Koroniarz w Galicyi/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X,


w którym każdy, co zapłacił za całą powieść, przypuszczony będzie gratis do poznania rodziny państwa Kacprowskich, i do ubolewania nad słabemi nerwami pani Kacprowskiej.


Każdy rozsądny człowiek pojmie i przyzna od razu, że największy demokrata i najradykalniejszy niwelator społeczeństwa ludzkiego nie potrzebuje i nie jest obowiązanym mieszkać w jamie, pokrytej chróstem, żywić się bukwią, żołędziami i koziem mlekiem, odziewać się w nie wyprawione skóry drapieżnych zwierząt i pić wyłącznie czystą źródlaną wodę. Owszem, równość obywatelska idealna, równość praw, równość obowiązków i „równość dobrobytu“ (nowo-wynaleziony genewski synonim dla komunizmu) da się pogodzić doskonale z komfortem wszelkiego rodzaju, a nawet pozwala, by głowy demokracyi brały udział w zyskownych przedsiębiorstwach, tak krajowych, jakoteż zagranicznych, i by za pomocą „syndykatów“ i tym podobnych szlachetniejszych gałęzi neczyporowiczowskiego kunsztu porastali w pierze na koszt dudków i innego pośledniego ptactwa. Jeżeli naówczas zamiast jamy pokrytej chróstem, herszt demokracyi postawi sobie pałacyk o miedzianym dachu, jeżeli trzyma dobrego kucharza i ma dobrze zaopatrzoną piwnicę, to jeszcze nie ubliża zasadzie równości, albowiem każdemu innemu wolno mieć to samo i każdy to mieć może, byle wiedział, kiedy kupować, a kiedy sprzedawać akcye. Tembardziej godziwym jest komfort, połączony nawet z pewną okazałością, jeżeli kto tak jak p. Meliton Kacprowski, po przodkach swoich odziedziczył środki wygodnego, albo i wystawnego życia. Już z poprzedzającego rozdziału widzieliśmy, że znakomity ten mąż ojcom i dziadom swoim zawdzięczał wszystko, co posiadał; obecnie przekonamy się, że życie jego było — może niezbyt wygodne, w europejskiem tego słowa znaczeniu, ale za to nie ze wszystkiem pozbawione pewnego niewinnego przepychu.
Możnaby spory tom napisać o różnicy, jaka zachodzi między wyobrażeniami o komforcie, o wykwintności, o okazałości, nietylko w różnych krajach na półkuli ziemskiej, ale nawet w różnych ziemiach polskich i w różnych tych ziem kącikach. Z jedną i tą samą intratą, na jednym i tym samym stopniu towarzyskim stojący Poznańczyk, Kongresowiak, Galicyanin albo Wołyniak, w czem innem będzie szukał zadowolenia odnośnych do tego gustów swoich. Można iść o zakład, że z pomiędzy tych czterech, dwaj pierwsi będą lepiej jedli i pili, będą palili lepsze cygara, i będą wydawali więcej pieniędzy na książki i dzienniki, natomiast obadwaj ostatni będą mieli okazalsze pomieszkania, liczniejszą służbę i pyszniejsze ekwipaże. Przy tem, w pałacach ich zimą połowa pokoi będzie źle albo wcale nieopaloną, służba będzie wiecznie próżnować, konie będą źle karmione, a u najparadniejszej karety bodaj jedne drzwiczki będą popsute. Dla zachowania dobrego tonu, każdy z nich od rana do trzeciej albo do czwartej popołudniu będzie znosił głód najokropniejszy, a gdy przyjdzie pora obiadowa, pokaże się, że kucharz pijany wszystko przydymił, przypalił albo przesolił. W spiżarni zawsze czegoś nie stanie, a najczęściej... mąki i chleba, osobliwie w okolicach obfitujących w pszenicę i żyto. Pewien obywatel z Podola, który ma corocznie 3 do 10 tysięcy korcy pszenicy na sprzedaż, nie może się nigdy nacieszyć bułkami, gdy przyjedzie do Lwowa, bo ich biedaczysko na wsi nigdy nie widzi. Kto mi dowiedzie, że w Galicyi niema gospodarzy wiejskich, posiadających po 200 sztuk inwentarza rogatego, a kupujących nabiał przez większą część roku u bab na wsi — temu dam za wygraną i odwołam wszystko, com tu powiedział.
