
Śród buntu, kiedy nie to co jest słuszne,
Lecz co konieczne prawem dla nas było,
Przyzwoliliśmy na wybór trybunów,
W lepszej godzinie wypowiedzmy śmiało,
Że co jest słuszne, to jest i konieczne,

I w proch obróćmy całą ich potęgę.
Brutus.  To jawna zdrada!
Sycyn.  On konsul? Nie, nigdy!

(Wchodzi Edyl).

Brutus.  Hola, edyle! Precz z nim do więzienia!
Sycyn.  Idź lud przywołać. (Wychodzi Edyl)
Ja, w imieniu ludu
Pod straż cię biorę, jak nieprzyjaciela
Publicznej sprawy, zdrajcę nowatora.
Idź teraz za mną ze słów twych zdać liczbę.
Koryolan.  Precz, stary koźle!
Senatorowie  i Patrycyusze.Dajem zań rękojmię.
Kominiusz.  Ręce przy sobie!
Koryolan.  Precz zgniły szkielecie!
Lub z twojej togi kości twe wytrzęsę!
Sycyn.  Obywatele! śpieszcie mi na pomoc!

(Wchodzi kilku Edylów i tłum Obywateli).

Menen.  Umiarkowania więcej ze stron obu!
Sycyn.  On waszą całą chciał władzę wam wydrzeć.
Brutus.  Pod straż go weźcie, edyle!
Kilku Obyw.  Niech zginie!
2 Senator.  Broni! hej! broni! (Edyle szamotają się z Koryolanem).
Cóż to, patrycyusze!
Obywatele! trybuni! przez Boga!
Koryolanie! Sycyniuszu! Brucie!
Obywatele!
Kilku Obyw.  Stójcie! pokój, zgoda!
Menen.  Co stąd wypadnie? Oddech już straciłem;
Nieszczęście blizkie. Nie mogę już mówić.
Wy, trybunowie, przemówcie do ludu.
Koryolanie, trochę cierpliwości.
Mów, Sycyniuszu!
Sycyn.  Słuchaj mnie, narodzie!
Obywatele.  Cicho! słuchajcie naszego trybuna!
Sycyn.  Wolności waszych zagraża wam strata:
Marcyusz wymaga, aby je wam wydrzeć,
Marcyusz, wybrany przez was na konsula.
Menen.  Wstydź się! Ty ogień podsycasz, nie gasisz.

1 Senator.  Chcesz zburzyć miasto, chcesz je z ziemią zrównać.
Sycyn.  Cóż to jest miasto, jeśli nie lud?
Obywatele.  Prawda!
Lud, to jest miasto.
Brutus.  Za zgodą ogólną
Ustanowiono nas, ludu magistrat.
Obywatele.  I zostaniecie ludu magistratem!
Menen.  Żadnej też o tem niema wątpliwości.
Kominiusz.  To pewny środek do zburzenia miasta,
Do porównania dachu z fundamentem,
Do pogrzebania wszystkiego co wzniosłe
W jednej ogólnej mogile zniszczenia.
Sycyn.  To godne śmierci!
Brutus.  Brońmy naszej władzy,
Bo wszystko na nią sprzysięga się dzisiaj.
Wybrańcy ludu i reprezentanci,
W imieniu ludu ogłaszamy wszystkim,
Że Marcyusz godny śmierci bezpośredniej.
Sycyn.  Więc go prowadźcie do skały Tarpejskiej,
W przepaść go strąćcie!
Brutus.  Bierzcie go, edyle!
Obywatele.  Poddaj się! poddaj!
Menen.  Jedno tylko słowo!
Błagam, trybuni, jedno tylko słowo!
Edyl.  Cicho!
Menen.  O bądźcie, czem się być zdajecie,
Szczerymi waszej ziemi przyjaciółmi,
Z umiarkowaniem szukajcie naprawy
Krzywd, które teraz karcić chcecie gwałtem!
Brutus.  Tam, gdzie choroba nagłą grozi śmiercią,
Lekarstwo twoje, roztropne z pozoru,
Byłoby tylko zjadliwszą trucizną.
Więc go natychmiast prowadźcie na skałę!
Koryolan.  Nie, tutaj umrę (dobywa, miecza)! Są pomiędzy wami,
Którzy mnie w bitwach z orężem widzieli,
Niech przyjdą, niech co widzieli, spróbują.
Menen.  Włóż miecz do pochwy. Odejdźcie na chwilę,
Trybuni ludu!

