Konopielka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Co za dni sie zaczeli, jakie wieczory! Prawie jej nie było, niby tylko na obiad zachodziła i spać, ale wkoło niej kręciło sie wszystko w domu. Niby my nad nio nie skakali, toż nie królewna ona, nie panna młoda na weselu, ale na to wychodziło, że ona w chacie najważniejsza: nie ja, gospodarz, nie Handzia, nie tatko, tylko ona, przyczepka. Ale też, prawde powiedziawszy, wszystko co robiła, ciekawe było: ciekawiło, jak myje sie, kiedy mówi pacierz, czy umie prząść, czemu nie smakowała jej zacierka z brukwio, co powie na kluski z makiem, czemu kłustych skwarkow nie je, czym glansuje trzewiki, co znaczy słówko: w buszu, całkiem jak w buszu, tak powiedziała, ciekawiło też, ile razy chodzi do chlewka, jak często myje skarpiety, co za lekarstwo łyka, ile majtkow ma. Już pierwszego ranka przecknoł sie ja inaczej, nie było wygrzewania sie, czochrania, wysiadywania: od razu oczy odmykam, od razu myśl: czy ona śpi? Nasłuchuje: cicho za drzwiami, pewno śpi, ciekawe jak też taka śpi? Na boku? Na plecach? A może na brzuchu, młode dziewczęta lubiejo na brzuchu, sie widywało. Choć ona nie taka młodziutka jak wygląda, ho ho, Dunaj mówio, że dwadzieścia i pięć, choroba, toż to prawie tyle, co moja Handzia. Tyle lat, do tego miastowa, e, niemało musiała sprobować. Prawda że na delikatne wygląda, nienaruszone. Ale jak to sie, łasica, przegina idący! E, widać wyginali już jo w różne strony. Nu, trzeba powiedzieć na jej obrone, że taka wysoka cienka nie może nie przeginać sie, toż talja jej sie łamie. Ale czy jej tam nie zimno samiutkiej? Bo mnie tutaj przy Handzi uf, gorąco, ciekawe, skąd te baby tyle żaru majo, czy nie z brzucha? Tak, na pewno w tych ich brzuchach sie ono, gorąco, kłębi.
Szturcham Handzie, że czas: trzeba mleka nadoić, zaparzyć, wody ciepłej zagrzać do mycia. I Handzia budzi sie prętko, nie maże sie w pościeli, raz dwa sukienke naciąga, kaftany, ona też wie.
Prawde powiedziawszy nie bardzo chciało sie mnie tego rana w stodole robić. Pokręcił sie ja trochu po gumnie, krowom dał, kurom sypnoł, cep poprawił, bo sie gązwa obluzowała, ale młócić nie zaczoł: wracam sie do chaty, siadam koło pieca, czekam co bedzie.
Na dworze rozwidniło sie prawie całkiem, woda do mycia ze dwa razy zdążyła ostygnąć, mleko gorące czekało na płycie, w sagankach dochodzili kartofli świniom. Nareszcie zadzwoniło!
Zadzwoniło i zaraz zatrzeszczało łożko. Chwilka jeszcze i wysówa sie z drzwiow głowa poczochrana czarna, słyszym: Dzień dobry, o, już wszyscy na nogach! Poproszę trochę ciepłej wody, pani Haniu!
Dzieńdobry, mówi Handzia i na brzuchu saganek z wodo niesie za dwa ucha.
Siadam przy cielaku z ceberkiem, gębe jego wtykam w mleko, poje, ale wszystko słysze: jak tam ona pluska w kopańce, chodzi, pośpiewuje, pije mleko. Może mączki dać do chleba, pyta sie Handzia, a ona nie, dziękuję, wolę bez.
A potem, już w tej kurtce z kapiszonem, z kajetem pod pacho, grzawszy ręce przed popielnikiem mówi, że dziś bedzie dalej spisywać dzieci do szkoły. A ciebie, Ziutek od razu zapisze, i kajet rozpościera, obsadke roskłada: Józef jesteś, a jak dalej? No, pochwal sie.
Kaziukow, mówi chłopiec i oczy rękami zasłania.
Kazimierz, to twój tato. Ale ty masz i nazwisko. No, jak?
Handzia pogania: Nu gadaj! Toż wiesz!
Kirelejson, on na to, a my w śmiech: Kirelejsonami przezywajo w wiosce nas i Michałow za tata, bo takie ich przymówisko.
A ona: Kirelejsony to wasz przydomek wioskowy? A nazwisko? Prawdziwe nazwisko? Ba, a jak dalej? No? Bar?
Bartoszko! nie wytrzymuje Handzia, tatko przeciwio sie zaras: Wcale nie! To tylko mówi sie Bartoszko. A naprawde jest Bartosz. Moj tato nazywali sie Bartosz, Stanisław Bartosz! Uczycielka do mnie sie obraca, pyta jak ksiądz zapisał nas przy ślubie? Bartosz czy Bartoszko?
Zdaje sie Bartosz.
A mnie sie zdaje że Bartoszko, przypomina Handzia: Bartoszko Kaźmier i Hanna.