Dwór w Cewkowicach urządzony był zupełnie według galicyjskiego systemu. Było w nim bardzo wiele miejsca, ale nie było się gdzie przytulić; bardzo wiele służby, ale mało usługi; bardzo wiele zachodu w kuchni, ale mało co do jedzenia; bardzo wiele koni, ale mało książek. Jednakowoż, pod tym ostatnim względem, rodzina Kacprowskich przewyższała o wiele swoich sąsiadów i uchodziła prawie za uczoną i literacką. Oprócz specjalnych apartamentów pana, pani i młodego pana, jakoteż dwóch pokoi gościnnych, była najprzód wielka sala jadalna, za nią sala bilardowa i jeszcze dwa salony. Gości wpuszczano zawsze nasamprzód do sali jadalnej, i jeżeli byli rządzcami, dzierżawcami, albo czemś podobnem, nie puszczano ich już dalej i dawano im audyencyę w tym przybytku, poświęconym ćwiczeniom gastronomicznym. Ale ponieważ pan domu wyznawał zasady demokratyczne, więc „porządniejszych“ częstował czasem cygarami po 2 centy w.a., a niektórym z nich pozwalał nawet usiąść do stołu, nota bene, jeżeli nie było pani Kacprowskiej. Formułka pozwolenia brzmiała: „Może zostaniesz na herbacie? Zostań, nie żenuj się!“ Właścicieli tabularnych, nieposiadających więcej jak 500 morgów obszaru, puszczano aż do sali bilardowej, dawano im Cuba po 4 ctn. w. a. i niektórych sadzano przy stole nawet powyżej pana domu. Do ostatnich dwóch salonów, gdzie było sanctissimum pani Kacprowskiej, mieli wstęp tylko optime nati et possessionati; ci do herbaty oprócz chleba z masłem i bryndzy dostawali po kawałku melona, albo poziomek ze śmietaną, a po jedzeniu p. Meliton prosił ich do swego pokoju i każdemu podawał Cabanos po 6 centów. Tak tedy naczelnik opozycyi obwodu Cybulowskiego umiał pogodzić zasady demokratyczne z wymaganiami porządku towarzyskiego, i oddać każdemu, co mu należało.
Prawdę mówiąc, to pełne taktu postępowanie ułatwione było panu Melitonowi Kacprowskiemu i przychodziło mu samo przez się z powodu; iż w gruncie czuł on się tem, czem był w istocie, t. j. potomkiem starożytnego rodu Kacprowskich i mężem Zeneidy Mohoryczewskiej, pochodzącej z domu, którego początek sięga niemniej daleko, jak podane powyżej drzewo genealogiczne p. Melitona. Nawet temu głębokiemu przeświadczeniu o godności własnej, temu poczuciu wyższości rasy, równie jak swoim trzem krociom setek tysięcy i wynikającemu ztąd powszechnemu szacunkowi współobywateli, zawdzięczał p. Meliton głównie to stanowisko, o którem przy innej sposobności mówiliśmy, i którego mu jakiś czas zazdrościł sam hr. Cybulnicki. Był to mężczyzna słusznego wzrostu i okazałej postawy, jego głowa była tak pięknie uczesaną, że p. hr. Cypryan twierdził złośliwie, jakoby p. Meliton nosił perukę, o czem nie mogę nic mówić, nie mając w tej mierze przekonania. Bądź co bądź, fryzura ta, złożona z misternych huczków na każdej skroni, połączona z okrągłemi, dużemi, na wierzchu siedzącemi oczyma i z ogólnym konturem czaszki i fizyonomii, nadawała głowie p. Melitona wielkie podobieństwo do owych spiżowych antyków, które przed wynalezieniem prochu, przykute do długiego drewnianego belka, służyły oblęgającym do rozbijania murów, i zwały się taranami, albo też if you like it better, do zwykłej baraniej głowy, nielanej ze spiżu. Otóż jakkolwiek p. Meliton Kacprowski, walcząc na drodze legalnej o nieprzedawnione nasze prawa w różnych zgromadzeniach ustawodawczych, i nie wywalczywszy niczego, powtarzał współobywatelom swoim, że „głową muru nie przebije“, to współobywatele uśmiechali się z niedowierzaniem i myśleli sobie po cichu, że takiej głowie i najgrubszy mur oprzećby się nie zdołał. Powierzali mu tedy raz po raz najtrudniejsze misye, oczywiście tylko legalne, i p. Meliton był stałym, legalnym ich reprezentantem i świecznikiem.