Brutus.  Bierzcie go, prowadźcie!
Menen.  Kto jest szlachcicem, czy stary czy miody,
Niech Marcyuszowi śpieszy ku pomocy.
Obywatele.  Hejże na zdrajcę! Śmierć buntownikowi!

(Śród szermierki Trybuni, Edyle i Lud odparci).

Menen.  Wracaj do domu, lub wszystko zgubione!
2 Senator.  Idź, idź co prędzej!
Kominiusz.  Trzymajmy się mężnie,
Bo mamy tylu przyjaciół co wrogów.
Menen.  Ach, czy do tego przyjść musi?
1 Senator.  Broń Boże!
Wracaj do domu, zacny przyjacielu,
Nam zostaw sprawy tej załagodzenie.
Menen.  Spólna to rana, wszystkim nam dolega,
I sam wyleczyć jej nie będziesz w stanie.
Oddal się, błagam!
Kominiusz.  Konsulu, idź z nami!
Koryolan.  Barbarzyńcami bodaj tylko byli!
(Lecz są, są nimi, choć to rzymski pomiot),
Nie Rzymianami, bo i nie są nimi,
Choć w Kapitolu lęgli się przysionkach.
Menen.  Oddal się, przyjdzie odwetu godzina.
Słusznego gniewu nie zdradzaj językiem.
Koryolan.  Czterdziestu takich rozbiłbym w potrzebie.
Menen.  Jabym na siebie wziął smycz dwóch najlepszych,
Tak, dwóch trybunów.
Kominiusz.  Dziś przemoc zbyt wielka,
A chcieć podpierać dom upadający,
To nie odwaga, ale jest szaleństwo.
Oddal się, zanim motłoch tu powróci,
Bo jego wściekłość, niby wzdęte wody,
Zrywają groblę, która je poprzednio
W klubach trzymała.
Menen.  Oddal się, powtarzam!
Ja tu spróbuję, czy rozum mój zdoła
Zrobić co z ludźmi, którzy go nie mają.
Dziurę tę gwałtem musimy załatać
Jakiejbądź farby szmatą.

Kominiusz.  Idźmy tylko.

(Wychodzą: Kominiusz, Koryolan i inni).

1 Patryc  Człowiek ten własną zrujnował fortunę.
Menen.  To zbyt szlachetna dla tej ziemi dusza.
Trójząb Neptuna, Jowisza pioruny
Nie przymusiłyby go do pochlebstwa.
Co w sercu, to jest u niego na ustach;
Co mu wre w piersiach, język musi wypluć,
A uniesiony gniewem zapomina,
Że słyszał kiedy o śmierci. (Wrzawa za sceną).
Wracają.
2 Patryc.  Wolałbym, żeby wszyscy byli w łóżkach.
Menen.  Lub na dnie Tybru. Lecz czemuż, do kata,
Nie mógł przemówić do nich z uprzejmością?

(Wchodzą: Brutus, Sycyniusz i Pospólstwo).