A żadnych dokumentów pan nie ma? pyta sie uczycielka. Ja wstaje, ide na chate, jakieś papiery leżeli za Matkobosko, między nimi paszport, grubszy, twardziejszy z pieczątko, dali to jak do wojska brali: nie wzieli, bo coś im moje nogi nie pasowali.
Daje jej te papiery i ten z pieczątko, ona pod okno niesie, czyta, czyta.
Bartoszewicz! ogłasza.
A dzie tam! złoszczo sie tatko: Batoszewicze żyjo w Surażu. A w Taplarach Bartosze! Najbardziej zdziwiło Handzie. Śmiać sie zaczeła: Bartosiewicz hahaha, patrzajcie, Kazimierz, tyle lat z nim żyła, myślała, że z Kaźmierem, a on Kazimierz. I to Bartosiewicz! To ja Bartosiewicz Hanna? Ha, ha, ha, patrzajcie: Bartosiewicz!
Bartoszewicz, poprawia uczycielka i zapisuje: Bartoszewicz Józef! Zapamiętaj, Ziutek. No, powtórz.
Ale dzie tam on powie, beksa! Płacze czegoś koło łożka, a czego sam czort nie wie. I na cóż takiego zapisywać, mówie, nie szkoda to paninego czasu i kajeta na take żabe? Ale ona widać serca miętkiego: głaszcze chłopca, pociesza, że bardzo miły chłopczyk, i bedzie dobrym uczniem.
A drogo to bedzie, ta szkoła?
Tyle co na ksiąszke, zeszyty, ołówki. Ze sto złotych wszystkiego.
A nie dałoby sie po znajomości wykręcić jego od tej szkoły?
Ona śmieje sie: Oho, po znajomości to sie jeszcze dokręci! Dokręci się, żeby chodził.
A czy to jemu potrzebne do czegoś to czytanie i pisanie, pytamy sie: Tato nie umiejo, Handzia nie umie, ja nie umiem, a Chwała Bogu, żyjem po chrześcijańsku.
Ale słyszym: i na was przyjdzie pora, może już za rok. Zapewniam panią, pani Haniu, jak zacznie pani czytać książki i gazety, innymi oczami pani świat zobaczy. Handzia kręci głowo: A Broń Boże! Na co mnie oczy zmieniać, jak ja nimi prawie trzydzieście lat patrze i widze wszystko jak trzeba!
Dobrze, pogadamy kiedy wieczorem, teraz lece do sołtysa, powiada ona z drzwi, a obiad prosze koło pierwszej, dobrze?
Uszykowała jej Handzia jak było umówione: kartofli, do tego kapusty kiszonej z cybulo pokrajano i olejem. Ale słonko przeszło na druge strone sokora, obiadowa pora mineła, uczycielki nima i nima, wszystko ostygło. Aż przylatuje! Akurat Handzia spuszczała do ładyszki mleko z cyckow: Co pani robi! przestraszyła sie i patrzy jak urzeczona.
Mleko spuszczam, bo cycki bolo, mówi Handzia.
I co z nim potem?
At, cielakiewi bedzie.
Ona stoi, stoi, nie mówi, nie rusza sie, patrzy jak Handzia sie nagniata. To ono nawet nie dzieciom, pyta sie w końcu.
Dzieciom nie możno, bo znowuś płakalib nocami. Niech pani rozdziewa sie, jeść zaraz podam, już to kończe.
Trzy dni później Ziutek poszedł do tej szkoły!
Nie było jego prawie do obiadu. Ja polana rąbał i co raz naglądał, czy nie idzie.
Pokazał sie na drodze z Jurczakowymi dzieciami: staneli w koło i oglądajo coś pilnie, o coś sprzeczajo sie, rozpychajo. Wołam mojego.
Idzie, a taki ważny jakby kiełbase jad abo masło widział, Handzinymi klompami postukuje po zmarzlinie, poły serdaka rozwiane, nadęty jak wójt. No, no! Siekiere wstromiam w pieniek, wołam tego wojta, niech pokaże, co ma.
Podaje książke. Przeglądam, litery i litery, literow jak mrowia, aj ponawypisywali tego! A między literami obrazki: dziewczynka z psem, domek, kogut. Lalka. Jabłoń. A wszystko prawdziwe. Nawet woz narysowali: na wozie furman, w hołoblach konik bardzo zgrabny, tyle że w hołoblach bez dugi, za Surażem tak jeżdżo, na szlachcie. I duży budynek, okna rzędami jedne nad drugimi, dołem auto jedzie, jak te co na Boże Ciało kure rozjechało w Surażu. Ale w Surażu domy tylko z jednym piętrem.
Podaje Ziutek kajet, mówi: Zeszyt. Kajet, poprawiam. Nie, zeszyt, upiera sie.
Zeszyt? U Grzegora było to kajet, ołowkiem zapisywał w tym, kiedy krowy bydłowali, świni lochali sie, prosili, Domin podśmiewali, że pewno dzieci robi tym ołówkiem, bo bez skutku.
Taki sobie graniasty patyczek, prosty jak strzała. Zaostrzony. Kolor zielony, literki na nim białe. Przyjemny w oglądaniu, przyjemny w trzymaniu.
Ładny, mówie, ładna rzecz, miastowa. Oni w chfabrykach ładnie robio, niejeden stolarz tak nie zrobi. To pisać tym bedziesz?