Otóż natrafiliśmy nareszcie na klucz zagadki, który nam ją wytłumaczy do reszty. Pan Meliton był legalną głową, a przynajmniej jedną z legalnych głów obwodu Cybulowskiego, a pan hr. Cypryan był nielegalną jego podobizną. Pan Meliton przypatrzył się był podczas długiej swojej karyery politycznej, jak nieraz w wielkich domach naszych ojciec piastuje legalne posady i dostojeństwa, a syn, nim dorośnie i posiwieje dostatecznie, ażeby mu tamte poruczono, bawi się tymczasem nielegalnie w prezydenta, w ojca ojczyzny, w moralnego dyktatora. Pan Meliton pytał sam siebie, dlaczegoby tak nie miało być w wielkim rodzie Kacprowskich, skoro bywa w innych wielkich rodach. Pan Meliton chciał pozostać legalnym naczelnikiem swojej okolicy, nie chciał mięszać się do organizacyi powstańczej i zachowywał sobie na przyszłość rolę rozjemcy między krajowym rządem narodowym a krajowemi c. k. władzami, ale pragnął, by tymczasem ster organizacyi obwodowej przynajmniej, złożono w ręce p. Wincentego Kacprowskiego, jego potomka. Lecz temu słusznemu i naturalnemu życzeniu ojcowskiemu nie stało się zadość; naczelnikiem obwodowym mianowano hr. Cypryana, między którym a panem Melitonem istniał tajemny jakiś antagonizm, a panu Wincentemu dano zaledwie godność naczelnika powiatowego. Oczywiście, że tknięty do żywego p. Wincenty, nie mógł wysokich swoich zdolności j głębokiej nauki marnować w tak szczupłym zakresie działania, i że poleconych mu czynności nie pełnił, w skutek czego na przedstawienie hr. Cypryana odjęto mu nawet i tę mizerną godność naczelnika powiatowego. Naówczas pp. Meliton i Wincenty Kacprowscy, spostrzegłszy, jak źle, nieporadnie i niepatryotycznie urządzoną była organizacya narodowa w całym kraju, a osobliwie w obwodzie Cybulowskim, skupili naokoło siebie cały obóz malkontentów i postanowili obalić „stronnictwo“, będące u steru. Jeżeli się grubo nie mylę, to królestwa Galicyi i Lodomeryi, wraz z w. ks. Krakowskiem są nieraz widownią podobnych bardzo agitacyj politycznych, prowadzonych na wielką skalę i zmierzających do tego, by nie pan X., ale pan Y. stał najbliżej wielkiego ołtarza, i by nie tamtemu, ale temu przy wielkich uroczystościach dawano całować patynę. O godność kolatora w wielkiej podkarpackiej parafii toczą się zwykle nasze wielkie polityczne spory, tylko że godność ta zaczęła od pewnego czasu być połączoną z niejakiemi emolumentami. Zresztą, wszystko dzieje się jak w okolicy Cybulowa. Tam nie walczył p. Wincenty z p. Cypryanem — uchowaj Boże! To zasada czerwona ścierała się z zasadą białą. Fe, ktoby też myślał o jakich osobistościach! U nas także, niema pana X., ani pana Y. — jest tylko rezolucya, federacya, demokracya, stronnictwo „narodowe“; itd. Mniejsza o to, kto będzie bliżej p. ministra i kto będzie miał w ręku większy kawałek tego ochłapu znaczenia politycznego, jaki ni ztąd ni zowąd dostał się Galicyi, Bóg świadkiem, że bez jej przyczynienia się, zasługi lub winy. O, mniejsza o to, nieprawdaż?
P. Bogdan Kołdunowicz, jakkolwiek należał do białych, przyjęty był wraz ze swoim towarzyszem nader uprzejmie przez p. Melitona i p. Wincentego. Wpuszczono ich od razu do sali bilardowej, i p. Meliton po pierwszem przywitaniu wręczył księciu Arturowi należące mu się Cuba wartości 4ch centów. Następnie p. Bogdan udał się z p. Melitonem na tajemną konferencyę do pokoju tego ostatniego, a podczas gdy N. P. B. K. tłumaczył tam p. Kacprowskiemu niezmierne znaczenie księcia A. C., p. Wincenty bawił pana Artura rozmową.