Sycyn.  Gdzie jest ta żmija, co chciała przed chwilą
Wyludnić miasto, i sama być wszystkiem?
Menen.  Zacny trybunie —
Sycyn.  Ze skały Tarpejskiej
Strącony będzie bez żadnej litości.
Prawu się oparł, prawo też go wyda
Publicznej zemście bez dalszych zachodów,
Gdy się publicznej władzy chciał urągać.
1 Obyw.  Dowie się teraz, że naszym językiem
Nasi trybuni, a my ich prawicą.
Kilku.  Dowie się, ręczę.
Menen.  Panowie! panowie!
Sycyn.  Cicho!
Menen.  Źle robisz, że podszczuwacz łaję,
Gdy ci polować należało w miarę.
Sycyn.  Jak śmiałeś pomódz zdrajcy do ucieczki?
Menen.  Jak znam przymioty i cnoty konsula,
Tak znam i wady —
Sycyn.  Jakiego konsula?
Menen.  Koryolana.
Brutus.  On konsul?
Kilku.  Nie! nie! nie!
Menen.  Jeśli trybuni, jeśli lud dostojny

Na krótką chwilę posłuchać mnie raczą,
Pragnąłbym tylko słów kilka powiedzieć;
W najgorszym razie nie stracicie na tem
Jak trochę czasu.
Sycyn.  Więc mów, ale krótko.
Postanowieniem jest naszem niezmiennem
Skończyć z tą żmiją; wygnać tego zdrajcę,
Byłoby tylko zwlec niebezpieczeństwo;
Tu go zostawić, to śmierć niezawodna;
A więc zapadło, że tej nocy umrze.
Menen.  Uchowaj Boże, aby Rzym nasz sławny,
Którego wdzięczność dla dzieci swych zasług
W księgi samego Jowisza wpisana,
Dziś jak wyrodna pożerał je matka.
Sycyn.  To wrzód zjadliwy, który trzeba odciąć.
Menen.  To chory człowiek — utnij go, śmierć zadasz;
A jak daleko łatwiej go wyleczyć!
Czem Rzym pokrzywdził, by na śmierć zasłużył
Czy tem, że naszych nieprzyjaciół gromił?
Krew, którą przelał, (a przelał jej więcej,
Niż ta, co w żyłach jeszcze mu została),
Przelał na służbie swej ojczystej ziemi;
Gdyby tę resztę wzięła mu ojczyzna,
Byłoby hańbą do skończenia świata
Dla sprawców równie jak przyzwalających.
Sycyn.  Czcza gadanina!
Brutus.  Zupełnie od rzeczy!
Póki kraj kochał, kraj go też poważał.
Menen.  Kiedy gangrena do nogi się wkradnie,
Godziż się przeszłych zasług jej zapomnieć?
Brutus.  Skończmy! — Z własnego wyrwijmy go domu,
Aby choroba jego zaraźliwa
Nie rozciągnęła dalej swych spustoszeń.
Menen.  Słuchajcie chwilę. Gdy wściekłość tygrysia
Zobaczy szkody szalonych poskoków,
Zapragnie (ale niestety, zapóźno!)
Do nóg przyczepić kulę ołowianą.
Nie odstępujcie prawnych formalności;

Pomnijcie, że ma potężnych stronników;
Czy chcecie wojnę domową zapalić,
I Rzymian ręką wielki Rzym rozburzyć?
Brutus.  Gdyby tak było —
Sycyn.  Co nam darmo prawisz!
Dał nam dowody swego posłuszeństwa,
Edylów naszych pobił, nam się oparł.
Idźmy!
Menen.  Rozważcie, że się w wojnach chował,
Odkąd w prawicy oręż mógł utrzymać,
A zła to szkoła słów umiarkowanych,
Miota na oślep mąkę i otręby.
Pozwólcie tylko, a ja go nakłonię,
Że się w pokoju, cokolwiek wypadnie,
Podda wyrokom ludowego sądu.
1 Senator.  To środek ludzki, szlachetni trybuni,
Wasz zbyt jest krwawy, a jego wypadek
Nieprzewidziany.
Sycyn.  Bądź więc, Meneniuszu,
W tej sprawie jakby ludu magistratem.
(Do ludu) Teraz broń złóżcie; zbierzcie się na rynku.
(Do Menen.) Tam cię czekamy. Jeżeli Marcyusza
Nie przyprowadzisz, jak nam obiecujesz,
My do pierwszego wrócimy zamiaru.
Menen.  O, przyprowadzę. (Do Senatorów) Idźcie ze mną razem.
Przyjdzie, przyjść musi, lub biada nam wszystkim!
1 Senator.  Bez straty czasu idźmy więc do niego. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Koryolana.
(Wchodzą: Koryolan i Patrycyusze).