Aha!
Toż ty nie umiesz!
Pani mówiła, że za zime nauczy.
Za zime? Zdziwiło mnie, że tak prędko smurgiel bedzie uczony. Jakto za zime?
Mówiła, że za zime. I smurgiel po zeszycie niby pisze, wodzi po linijkach, ale tępo strono. Daje mnie zeszyt i ołowek: Napiszcie tatu.
Nie możno psuć kajeta.
To po desce.
Szkoda ołówka.
To patykiem, po ziemi.
Spodobało mnie sie, że bede pisał. Biere patyk, walonkiem wygładzam ziemie i pisze. Pisze sobie różne litery, jak Grzegor pisał, okrągłe, kanciaste, rozgałęziane, zawijane, podkręcywane, z kropkami, kreskami, krzyżykami. A smurgiel sie patrzy z góry, aż głowo kręci, że tak prętko ja pisze. To walonkiem wygładzam jeszcze kawał gumna i pisze litery jeszcze bardziej rozgałęzione.
A co tu napisane, pyta sie.
On sie pyta, co tu napisane! Ho ho! Tu jest dużo napisane, same ważne rzeczy tu napisane, byle czego sie nie pisze. Pisanie to nie gadanie.
Tu jest napisane, opowiadam z wysoka, patykiem pokazuje chłopcewi, napisane tak: Niech bedzie pochwalony Jezus Hrystus. Nazywam sie Kaźmierz Bartosiewicz. Tato nazywajo sie Jozef. Żonka nazywa sie Hanna! Smurgiel dopomina sie, co o nim napisane.
Czekaj, mówie, napiszem coś i o tobie. Aha! Moj pierwszy syn nazywa sie Jozef, tak samo jak dziadko. Ten syn Jozef jest bardzo leniwy, nie chce pomagać.
Nie tatu, nie, przestraszył sie, tu napisane, że ja nieleniwy! Czy ja polanow nie nosze? Nie pódkładam do piecy? Czy nie grabie siana, nie żniwuje?
I w bek!
Widze, chłopiec przestraszył sie bardzo, że kiepsko o nim napisane. Nu już dobrze, dobrze, pocieszam, napiszem tak: Ziutek to dobry chłopiec, posłuszny, do roboty chętny, ale za łakomy! Wszystko by zjad!
Oj nie, nie! Niełakomy ja, niełakomy!
Boi sie, widze, a niech sie trochu poboi, bardzo dobrze, bedzie lepszy. Tylko że on już prawie płacze, no no, że tak to sie boi pisanego! A, starczy strachu, pochwale: czytam ja, że chłopiec z niego dobry, wszystko zje, czy to kraszone, czy z postem. Ucieszył sie, pyta sie co tu napisane o naszej kobyle.
Siwka jest bardzo dobra kobyła, nie narowista, czytam.
A wy co robicie! słyszym. To Handzia, cicho z tyłu zaszła, że i nie zobaczylim, po polanka przyszła: Co ty Kaziuk czarujesz!
Tato nas opisali, mówi chłopiec. Handzia oczy na mnie wyraczyła: Aboż ty pisać umiesz!
To Ziutek tłómaczy, że wszystko tu opisane! On, dziadko, mama, Siwka.
Ona obchodzi wkoło moje litery, przygląda sie, o, innymi oczami teraz na mnie popatruje. Naprawde? Ja tu opisana? Ja?
A rowki na ziemi trochu już przyschli i stracili wygląd, to walonkiem wygładzam nowe pleche zmarzniętego i dalej pisze, litery ido mnie teraz bardzo prętko, a rozgałęzione jak raki, jak kwiatki, jak pajenczyny.
No no? I co tu napisane? ciekawi sie Handzia.
Nic nie mówie, na razie sie pisze, nie czyta, Grzegor nie gadał jak pisał. Aż jak napisał, odstawiał kajet na całe ręke i czytał. Przeczytawszy pisał dalej. To i ja pisze, pisze. Jak sie zapisało całe gładzizne, tłumacze im, żeby wiedzieli:
Krowy nazywajo sie Raba i Mećka. Suka Muszka. Dzieci młodsze Stasia i Władzia, Jadzia umarła. Zimy so zimne, lata gorące. W rzece so ryby. W lesie brzozy. Słońce wschodzi i zachodzi.
Ojej, wschodzi i zachodzi: dziwi sie Handzia. Patrzajcie no, wszystko prawda!
Tatu, a niech tato przeczytajo z książki, prosi smurgiel i książke daje.
Jeszcze raz przeglądam: dziewczynka, pies, domek, koń z wozem, auto. Czemu nie, mógby ja im poczytać o tym aucie co w Surażu kure rozjechało. Ale jakoś nie wypada, litery te jakieś takie nie moje, w rządkach.
Z tej książki nie umiem czytać, mówie im, to jnaksze litery, szkolne.
Handzia bierze pooglądać: przekłada kartke po kartce, o, takie makatke wyhaftuje! Pokazuje nam bardzo ładny obrazek: dziewczynka w środku, tato i mama trzymajo za ręce, z boku piesek skacze.
Wyhaftujcie, wyhaftujcie mamo! cieszy się chłopiec i pód spodem litery pokazuje. Ale z tymi literami! Z literami!