Była to bardzo nierówna partya. Każdy Koroniarz, z małemi nader wyjątkami, mówi w przecięciu przynajmniej tyle, co dwóch Galicyanów, książę Artur w zwykłem swojem usposobieniu mawiał za czterech, a p. Wincenty posiadał dar milczenia za ośmiu. Nadaremnie tedy p. Artur ożywiał dyskurs swoją wymową, p. Wincenty milczał i palił fajkę, a kiedy przypadkiem wyjął bursztyn z ust i kiedy się zdawało, że coś powie, podnosił głowę, popatrzył chwilę w sufit, i — palił dalej. Za parę minut, powtarzało się to samo, z tą różnicą, że zamiast w sufit, p. Winenty wpatrywał się w swoje buty — aż nakoniec zniecierpliwiony Koroniarz czuł niepohamowaną ochotę wyrzucić swego partnera za okno, w przypuszczeniu, że to mu doda cokolwiek życia. Ale p. Artur pamiętał, że jest księciem, i widząc, że ma do czynienia z Anglikiem galicyjskim, postanowił zwyciężyć go zimną krwią i flegmą, właściwą synom Albionu. Usiadł więc wygodnie na kanapie, palił swoje Cuba ze skupieniem umysłu i przerywał to zajęcie wpatrywaniem się w sufit albo w swoje nogi, nie mówiąc ani słowa. I byliby milczeli dotychczas, gdyby nie był wszedł napowrót p. Bogdan z p. Melitonem, który tymczasem zaopatrzył już był kieszonkę swego tużurka w odpowiedni zapas Cabanosów i przywitał się teraz z p. Arturem powtórnie, jak gdyby pierwsze powitanie nie było dostateczne. Poczem przepraszając gości, p. Meliton wyszedł na chwilę do przyległych salonów, a gdy wrócił, słychać było ztamtąd wielkie bieganie i nawoływanie pokojówek, dzwonienie kluczyków, ciche i głośne łajanie, krzątanie się, suwanie mebli i inne znamiona, zapowiadające, że damy przygotowują się na przyjęcie gości. Dla p. Artura było to nie dwuznaczną wskazówką, że rekomendacya hr. Cypryana mimo antagonizmu między nim a p. Melitonem zapewni mu jak najlepsze przyjęcie w Cewkowicach, postanowił tedy zachować się tak, by jak najwięcej „szyku“ zadać całej rodzinie państwa Kacprowskich.
Oprócz krzątania się w salonach pani Kacprowskiej, słychać było niemniej gorliwe uwijanie się służby w przyległej sali jadalnej. Brzęk talerzy i innych tym podobnych porcelanowych, szklanych, srebrnych i stalowych przedmiotów zwiastował zgłodniałym żołądkom gospodarzy i gości radośną nowinę, że nakrywają do stołu. Brzęk ten trwał długo, prawie półtory godziny, a przez ten przeciąg czasu panowie bawili się w bilardowej sali rozmową o przedmiotach obojętnych; unikano bowiem polityki i aluzyi do ówczesnych gorących stosunków z powodu dysharmonii, panującej pod tym względem między p. Kołdunowiczem a panem Kacprowskim — przepraszam, między zasadą białą i czerwoną. Nakoniec brzęk ustał, przedmioty rozmowy wyczerpały się i nie słychać było nic, jak tylko tyktanie zegara, stojącego pod kloszem na małej trójgraniastej serwantce w jednym kącie sali, i niemniej regularne pukanie ust p. Wincentego, wyciągających dym z bursztynowej pypki cybucha i wypuszczających go na pokój. Tylko od czasu do czasu p. Bogdan uderzając się melancholijnie po kolanie i pochylając się naprzód, a potrząsając głową, wzdychał:
— Oj, tak, tak, ciężkie czasy, panie Dobrodzieju!
Na co, po gruntownym namyśle, p. Meliton odpowiadał:
— Oj, tak, tak, panie Dobrodzieju!
Co pół godziny zaś, p. Wincenty, rozważywszy snać wszystko, co się odnosiło do tego przedmiotu, dodawał ze swojej strony:
— Ha, cóż robić....
Po kwadransie zaś kończył:
— .... panie Dobrodzieju! — korzystając z przerwy, ażeby wydmuchać, nałożyć powtórnie i zapalić swoją fajkę.