Koryolan.  Niech mnie zagrzebią w gruzach mego domu,
Niech w koło wplotą, lub końmi rozszarpią;
Choćby spiętrzyli na skale Tarpejskiej
Gór jeszcze dziesięć, ażby wzrok człowieka
Tonął w przepaściach, zostanę niezmienny

W moich uczuciach. (Wchodzi Wolumnia).
1 Patryc.  A będziesz tem większy.
Koryolan.  W myślach mych tylko to budzi niepokój,
Że moich uczuć nm nie dzieli matka,
Ona, co wprzódy zwykła ich nazywać
Wełnistą trzodą nikczemnych wasali,
Bandą stworzoną na kupno i sprzedaż,
Z odkrytą głową stać na zgromadzeniach,
Ziewać i gęby z podziwu rozdziawiać,
Kiedy wymowny mąż mojego stanu
Prawił o wojnie albo o pokoju. (Do Wolumnii).
O tobie mówię. Matko, czemu pragniesz,
Bym się pokazał dziś umiarkowanym?
Czy chcesz, bym kłamstwo naturze mej zadał?
Mów raczej, żebym został tem czem jestem.
Wolumnia.  Synu, mój synu, pragnęłam gorąco,
Ażebyś wcześniej do władzy był przyszedł,
Nim ją zużyłeś.
Koryolan.  Mniejsza o to, matko.
Wolumnia.  Mogłeś być, synu, mężem jakim jesteś,
Gdybyś nim pragnął być mniej uporczywie.
Mniejbyś oporu w twych zamiarach znalazł,
Gdybyś im swoich nie odsłonił myśli,
Zanim szkodzenia możność im odjąłeś.
Koryolan.  Niech wiszą, łotry!
Wolumnia.  Niech na stosie spłoną!

(Wchodzą: Meneniusz i Senatorowie).

Menen.  Byłeś za szorstki, tak, trochę za szorstki;
Musisz pójść do nich i rzecz tę naprawić.
1 Senator.  Niema innego lekarstwa, inaczej
Gród się nasz piękny roztrzaska na dwoje
I w gruzach legnie.
Wolumnia.  Usłuchaj ich rady.
Moje jak twoje serce nieugięte,
Lecz rozum radzi wstrzymać gniewu popęd,
Gdy tej ofiary wielki cel wymaga.
Menen.  Przedziwna rada, szlachetna niewiasto.
Gdyby choroba czasu nie radziła

Jak na lekarstwo trzodzie tej się kłaniać,
Jabym wdział zbroję, choć ciężką już dla mnie.
Koryolan.  Więc cóż mam robić?
Menen.  Wrócić do trybunów.
Koryolan.  Dobrze. Co potem?
Menen.  Słowa twe odwołać.
Koryolan.  Dla nich? Dla bogów tegobym nie zrobił;
Dla nich mam zrobić?
Wolumnia.  Nazbyt górnie myślisz.
Jak ty pochwalam drażliwość honoru
Tam, gdzie konieczność nie jest na przeszkodzie.
Mówiłeś nie raz, że honor i fortel
Są nierozdzielni w wojnie sprzymierzeńcy;
Powiedz mi teraz, dlaczego w pokoju
Jeden drugiemu w pomocby nie przyszedł?
Koryolan.  Ba, ba!
Menen.  Odpowiedz. Dobre to pytanie.
Wolumnia.  Jeśli śród wojny honor twój pozwala,
Żebyś się wrogom zdał tem, czem nie jesteś,
Użył podstępu do dopięcia celu,
Co w tem gorszego, że i wśród pokoju
Fortel honoru będzie sprzymierzeńcem,
Gdy tego równa wymaga konieczność?
Koryolan.  Czemu, o matko, nalegasz tak na mnie?
Wolumnia.  Konieczność radzi przemówić do ludu,
Nie wedle natchnień myśli twych i serca,
Lecz w słowach, które na twoim języku
Gośćmi są tylko, tylko bękartami
Uczuć w głębinie duszy twej tlejących.
Twego honoru nie skrzywdzi to więcej,
Jak zdobyć miasto cukrowaną mową,
Aby oszczędzić krwi kosztownej strugi,
I twej fortuny na szwank nie wystawić.
Dla mego, moich przyjaciół zbawienia
Mojej naturze chętnie zadam kłamstwo,
A blasku mego honoru nie przyćmię.
Dziś rzecz się toczy o mnie, o twą żonę,
Twojego syna, o senat i szlachtę;