A pewnie że z literami! mowi Handzia i za polana sie bierze. Nabrała brzemie, poszli.
Na obiad uczycielka zachodziła krótko, prętko jadła, leciała, i nie było jej do późna, przychodziła jak dzieci już spali, ja tez nieraz pod pierzyno leżał, tylko Handzia czekała, żeb podać jej mleko. Wypije po cichu, a umywszy sie, abo książke czyta, abo spać idzie, prawde powiedziawszy, to sie z nio prawie nie gadało. I tak wszystkie dni mijali, kromie niedzieli.
Już w piersze niedziele zygarek nie zadzwonił, spała i spała, nie wstydziwszy sie słonka, dawno było po śniadaniu, Handzia dzieci pomyła, koszuli nam pomieniała, przymiotła, ja cielaka napoiwszy, ogolił sie, umył i siedział na stołku koło popielnika, tatko po swojemu na zamiecie kości podgrzewali, ot, gadało sie półciszkiem o tym dziadu co u Grzegorychi zadomowił sie całkiem, śpi tam, żyje, pomaga w robocie.
Handzia rozsiadła sie na łożku: wyczesawszy sobie włosy, zaplotszy w czepek, dzieci iska, to tego, to tamtego, bo cisno sie z głowami, wiadomo, iskanie.
Aż pod obiad dżwi brzdęk, ona wchodzi: w nogawicach w paski i w paski kaftanie, a widać że na gołe ciało odziana, nawet bez stanika, czubki cyckow sie zaznaczajo, i siada przy tatu na murku, rozespana, leniwa, oczy mruży, rękami sie po twarzy maże, poziewuje.
A co to pani Handzia takiego ładnego śpiewała rano, pyta sie. Bardzo ładne, jakoś tak. I nuci, jak. Handzia dziwi sie: Ach, to nie wie pani? Zaaacznijcie wargi nasze chwalić panne świętooo! Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojentooo! Toż to godzinki.
Wyobraźcie sobie, opowiada ona, troche sie ocknęłam i słyszę to śpiewanie, myślę, co to, radjo? Ale zobaczyłam sufit i domyśliłam się, gdzie jestem. Przecież tu nie ma radja! Tak, bardzo ładnie pani śpiewała.
A Handzia ciągnie dalej: Przybądź nam miłościwa pani kupomocyyy, a wyrwij nas spotężnych nieprzyjaciół mocyyy! A ty sie nie kręć, sztorcuje Stasie, że głowe z podołka wykręca: Chcesz patrzać na panie, to siadaj i patrzaj. Abo patrzanie, abo iskanie!
Stasia na nowo wciska mordke w brzuch, Władkowi odepchnąć sie nie daje. A Handzia włoski szybko palcami rozdziela i co tylko wesz znajdzie, to pstryk paznokciami, pstryk! rozdusza, oj dzieci lubio to strasznie. I nie tylko dzieci.
I ja w podłoge patrzywszy, od czasu do czasu spoglądawszy na uczycielke, takie rozespane, leniwe, rozczochrane, poczuł ochote, żeby jo iskać. Niechby położyła głowe mnie na kolana, ech! Cycki sie wpierajo między moje nogi, twarz w pachwiny, a ja wpuszczam palcy w te kręcące sie włosy i rozgarniam ich w ścieżeczke, w białe, a może niebieskawe, ciekawe jaka skóra, ech, rozgarniam włosy i popatruje, czy na tej ścieżeczce wesz nie przycupneła. A jakże, znajduje weszke, ale oho, to nie żadne czarne wszysko, ale weszka delikatna jak serwetka, bieluśka, pazurki ma jak frędzelki. I te weszke biore między paznogci i pstryk! weszka pęka, krew pryska jak mgiełka, perfuma, a ona aż sie wciska mocniej z przyjemności, aż nie dycha. A ja smyk smyk palcami, szukam nowej żywioły.
A dokąd do kościoła chodzicie, pyta sie ona. Opowiadamy, że prawie nie chodzim. Ot, czasem na pasterke, w Gody, czasem i na Wielkanoc, jak lody utrzymajo. Bo po wodzie nie dojechać. A Pana Boga możno chwalić i w stodole, mówio tato, kiedyś ludzi całkiem nie umieli pacierzow, a pobożnie żyli. Aż im czort księdza nasłał, nu i dowiedzieli sie co to grzech, co pacierz i zaczeli sie kościoły, procesji, ołtarzy. Handzia ich ofuknęła: Co wy, księdzow z czortami mieszacie?
Oj, czego krzyczysz, ja ot, tak sobie, aby tego, a ty wrr, wrr! Mowie, co kiedyś siwy Orel opowiadał.
A pani chce do kościoła i sie martwi, że daleko? domyśla sie Handzia: To może pani z nami rożaniec zmowi? Cało rodzino mowim, jak w kościele. Co?
Ona na to, że dobrze, zmowi z nami.