Pan Artur znajdował, że jak na spotkanie się dwóch przeciwnych sobie obozów, i jak na dyskusyę polityczną między trzema wielkiemi światłami okolicy cybulowskiej, rozmowa ta jest djabelnie nudną i jałową. Niecierpliwił się też niepospolicie, ale jako księciu, i to księciu, cierpiącemu spleen i znudzonemu światem, nie wypadało mu okazywać się żywym i wielomownym, choć przymus taki był mu wielce niemiłym. Oprócz p. Artura niecierpliwił się jeszcze także apetyt p. Kołdunowicza, wystawiony na ogromną próbę, bo zegar wybił trzecią, pół do czwartej, czwartą, i nie słychać było o obiedzie i o damach. Zważywszy, że żołądek szlachecki od godziny dziesiątej do czwartej potrzebuje oprócz świeżego powietrza i rozmowy o ciężkich czasach bodaj trochę rosołu, wołowiny, leguminy i jarzyny, ażeby mógł zasilać należycie taką głowę, jaką posiadał N. P. B. K. — pojmiemy, dlaczego zacny ten dygnitarz przyznawał się sam sobie po cichu, iż robi mu się „jakoś głupio“. Ale zegar chodził powoli: tyk-tak, tyk-tak, a usta p. Wincentego powtarzały jeszcze powolniej: pak, pak, ffff! pak, pak, pak, ffff! i t. d., zaś w sali jadalnej głucho było, jak gdyby się kucharz rozmyślał i postanowił odroczyć obiad na pojutrze. Co za myśl rozpaczliwa! Panu Bogdanowi robiło się coraz „głupiej“.
Tymczasem, gdyby szanowny właściciel Telatyna wiedział był, ile ważnych i słusznych powodów składało się na tę zwłokę, byłby niewątpliwie nakazał cierpliwość swemu żołądkowi. Najprzód, polecono kucharzowi, z powodu niespodziewanej wizyty, dodatkowo do obiadu przyrządzić cztery pieczone kurczęta, t. j. po pół kurczęcia na osobę, i budyń z szodem winnym. Kurczęta sprzeciwiały się temu poleceniu i porozbiegały się po ogrodzie, potrzeba było zarządzać formalną obławę, a po szczęśliwym tejże przebiegu, rznąć, skubać i piec, co wszystko wymaga wiele czasu. Oprócz tego, księdzowa proboszczowa, niedawno wraz z mężem swoim osiadła w Cewkowicach, przyszła z pierwszą wizytą do pani Kacprowskiej. Nie podobna było prosić na obiad osobę tak nizkiego urodzenia, potrzeba było tedy czekać, aż sobie pójdzie. Tymczasem księdzowa, wystroiwszy się z niemałym zachodem i trudem w czarną, jedwabną suknię, i w stroik z fioletowemi wstążkami, nie przypuszczała zapewne, ażeby po trzygodzinnej tualecie godziło się oddać krótszą niż trzygodzinną wizytę, i nie przypuszczała może także, ażeby na wsi, przy gospodarstwie, można było być bez obiadu do godziny pół do czwartej, siedziała tedy „sobie“, zamiast „sobie“ pójść. Okoliczność ta wpływała już sama przez się nader drażniąco na nerwy p. Kacprowskiej, które pochodząc z przeszłego jeszcze i z początku obecnego stulecia, należały do najsłabszych i potrzebowały niezmiernie wiele różnych octów, soli itp., ażeby nie trapiły swej właścicielki. Od r. 1830 mniej więcej weszły już w modę nierównie silniejsze konstytucye u płci pięknej, a odkąd ta ostatnia poczęła rywalizować z nami w sporcie, w paleniu cygaret, w noszeniu butów i kaszkietów i w pisaniu nudnych powieści, a osobliwie, odkąd poczęła pojedynkować się na pistolety i wykładać medycynę, kobiety coraz rzadziej mdleją. Ale, jak mówiłem, nerwy p. Kacprowskiej były dawniejszej daty, niemal współczesne cioci Telimenie, księdzowa „atakowała“ je tedy bardzo silnie, osobliwie, gdy zaczęła mówić o swoich stosunkach rodzinnych.
— Bo to proszę pani dziedzicowej dobrodziejki, memu ojcu, nie, nie memu ojcu, ale memu dziadowi, należał się gruby majątek, dwie wsie na Podolu. Ale brat starszy oszukał go i puścił z kwitkiem, a mój ojciec nieboszczyk z biedy musiał zostać księdzem.
— Jakże się nazywał ojciec pani? — zapytała na pół od niechcenia, a na pół rozciekawiona jedna z panien Kacprowskich.
— Mohoryczewski, proszę panny kolatorównej dobrodziejki.
Mocny Boże! Popadia śmiała się nazywać z domu tak, jak jej kolatorowa, być nawet daleką jej krewną! Oczywiście, że tego było za wiele dla nerwów pani Kacprowskiej, a więc „wzięła“ i zemdlała. Księdzowa oczywiście „wzięła“ i poszła, a panny przy pomocy pokojówek „wzięły“ i poczęły trzeźwić panią matkę, w skutek czego nareszcie piąta godzina "wzięła" i wybiła, nim drzwi od salonu otwarły się i jakiś duch służebny dał znać, że „pani prosi“.