Czy wolisz gniewem motłoch niepokoić,
Niż miłość jego odzyskać pochlebstwem
I uratować, co ruiną grozi?
Menen.  Szlachetna pani! Idźmy! Mów uprzejmie.
Nietylko klęskę obecną odwrócić,
Lecz i minione złe możesz naprawić.
Wolumnia.  Tak jest, mój synu, błagam cię, idź do nich
Z tą czapką w ręce, i tak nią kłaniając,
Kolano ugnij; bo w podobnej sprawie
Gest jest wymową; gawiedź pospolitą
Łatwiej przez oko niż ucho przekonać.
Kiwając głową i bijąc się w piersi,
Na znak, że karzesz serca swego dumę,
Bądź tak pokorny, jak dojrzała morwa,
Co ledwo palcem dotknięta, upada;
A potem dodaj, żeś jest ich żołnierzem;
Urosły w bojach nie znalazłeś pory,
Ćwiczyć się w formach uprzejmej względności,
Których, wyznajesz, mieli prawo żądać,
A których tobie użyć należało,
Gdyś na ich przyjaźń starał się zarobić,
Lecz że na przyszłość na ich tylko służbę
Poświęcisz twoje zdolności i siły.
Menen.  Idź za jej radą, a serce ich twoje,
Bo tak są chętni proszącym przebaczyć
Jak dla najbłahszej dąsać się przyczyny.
Wolumnia.  Słuchaj nas, błagam, choć wiem, żebyś wolał
W ognistą przepaść za wrogiem się rzucić,
Niż mu w kwiecistej pochlebiać altanie.

(Wchodzi Kominiusz).

Otóż Kominiusz.
Kominiusz.  Właśnie z rynku wracam.
Szukaj ratunku lub w przyjaciół sile,
Albo w krwi zimnej, albo w oddaleniu;
Wszystko wre gniewem.
Menen.  Kilka słów uprzejmych —
Kominiusz.  Może wystarczyć, byle dumną duszę
Chciał do nich ugiąć.