Stasie wyiskawszy, bierze Handzia na kolana Władka. A ja widze, że ten kaftan i te nogawicy na pewno odziane na gołe ciało, klapki rozchylili sie i dużo skóry widać, a nawet miejsce, gdzie zaczynajo sie cycki, ta rozpadlinka. A kolana tak rozstawiła, że nic tylko głowe położyć, niechby ona iskała. I już widze, jak głowa moja leży u niej w podołku, w pachwiny wciśnięta, a ona mnie iska białymi palcami. A palcy cienkie i sprytne, wślizgujo sie we włosy, przemykajo sie jak wenże, a takie czujne, że same, bez patrzenia namacajo każde wesz. Bo i nie so to jakieś tam weszki gnidki, weszki pyłki, ale każda duża, tłusta, orelska: wesz gęś, wesz krowa! A jak take stonoge weźmie ona między paznogietki, to ho ho, trzask taki, jak z purchawki pięto strzelić, a krew to jej pół palców zalewa! I znowuś palcy smyk smyk: strupa znajdo zeschniętego, złuszczo. Kłoska, wyskubio. Nowe wesz, rozduszo. Ech, Handzia dobrze iska, ale uczycielki iskanie, to musi być iskanie!
A wy dziadku ile lat macie, pyta sie ona. Siedymdziesiąt?
E, więcej! chwalo sie tato: Nie rachuje, ale po paznogciach widze, że więcej, w nogi powrastali. Sta nimam, bo sie śmierć mnie jeszcze nie kłaniała: jak człowiek sta dożywa, Śmierć przychodzi, kłania sie i pyta: brać was, czy chcecie żyć dalej? Bo nad takim śmierć już władzy nima, taki może żyć ile chce, ona przyjdzie tylko, jak sie jo zawoła.
E tam, bajki bajecie, na to Handzia, nikt nie może wiedzieć, kiedy umrze. A tato:
Ale kiedyś ludzi wiedzieli wszystko o swojej śmierci, kiedy umrzo, dzie, jak. Aż raz Pambóg szed, a za dziada był przybrany i widzi, człowiek łata płot słomo! Zdziwił sie Pambóg: czemu ty nie łatasz płota łozino, Jak Bóg Przykazał, pyta sie, toż tobie słoma raz dwa zgnije! A ten człowiek mowi tak: A co ja mam za łozo chodzić, jak ja i tak w druge środe bekne. Zezłościł sie Pambóg: O, nie, bekniesz czy nie bekniesz, ale gównianej roboty ja nie lubie. I zrobił tak, że ludzi nie wiedzo, kiedy umrzo, i pracujo sprawiedliwie. Tak. A panienki ociec matka żyjo?
Żyjo.
Urzendniki?
Nie bardzo. Ojciec kierowco jest, no, szoferem. Autobusem jeździ.
I nie boi sie?
Nie. A mama w fabryce pracuje, w tkalni.
No no? I co tam tkajo w tej tkalni?
Materiały na ubrania i sukienki.
Ale to maszynami?
Oczywiście.
Oczywiście? Ho ho! Ważnych ojca matke panienka ma, pańska rodzina. To krow nie trzymacie?
Nie mamy ziemi.
A, to już terez wiadomo, czemu panienka taka cienka w sobie. To niechaj u nas je dużo kartoflow, to sie rozbendzie. A w mieście był ja kiedyś na Jana. Straszny targ, jak dziesięć suraskich. Miastowe żuliki obcieli mnie wtedy chwosta.
Nie wam, tylko waszej kobyle, poprawia Handzia.
Toż mowie, obcieli chwosta mojej kobyle. A czy w tem białym kościele ta większa wieża już dobudowana?
Nie, jest jak było, tylko ta mniejsza.
O, i ona strasznie wysoka! Gadajo, że jak z niej wyskoczyć, to sie leci już nie na ziemie ale do nieba! A podobno dzieś koło stacji jest takie miejsce, że dołem jado pociągi, góro samochody, czyż to prawda?
Tak, wjadukt koło dworca.
Dołem pociągi, góro samochody! słyszysz Kaziuk? A tego człowieka, co chodzi w czapce z dzwoneczkami, zna?
Znam, znam. Ma dzwoneczki na czapce i woła: komu terpentyny! Komu terpentyny!
To ten! Mówio, że on bardzo uczony i od nauki sfiksował, prawda?
Tego nie wiem.
To może i Natośnikowego Stacha zna, pyta sie Handzia, on też w Białymstoku. Nie zna? W budce stoi, piwo sprzedaje?
Chyba nie znam, budek w mieście dużo.
E, jego to na pewno zna: ma dwa złote zęby na przedzie.
Nie przypominam sobie.
Mieszkanie ma takie, że opowiadajo, woda sama leci. Pan teras z niego, w kapelusie chodzi. A do Taplarow całkiem nie zagląda. Żenił sie i nikogo, nawet matki nie zaprosił. Wyrodził sie.
Pogadawszy, dzieci wyiskawszy, Handzia do garkow sie bierze. W jednym ciepła woda czeka, w drugim kapusta i zacierka pod przykrywko. Z komorki przynosi miske z masłem, bo sie w sobote zbiło w tłuczce trochu śmietany. Uczycielka umyła sie, odziała, a pojadszy chce iść do Dunaja, ale Handzia przypomina, że w te pore wszędzie po chatach różaniec mówio: niechaj odczeka póki zmówio, abo jak chce z nami klęka.