Weszli tedy, najpierw p. hr. Cybulnicki, czyli książę A. C. — dalej p. Bogdan, p. Meliton i p. Wincenty — ten ostatni, odłożywszy poprzednio na bok swoją fajkę. Widok obydwu salonów był imponujący: jeden malowany był na zielono i miał meble niebieskie, drugi malowany był na niebiesko i miał meble zielone. Kanapy i fotele ustawione były według owego sztywnego i nie towarzyskiego systemu, dzięki któremu wszyscy siedzą prawie rzędem koło siebie i mogą ziewać, nie żenując się jedno drugiego, bo nikt naprzeciw nikogo nie siedzi. W niektórych wypadkach zgadzam się zresztą zupełnie z tym systemem, osobliwie przy obiedzie i przy herbacie, nic bowiem nie odbiera apetytu tak mocno jak widok brzydkiej twarzy, niepięknych zębów, lub częściowego tychże braku, pergaminowej cery i tym podobnych niepoetycznych rzeczy — a trudno patrzyć się bez przerwy w sufit albo w talerz, respective w filiżankę. Dlatego też vis a vis z panią Kacprowską nie należałoby do najbardziej mi pożądanych szczęśliwych trafów. Była zresztą czcigodna ta matrona najlepszą w świecie małżonką i matką, i niezliczonemi cnotami domowemi wynagradzała obficie brak zewnętrznych powabów, nawet jak na jej wiek, prawdziwie w swoim rodzaju rzadki, i wymagający nader delikatnego pióra, ażeby go opisać inaczej, niż to czynił p. Nieruszyński, sąsiad państwa Kacprowskich. Ten ostatni mawiał bowiem zawsze swoim lapidarnym stylem, że „nie widział nigdy tak brzydkiej starej baby, jak ta Kacprowska, ani takiej, któraby się tak nie znośnie dęła, jak ona“. To mawiał nota bene p. Nieruszyński; ja tego nie powiedziałbym za nic w świecie, tak jak nie powiedziałbym, że ten albo ów volksredner jest osłem, a ten albo ów demagog zarozumiałym głupcem, choć ludzie tak mówią. W pisaniu, zamiast „osieł“ mówi się „doktryner“, a zamiast „zarozumiały głupiec“ mówi się „młody i pełen talentu, ale trochę jeszcze niedowarzony tłumacz książki Büchnera p. t. Siła i materya“. Co zanotowawszy dla wiadomości dorastających dziennikarzy i krytyków, pośpieszam dodać do rysopisu p. Kacprowskiej jako „szczególną oznakę“, iż posiadała głos, dla muzykalniejszego cokolwiek ucha tak niestety kakofoniczny, że z drugiego pokoju można go było wziąć za skomlenie Bijouczka, faworyta i mopsa nadwornego w Cewkowicach. Ale to niema nic do rzeczy; można nie mieć wcale głosu, a być nader porządnem i pożytecznem stworzeniem boskiem, jak n. p. rak albo ryba, albo śpiewacy Wielkiej Opery we Lwowie, którym żaden Nadpełtwianin nie miałby za złe, gdyby całkiem oniemieli.
Pani Kacprowska siedziała na kanapie, a obok niej rzędem trzy panny Kacprowskiej wszystkie cztery panie były w czarnych sukniach, miały żelazne czarne krzyżyki na czarnych żelaznych łańcuszkach u szyi, czarne paski z białemi orłami u talii, i czarne pierścionki z białemi obwódkami na paluszkach. Były to bowiem czasy żałoby, nasze panie smuciły się nad niedolą ojczyzny, — teraz już im weselej, noszą więcej kolorów, niż ich jest w tęczy, więcej złota, niż go ma na sobie wielki król Kazimierz w marmurowym krakowskim grobie i więcej jasnych kwiatów, niż jasnych łez wylały nad naszą męką, nędzą i hańbą. Ale ponieważ i my nie lepsi, nie wymagajmy od naszych pań i panien uczuciowości w tem mądrem stuleciu, które odkryło, że pochodzi prosto od małpy, i nie może nacieszyć się tem odkryciem. Uczucie jest tylko miłą albo niemiłą afekcyą nerwów, inne zaś tak zwane uczucia są urojeniami, których człowiek nabywa lub pozbywa się z wiekiem. Dlatego i uczucie patryotyczne najprzód jest w sercu, i wywołuje powszechną żałobę, później przenosi się w pięty, i wywołuje tańce i bale z celami patryotycznemi, a nakoniec znika całkiem lub oddane bywa do przechowania literatom i dziennikarzom, jak futro do kuśnierza na lato. Ponieważ zaś kuśnierz także w lecie chodzi bez futra, więc i literaci, a nawet dziennikarze narodowo-demokratyczni, sprawiają sobie na lato lżejsze, ogólno-słowiańskie ubranie, a ducha narodowego tylko od czasu do czasu przewietrzają i trzepią z wielkim hałasem, ażeby wiedziano, że go mają u siebie i „stoją przy nim na straży“.