Wolumnia.  Ugnie, ugiąć musi!
Powiedz, że ugniesz, i idź tam co prędzej.
Koryolan.  Mamże im gołą pokazać czuprynę?
Podłym językiem sercu kłamstwo zadać?
Niech i tak będzie! Choć, gdyby jedynie
Rzecz się toczyła o gliny tej garstkę,
Na prochby wprzódy ciało moje starli,
I proch ten wprzódy na wiatry rzucili.
Idźmy na rynek. Daliście mi rolę,
Której nie zdołam grać wedle natury.
Kominiusz.  Nie troszcz się tylko, przyjdziem ci na pomoc.
Wolumnia.  Drogi mój synu, mówiłeś, że naprzód
Me cię pochwały zrobiły żołnierzem,
Jeśli chcesz na nie dziś znowu zasłużyć,
Odegraj rolę, do której nie zwykłeś.
Koryolan.  Niech i tak będzie. Precz więc, duszo moja!
Duch wszetecznicy miejsce twe niech zajmie!
Głos mój, wtorować niegdyś bębnom zdolny,
Niech się przemieni na dyskant rzezańca,
Lub na śpiew mamki dziecko lulającej!
Uśmiech oszusta niech lica me stroi,
A łzy żakowskie ócz mych zaćmią kryształ!
Żebraka język niech w ustach szepleni!
Kolano, tylko w strzemieniu ugięte,
Niech teraz będzie kolanem nędzarza,
Który się czołga, gdy jałmużnę dostał! —
Nie, nigdy, nigdy! Nie, tego nie zrobię!
Nie skrzywdzę mego sumienia, honoru,
A gestem ciała duszy nie nauczę,
Jak się ma podlić!
Wolumnia.  Jak ci się podoba.
Większą jest krzywdą dla mego honoru,
Żebrać u ciebie, niż jest dla twojego
Żebrać u ludu. Niech wszystko przepadnie!
Chętniej twa matka podzieli twą dumę,
Niż na uporu twego zadrży skutki.
Me serce szydzi z śmierci tak jak twoje.
Rób więc, co zechcesz. Mojem jest to męstwo,

Bo je z mych piersi wyssałeś z mem mlekiem,
Lecz duma twoja do ciebie należy.
Koryolan.  Idę na rynek — uspokój się matko
I skończ wyrzuty. Tak, idę na rynek,
Idę jak kuglarz ich miłość im wykraść;
Wydrwię im serce i wrócę do domu
Od wszystkich rzymskich kramarzy kochany.
Widzisz, już idę. Mej poleć mnie żonie.
Wrócę konsulem, lub nigdy na przyszłość
Żadnej ufności w mym nie miej języku,
Gdzie o pochlebstwo idzie.
Wolumnia.  Rób, jak zechcesz.

(Wychodzi).

Kominiusz.  Idźmy, czekają na ciebie trybuni.
Uzbrój się tylko w łagodną odpowiedź,
Bo jak słyszałem, trzymają w odwodzie
Groźniejsze skargi od wszystkich dawniejszych.
Koryolan.  Więc idźmy. Hasłem naszem jest — łagodność!
Niech oni skargi swe czerpią w potwarzy,
Ja czerpać będę w honorze odpowiedź.
Menen.  Tylko łagodnie!
Koryolan.  Więc idźmy! Łagodnie! (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzą: Sycyniusz i Brutus).

Brutus.  Zacznij od tego, że on do tyranii
Zmierzał wyraźnie; gdy się to nie uda,
Powiedz, że ludu jest nieprzyjacielem;
Dodaj, że łupy zabrane Ancyatom
Nie były dotąd zwycięzcom rozdane. (Wchodzi Edyl)
Czy przyjdzie?
Edyl.  Idzie.
Brutus.  Kto mu towarzyszy?
Edyl.  Stary Meneniusz i senatorowie,
Którzy mu zawsze byli ku pomocy.

Sycyn.  Czy spis dokładny masz i szczegółowy
Głosów, na które możemy rachować?
Edyl.  Mam.
Sycyn.  Czy imiennie i wedle pokoleń?
Edyl.  Tak jest.
Sycyn.  Natychmiast zwołaj lud na rynek.
A skoro powiem: „niechaj tak więc będzie
Postanowieniem wszechwładnego ludu“,
Czy to śmierć będzie, grzywny czy wygnanie,
Gdy powiem „grzywny“, niech wołają grzywny,
Lub gdy „śmierć“ powiem, niechaj śmierć powtórzą,
Gruntując wyrok na prerogatywach
I przywilejach do spraw tej natury.
Edyl.  Rzecz im wyłożę.
Brutus.  A kiedy raz zaczną,
Niechaj w burzliwych nie ustają krzykach,
Niech wykonanie nakażą bezwłoczne
Wyroku, jaki zapadnie.
Edyl.  Rozumiem.
Sycyn.  Niech na znak dany wniosek z naszej strony
Silnie, gwałtownie wszyscy popierają.
Brutus.  Idź teraz. (Wychodzi Edyl). Rozbudź gniew jego natychmiast,
Bo on od dawna do zwycięstwa przywykł,
I ślepy opór jego jest naturą;
Raz podrażniony, niezdolny jest słuchać
Cugla rozwagi i umiarkowania;
Wypowie wszystko, co ma na dnie serca,
A to wystarczy, przy naszej pomocy,
Żeby nakoniec kark dumny mu skręcić.

(Wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Sycyn.  Nadchodzi.
Menen.  Tylko proszę cię, łagodnie!
Koryolan.  Tak jest, jak szynkarz, który za trzy grosze
Znosi łagodnie hultaja bezczelność. —
Niech bogi strzegą Rzymu bezpieczeństwa,
Sadzają godnych na sędziowskiej ławie,
Miłość i zgodę krzewią między nami!

Niech tłum spokojny zalega świątynie,
A krzyku wojny nie słyszą ulice!
1 Senator.  Amen.
Menen.  Modlitwa piękna i szlachetna.

(Wchodzą: Edyl i Obywatele).

Sycyn.  Przybliż się, ludu!
Edyl.  Słuchajcie trybunów!
Mości panowie, spokój, uciszcie się!
Koryolan.  O głos upraszam.
Dwaj Trybuni.  Masz głos; więc słuchamy.
Koryolan.  Czy się obecnie skończy cała sprawa,
I czy stanowczy dziś zapadnie wyrok?
Sycyn.  Odpowiedz naprzód, czyli się poddajesz
Woli narodu, uznajesz trybunów,
Czy jesteś gotów z posłuszeństwem przyjąć
Karę prawami ludu stanowioną
Przeciw występkom, które ci dowiedziem?
Koryolan.  Jestem gotowy!
Menen.  Słyszycie? gotowy!
Zważcie zasługi, które w wojnie oddał,
Myślcie o ranach, co na jego ciele
Są jakby groby na świętym cmentarzu.
Koryolan.  Draśnięcie ciernia — śmiechem mówić o nich.
Menen.  Rozważcie potem, że to stary żołnierz,
Obywatelskiej wymowy nieświadom;
Gdy mu się jakie szorstkie wymknie słowo,
Nie bierzcie tego za znak nienawiści,
Ale za skutek żołnierskiej natury.
Kominiusz.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Dla jakich powodów,
Gdyście mi dali konsularską godność,
Godzinę później chcecie mnie zbezcześcić,
I odbieracie, coście sami dali?
Sycyn.  Odpowiedz wprzódy na nasze pytanie!
Koryolan.  Prawda, to moja powinność, więc słucham!
Sycyn.  Więc cię oskarżam, że myślą twą było
Obalić wszystkie prawne Rzymu władze,
A zostać miasta naszego tyranem.

Za to cię zdrajcą ludu ogłaszamy.
Koryolan.  Zdrajcą?
Menen.  Pamiętaj, coś przyrzekł, łagodnie!
Koryolan.  Ja zdrajcą ludu? Z samego dna piekła
Niech wszystkie ognie lud ten dziś owioną!
Zdrajcą mnie zowiesz? Pyszałku trybunie,
Gdyby w twych oczach tysiąc było śmierci,
W twych pokurczonych rękach sto tysięcy,
A w twym kłamliwym języku miliony,
I wtedy jeszcze powiedziałbym: kłamiesz!
Głosem tak śmiałym, jak kiedy się modlę.
Sycyn.  Czy słyszysz, ludu?
Obywatele.  Na skałę! na skałę!
Precz z nim na skałę!
Sycyn.  Cicho! nie potrzeba
Nowych zaskarżeń przyrzucać do starych,
Bo to, co zrobił i to, co powiedział,
Bo te obelgi naszym urzędnikom,
Te na was samych miotane przekleństwa,
I opór prawu, harde się stawienie
W obliczu sądu wszechwładnego ludu,
Wszystkie te zbrodnie wielkie, niezliczone
Śmierci są godne.
Brutus.  Zważając jednakże
Na dawne jego dla Rzymu zasługi —
Koryolan.  Co o zasługach paplesz?
Brutus.  Co wiem, mówię,
Koryolan.  Ty?
Menen.  Także słowo, dane matce chowasz?
Kominiusz.  Zważ tylko, proszę —
Koryolan.  Na nic już nie zważam!
Niechaj mnie skażą na Tarpejską skałę,
Odarcie skóry, powolną śmierć głodną,
Niech się wygnaniec wałęsam po ziemi,
Do tego stopnia nie spodlę się nigdy,
Bym jednem słowem żebrał o ich łaskę.
Nigdy, za wszystko, co dać w ich jest mocy,
Nigdy przed nimi duszy nie ukorzę,