Jak rożaniec, to rożaniec. Wołam Ziutka z drogi, bo buszował z rówieśnikami: krążek kaczali jedne przeciw drugim, kto kogo przetoczy, a po grudzie daleko sie toczy, dobrze podskakuje. I klękamy. Handzia piersza, na przedzie, z rożańcem w palcach, dzieci za nio, tato przy piecy, ja koło okna, uczycielka trochu z boku, koło popielnika, dzie ja przedtem siedział: na stołku łokciami sie podperła, popatruje w węgli.
Handzia zaczyna: Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech.
Dołączamy sie. Ojczenasz kończym, wchodzim w Zdrowaś, ze Zdrowaś w Wierze w Boga Ojca, z Wierze w Dziesięcioro Przykazań. A potem już zdrowaś idzie za zdrowaś, Handzia każde słowo wyraźnie księdzuje, my za nio poburkujem, pojękujem: dziesiątke odliczy na rożańcu, puszcza ostatni paciorek, mówi Chwała ojcu, synowi, duchowi świentemu, a my: Jak Było Na Początku, Teraz i Zawsze i Na Wieki Wiekow, Amen.
I znowuś ojcze nasz i zdrowaśki zaczyna, jakby nowy dziesiątek stawiać zaczynała: zdrowaś do zdrowaś, jak snopek do snopka, chwało ojcu przykryć i zaczynać nowy. Abo jakby sie trawe kosiło: zdrowaśkami pociachać, pociachać, potem chwało ojcu kose poostrzyć i zaczynać nowy przekos.
W chacie niedzielnie, ale i na dworze inaczej niż co dnia: niedzielne powietrze zawsze jaśniejsze, łyskliwsze. Gumna cichsze, bo żywinie lepiej dano, nie ryczy, stodoły odpoczywajo od cepa. Wrony śpio sobie na sokorach, a obudziwszy sie leco pomalej, ciężej. Zający śmielej chodzo w ozimine, kicajo bezpieczniej, parami sie zmawiajo, albo i całemi familjami, kuropatwy suno broźnami pod same chaty i stodoły, mało sie bojo, musi wiedzo, że w chatach różaniec sie odprawia. Niedziela, święto. Choćby ja dniow nie liczył, dajmy na to niech mnie kto raptem zbudzi: od razu poznam, czy budzień, czy święto. Po czym, nie wiem. Ręce i nogi same wiedzo, że dziś robić nie bedo. Ogień w piecu ładniej pali sie. Kapusta słonino pachnie. Krowy senniejsze, kobyła przymilniejsza, świni nie takie nachalne. Nie mówiwszy o kurach, które w święta dłużej śpio, o kotach że dłużej sie myjo, o babach, że od rana podśpiewujo przy piecach. Uczycielka pare cieńszych polankow na węgli cicho położyła i sie przygląda, jak sie palo, brode łokciami podperła, pomrukuje z nami. Handzia zmęczyła się klęczyć na wyprost, na pięty sie obsuwa. Ziutek kręci sie, chciałby prędzej odmawiać, naciska, ale cóż jego głosik przy Handzinym, tatowym, moim. A spokojnie mówim, nie pomału, ale i nieprędko. Jakby szło sie za bronami, za pługiem: za prętko niedobrze, za pomału niedobrze, najlepiej w sam raz.
Tak do litanii doszlim. Ucichli my, Handzia sama:
Kirelejson, Krystelejson, kirelejson!
Kryste usłysznas, Kryste wysłuchajnas!
Ojczezniebaboże!
A my jednym głosem: Zmiłuj sie nadnami!
Synu odkupicieluświata Boże.
Zmiłujsie nadnami!
Duchu święty Boże.
Zmiłuj sie nadnami!
Święta Trójco jedyny Boże.
Zmiłujsie nadnami, odpowiadamy po raz ostatni, teraz odpowiemy co innego. Ona mówi: Święta Marjo, a my:
Módsiezanami!
Święta Boża Rodzicielko.
Módsiezanami!
Święta Panno nad Pannami.
Modsiezanami!
Uczycielka rozmodliła sie, na łokciach sie wozi, w przód, w tył. Matko niepokalana, mówi Handzia, a uczycielka odgina sie do tyłu, i zaraz wprzód sie kłoniwszy: Módsiezanami!
Matko nienaruszona.
Módsiezanami!
I tak kiwa sie, tam i nazad, tam i nazad, rozmodlona, w węgli zapatrzona. Jakby belke piłowała, stojawszy na wierzchu, na kobyłkach: to puszcza piłe do dołu, to ciągnie do góry, tam i nazad, tam i nazad. Jakby żyto siała: to odwodzi ręke, to posiewa. Tak samo i kosi sie: odwodzisz kose w prawo i ciach w lewo rękami, tam i nazad, tam i nazad: tam trawa chórem jęknie, nazad kosa pusto syczy. Handzia do nas: Panno roztropna! my do Handzi: Módsiezanami! Do nas: Panno czcigodna, od nas: Módsiezanami, wte i wefte, tam i nazad, o, każda robota z tego tam i nazad: cepem tam i nazad, siekiero polana, grabiami siano, sierpem żyto, za pługiem tam i nazad, na pole i z pola tam i nazad, tam i nazad, tam i nazad: rozkiwasz sie i ręce, nogi, plecy same robio, same kiwajo sie raz za razem, z lewa na prawo, z dołu do góry, wte i wefte, tam i nazad, tam i nazad i robota sama sie robi.