Trzy były panny Kacprowskie, jak mówiłem, wszystkie trzy nadobne i pełne wdzięku. Najstarsza, panna Melania, była smętną i poetyczną, czułą dla ludzi, dla kwiatów, dla jaskółek, dla księżyca i dla niewinnych kurcząt, które nielitościwie zarzynano, lubiła poezye Lenartowicza i ryż sztorcowany na zimno, z śmietaną i konfiturami. Przytem na złość swemu imieniu, była blondynką, oczy jej mogły uchodzić za niebieskie, a cera za alabastrową. Znam pewnego nader złośliwego pisarza angielskiego, który twierdzi, że fizyonomie tego rodzaju przypominają mu zawsze, nie wiedzieć czemu, cielęcinę na zimno; ale ja, nie będąc i nie chcąc być złośliwym, muszę wyznać, że potrawa ta wydaje mi się cokolwiek mniej melancholiczną, niż panna Melania, od której według zdania filologów okolicznych, wyraz melancholia wziął swój źródłosłów, mianowicie o ile melancholia zawiera w sobie pojęcie apatyi i senności. Z tego widzimy, że panna Melania była nader interesującą istotą, delikatnym kwiatem, nad którym wartoby robić bliższe studya, gdyby się znalazł badacz i gdyby się napił czarnej kawy, ażeby mu się nie wydarzyło to, co p. Kryspinowi Kryspinowskiemu — młodemu obywatelowi z sąsiedztwa. Ten ostatni, zbadawszy dokładnie ekstrakt tabularny p. Kacprowskiego, przyjeżdżał często do Cewkowic w celu robienia studyów nad panną Melanią, i zostawiony raz z nią sam na sam na balkonie od strony ogrodu, wsparłszy się na poręczu, usnął. Poręcze były stare i zbutwiałe, p. Kryspin załamał się, spadł z balkonu, i uderzył czaszką o cegłę, leżącą na dole. Czaszcze nie stało się nic, bo była twardą, ale mózg, nie dość szczelnie ją zapełniający, otrząsł się i p. Kryspin stał się ofiarą swojej gorącej miłości w kilka tygodni po tym wypadku. To odstręczyło innych konkurentów, aż nakoniec przeszłego roku znalazł się jeden, przemyślniejszy od swego poprzednika, bo przywoził zawsze z sobą tabakę, ile razy był w Cewkowicach. Gdy się został sam z panną Melanią na balkonie, zażywał tabaki, ile razy mu się na sen zbierało, i dzięki tej dzielnej prezerwatywie, nietylko nie usnął, nie spadł i nie nadwerężył sobie tej części ciała, która mu służy do noszenia kapelusza i do skrobania się wobec trudnych położeń, ale nawet przebywa teraz cięższe próby, zostawszy zazdrości godnym małżonkiem panny Melanii.
Drugą z kolei była panna Róża. Ponieważ starsza siostra wzięła już była w posiadanie rodzaj smętny, ta poświęciła się rodzajowi kapryśnemu, złośliwemu i o tyle filuternemu, o ile to się pogodzić dało z arystokratyczną, krwią Kacprowskich i Mohoryczewskich. Doprowadziwszy do wielkiej doskonałości pod tym względem, panna Róża była w kółku rodzinnem tem, czem jest satyryczne pióro niezrównanego Szaławity w gronie innych piór „tromtadratycznych“. Miała także jasne włosy jak panna Melania, ruchy jej nie odpowiadały żywości umysłu, i satyryczne jej pociski przecedzały się zwolna przez białe ząbki i przez różowe usta, jak gdyby się delektowały niemi, nim je puszczała na swoje ofiary. Miała oczy piwne, ale w tych czasach, w których wychowywały się nerwy pani Kacprowskiej, nie uznawano tego koloru w dobrem towarzystwie, i dlatego idąc za zdaniem szanownej mamy dobrodziejki, zgadzano się w domu powszechnie, iż Rózia ma oczy czarne. Zresztą była to w ogóle bardzo przystojna osoba, i osoba, która lepiej jeszcze od innych wiedziała, że jest przystojną.