Choćbym miał tylko powiedzieć: dzień dobry!
Sycyn.  Zważywszy zatem, że, ile był w stanie,
Przeciw ludowi zgubne spiski knował,
Wydrzeć mu pragnął władzę posiadaną,
Że dziś nakoniec wściekłość swą wyzionął
Nietylko w sędziów swoich obecności,
Lecz przeciw świętej sędziów tych osobie,
W imieniu ludu, my, jego trybuni,
Na wywołanie skazujem go z miasta.
A gdy się kiedy skazany banita
Przekroczyć bramy zuchwale odważy,
Z Tarpejskiej skały niech będzie strącony.
W imieniu ludu niechaj tak więc będzie!
Obywatele.  Niechaj tak będzie! Precz z nim! Precz z banitą!
Jest wywołany, i niechaj tak będzie!
Kominiusz.  Moi panowie, moi przyjaciele —
Sycyn.  Wyrok już zapadł i sąd odroczony.
Kominiusz.  Słuchajcie chwilę. I jam był konsulem,
Noszę na sobie znaki szabli wrogów,
I ja ojczyzny mojej szczęście kocham
Z głębszem uczuciem i świętszą miłością,
Niż moje życie, żony mej i dzieci,
Jeśli więc mówisz —
Sycyn.  Wiemy, co chcesz mówić.
Brutus.  Nie pora mówić; już jest wywołany,
Jak nieprzyjaciel ludu i ojczyzny.
Niech więc tak będzie!
Obywatele.  Tak, tak, niech tak będzie!
Koryolan.  Ha, sforo kundli, której mi oddechy
Tak nienawistne, jak bagien wyziewy!
O waszą miłość mniej dbam, niż o ścierwo,
Co swą zgnilizną zatruwa powietrze.
Nie wy mnie, ja was teraz banituję;
Zostańcie tutaj w waszej nieprawości!
Drżyjcie jak listek na każdą wieść głuchą!
Na każdy powiew piór nieprzyjacielskich
Bledniejcie z strachu! Zachowajcie władzę
Banitowania tych, co was bronili,

Aż głupstwo wasze, niezdolne pojmować
Tylko co czuje, w waszem odurzeniu,
Przeciw wam samym wściekłość swą obróci,
Na łup was wyda, nędznych niewolników,
Sąsiadom, co was bez wojny pobiją!
Z pogardy dla was opuszczam 1o miasto.
Jest świat gdzieindziej.

(Wychodzą: Koryolan, Kominiusz, Meneniusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Edyl.  Wróg ludu wygnany!
Obywatele.  Wróg nasz wygnany! Odszedł! Hura, hura!

(Okrzyki. Lud rzuca czapki do góry).

Sycyn.  Idźcie mu wszyscy do bram towarzyszyć,
A za pogardę płaćcie mu pogardą;
Upokorzenia boleść niech uczuje.
My zaś ze strażą przebiegniem ulice.
Obywatele.  Idźmy zobaczyć, jak się z miasta wymknie;
A bogi naszych trybunów niech strzegą!
Idźmy! (Wychodzą).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.