Ja zreszto każde robote lubie, byle było bez nadążania za kimś. Żeby było tak: zechce usiąść, siadam. Zechce jabko zjeść, jem. Zechce nogi pomoczyć, mocze. Handzia prawie śpiewa: Różo duchowna!
My prawie śpiewamy: Módsiezanami!
Wieżo Dawidowa!
Módsiezanami!
Wieżo z kości słoniowej.
Módsiezanami! kiwa sie uczycielka jak na czółnie i nie mowi już, a odśpiewuje Handzi, no, no, nie myślał ja, że bedzie taka pobożna, jak stare baby w kościele sie rozkiwała, już i w ogień nie patrzy: oczy zapluszczyła i kiwa sie po babsku tam i nazad, tam i nazad. A jak doszło do Baranku Boży Który Gładzisz Grzechi Świata, to już całkiem jak Dominicha sie rozkiwała: Przepuść Nam Panie, mówi i głowo do stołka sie zgina. Baranku Boży, Który Gładzisz Grzechy Świata, zaczyna Handzia, a my: Wysłuchaj Nas Panie, i kułakami w deke i sie kłonim. A najniżej uczycielka.
A jak Handzia Pod twoje obrone zaśpiewała, to kiwała sie ona z zapluszczonymi oczami, jakby głowo coś w powietrzu rysowała.
Odmówiwszy Anioł Pański wstalim, zdrętwiałe kolana poluzować, i co widzim: ona jeszcze ze zdrowaśke przeklęczała, zaczem sie przeckneła! Aż usiadła przed ogniem i kruczkiem w węglach grzebie, grzebie. I taka zamyślona siedzi.
Widze że pani też lubi modlić sie, mówi Handzia, o, ładnie pani sie modliła. Bardzo ładnie, chwalo tato.
Bo ja to lubie pomodlić sie w niedziele, opowiada Handzia. Pomodlić sie długo, nieśpieszkiem. A potem tak dobrze, jakby sie było dzieś w jakiejś świętej krainie, nie? A tato: Toż sie z Panem Bogiem rozmawiało!
Uczycielka oglądneła sie na mnie i pyta, czemu ja nic nie mówie i raptem wydało sie mnie, że ona mnie lubi, bardzo dobrym głosem spytała sie. Dobrym, ale i żałosnawym, jakby prosiła: A dopuścicie mnie wendrownika zjeść z wami wigilie? I patrzy, jakby prosiła, żeby my jo lubili, ja, Handzia, dzieci, tatko.
A może pan Kazik niezadowolony, że ja do was na kwatere sie wcisnęłam, pyta sie ona.
Handzia za mnie gada, że zadowolony, zadowolony, tylko że taki Niegadalski. Ech, dobrze, dobrze posiedzieć sobie w taki święty czas, wzdycha.
A w niebie to tak jest zawsze: niedziela bez końca, cieszo sie tatko, szczęśliwe że już im do tej niedzieli wiecznej niedaleko. Tylko skąd oni pewne, że nie bedzie trzeba dzie indziej wstąpić, Nie Daj Boże. Wzdychnąwszy, Handzia wstaje, chfartuchem sie opasuje, kartofli w ceberku siekać świniam bedzie. Uczycielka w ogniu bawi sie, a zadumana! W węglach grzebie, dumki snuje. Aż przyznaje sie, że tak tu z nami dobrze, że aż nie chce sie jej iść do tej szkoły.
Handzia pod boki sie bierze nad ceberkiem: A pewnie! Niechaj pani rzuci te szkołe, na co nam ona? A i pani szkoda! Wydamy panie za jakiego kawalera, bedzie dzieci rodziła, świni karmiła, toż pojętna, raz dwa nauczy sie obrządku!
A ona: A to zechciałby mnie kto?
Oho, już tu niejeden zza firanki za panio świdruje! Nu to jak? Powiedzieć Dominowi? Zaraz posypio sie rajki, że tylko z miotło stać!
Kiedy ja posagu nimam.
E, niejużby tam czegoś tato mama nie dali?
Tylko że panienka za cienka, skrabia sie w łych tato: Za przeproszeniem, panienko tylko lufty w piecach czyścić. Ja tam by takiej cienkiej nie brał. A ona śmieje sie, śmieje sie z czegoś, nie wiadomo z czego, z kogo, ale chyba nie z nas. A Handzia podpytuje: Ale ale! Nie wierze, żeby tam pani nimiała w mieście narzeczonego! Na pewno jakiś doktor abo urzędnik, postawny, w okularach, z brzuszkiem? A?
O nie, ja nie chcę z brzuszkiem!
A czemu? Męszczyźnie z brzuszkiem ładnie! Od razu widać, że pan.
Ale pan Kazik, widzę, niezbyt brzuchaty.
Bo jaki tam pan z niego? Chłop! krzywi sie Handzia. A tato zaraz dajo zagadke: co takiego chłop wyrzuca na ziemie, a pan nosi w kieszeniu?