Panna Władysława, najmłodsza z panien Kacprowskich, nie skłaniała się jeszcze ani ku smętnemu, ani ku szczypiącemu rodzajowi, i dlatego w chwili, gdy weszli do salonu wyliczeni powyżej panowie, siedziała z rękami symetrycznie złożonemi jedna na drugiej wzdłuż czarnego paska z orłem białym, podczas gdy panna Melania smętnie przypatrywała się nadwiędłej róży, którą trzymała w lewej dłoni, prawą niemniej smętnie podpierając pochyloną ku poręczowi fotelu główkę. Panna Róża zaś kręciła Biżuczka filuternie za uszy, Biżuczek skomlił a pani Kacprowska napominała córkę: Mais Rose, soyez donc raisonnable! i nie można było zoryentować się w pierwszej chwili, kto skomli, a kto napomina?
W tej chwili nastąpiło uroczyste przedstawienie p. hrabiego Cybulnickiego, o którym wszyscy już wiedzieli w sekrecie, że jest właściwie księciem A. C. i majorem Janem Warą. Pan Artur skłąnił się z niesłychanie książęcą gracyą i radość swoją ze zrobienia tak miłych znajomości wyraził półwykrzykiem „Mesdmes!“ którego przeciągłość, paryzkość i wielkoświatowość nie mogły mieć równych sobie pod słońcem. Panie odkłoniły się majestatycznie, wskazano księciu fotel, i pani Kacprowska zapytała:
— Pan hrabia dawno w Galicyi?
Księciu przywidziało się, że nadeptał na nogę Biżuczkowi, i począł szukać na posadzce za tym czworonożnym obywatelem, ażeby go przeprosił, ale pani Kacprowska powtórzyła swoje pytanie; książę spostrzegł swoją pomyłkę.
— Nie, nie dawno, pani! — odrzekł.
— Pan hrabia prosto z Paryża? — odezwało się coś znowu, ale i tym razem nie był to Biżuczek.
— Nie pani, prosto z pola bitwy — rzekł mój bohater, rzucając wkoło spojrzenie, pełne męzkości i leonidasowskiej nieustraszoności.
— Z pola bitwy! — odwtórowało to samo co przódy, ale książę już się był oswoił i nie posądzał Biżuczka o mięszanie się do rozmowy. Postawa jego (rozumie się księcia, nie Biżuczka) wobec uwielbiającego wykrzyku pani Kacprowskiej, przybrała wyraz nonszalancyi, jeszcze bardziej leonidasowskiej, niż męzkość i nieustraszoność. Panna Melania westchnęła i spojrzała na księcia niebieskiem, smętnem swojem okiem, panna Róża uśmiechnęła się uroczo i wlepiła na chwilę swoje czarne, roztropne oko w jego szafirowy pincé nez, a panna Władysława trzymała ciągle ręce przy sobie, u paska, i nie wiedziała czy ma się uśmiechnąć, czy westchnąć. Nareszcie zrobiła jedno i drugie, puczem wszedł lokaj z doniesieniem, iż waza na stole. Hrabia-książę z wdziękiem, przypominającym czasy Ludwika XIV. we Francyi, albo króla Stanisława Augusta w Polsce, podał rękę pani Kacprowskiej, pan Bogdan pannie Melanii, p. Meliton poprowadził pannę Różę, a pan Wincenty pannę Władysławę z taką powagą i pompą, że mógłby był służyć za model do portretu któregokolwiek statysty teatru polskiego we Lwowie, w chwili, gdy tenże przebrany za senatora rzymskiego udaje się na Kapitol, by tam zamordować Juliusza Cezara. Tylko kostium był odmienny i zamiar mniej morderczy. Gdy imponujący ten pochód przebył szczęśliwie salę bilardową i przez rozwarte na rozciąż podwoje wszedł do jadalni, wszyscy siedli do stołu i zaczęli jeść rosół z najzimniejszą krwią w świecie, prócz p. Bogdana, który będąc przyzwyczajonym do wódki przed obiadem, spoglądał z boku raz, czy dwa razy, ażali niepodadzą tego kordyału. Ale taki mauvais genre zwyczaj nie istniał w Cewkowicach; p. Bogdan pomyślał sobie, że gdybyśmy nie mieli arystokracyi bylibyśmy murzynami, i pocieszony tą myślą, wziął się także do rosołu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.