Ona myśli, nie wie. Tato chwalo sie: A kozy, hehehe! Chłop smarka na ziemie, a panowie kłado w szmatce do kieszenia!
I tak ploto, gadajo, tatko z przypiecy, uczycielka spod popielnika, Handzia znad ceberka. Nasiekawszy kartoflow, zasypała ich otrębami, zalała pomyjami i wodo. Trochu zaraz w sieniach nalała do korytka i zawołała kury, reszte poniosła do chlewa. Uczycielka sie dziwi, czemu my kury trzymamy w sieniach, ona pierszy raz widzi coś takiego. To tłómaczym, że blisko przy ludziach, pożywio sie, zawsze im coś kapnie, to kartofla, to okruszki.
Handzia wrociła, obtupała nogi z gnoju i cielakowi szykuje mleko z zasypko. Przepraszam, mowi uczycielka, i spod pieca na dzieci patrzy, na Stasie i Władka, jak kotłujo sie w pierzynie, nogi zadzierajo gołe, bo w sukienkach jeszcze, ciągajo sie, przewracajo: Mnie ciekawi, mówi, kto ich przyjmował przy połogu? Babka? Oczy spuszczamy, bo pytanie nie za delikatne. Na co jej o takie rzeczy sie pytać, niezamężnej dziewczynie?
Nie, mowi Handzia, nie babka.
No i chyba nie doktor?
A na coż doktor?
To kto?
Handzia mnie pokazuje głowo, że ja, a ona aż odkręca sie od pieca: Pan, panie Kazimierzu? Pan?
Wszystkich czterech, chwali Handzia. A ja biere ceberek i ciele poje. A kątek zagrodzony drabino, żeby nie wyłaziło z słomy na chate.
I pan potrafił? dopytuje sie ona jeszcze, pan sie na tym zna?
Toż chodzi sie koło żywiny, ja na to, toż i świni proszo sie, krowy cielo, kobyły źrebio. I żeb sie odczepiła od tej sprawy, mówie o cielaku: Nu, zdaje sie niezadługo bedzie możno wyprowadzić już jego z chaty. Już on mocny.
A ciele z ceberka siorbie, oczy przypluszcza jak narzeczona, a tak jemu dobrze, że od razu w słome popuszcza. Uczycielka marszczy sie, rozgląda sie po chacie dokładnie, jakby świdrem badała i głowo kręci. Jak w buszu, mówi, całkiem jak w buszu, ech, niedziela niedzielą, a szkoła szkołą, wzdycha i wstaje od popielnika.
Tak sie między nami ułożyło, że po szkole Ziutek wstępował najpierw do stodoły, opowiadał co było: ja, usiadszy na przystronku, papierosa pale, słucham. A czasem zamykali my dżwi i szli pód ściane, tam jaśniało ze szczelubinow między dylami. Rozkładali my na paku, na deskach, ksiąszke, zeszyt, papiery i pisali. Ktoś z boku pomyślał by, że ojciec syna głupiego doucza, a było naodwrot: Ziutek mnie uczył. I tak to po kryjomu nauczył sie ja pisać a, be, ce, ale nijak nie mog pojąć, co to za As, Ala. Chłopiec mnie tołkuje, że As to pies, Ala dziewczynka. A ja patrze, patrze na te litery i nijak nie moge zobaczyć ni dziewczynki, ni psa. Jedna litera duża, szeroka, druga za nio mała jak haczyk. To ma być pies? Ty gadaj, że stog a przy nim krzaczek, uwierze. Abo że koń, za nim pług, może uwierze. Że krowa a za nio cielak!
Pies wygląda tak, mówie i rysuje coś w podobie naszej Muszki, Dunajowego Kruczka czy Mazurow Burka: głowa z uszami, wierzch, brzuch, cztery nogi, chwost zakręcony. Tak samo sprzeczalim sie o sad: dzie ty masz tu jabłonki, wiśni, gruszki? Sadek to sadek! I rysuje jemu drzewka z gruszkami, jabkami.
Aż przyłapał nas na tej szkole dziad od Grzegorychi: zaszed do stodoły reszoto pożyczyć, zmłociny miał czyścić, bo wiater od dżwiow wiał, najlepszy.
Pytam sie, czy dużo namłocił, mówi, że ze dwie kopy bedzie.
To widze niezabardzo wam idzie?
Ano, jeszcze wprawia sie człowiek. Za zime zmłóce.
O, to myślicie zimować w Taplarach? To może i posiejecie wdowie? A o przystępach czasem nie myślicie? U wdowy chleb gotowy.
A zechciałaby?
A czy to wam brakuje czego? Chłop z was widać silny nie tylko do cepa!
Odziany był po dziadosku: W Grzegorowych walonkach i nogawicach, w jego czapce i kożuszku, gruby, silny, nie wyglądał już na takiego, co ręke wyciągał. Przyglądam sie jemu i coś mnie nyje, że skądś jego znam, twarz znajoma i to mocno. Ale skąd, skąd znajoma!
A jak tam Grzegor, nie przychodzi? Nie boicie sie? podpytuje jego. I co słysze? Że nie przychodzi i nie przychodził! Jakże nie przychodził, kiedy ja sam słyszał, prawie widział, jak młocił!
On na to, że Grzegorycha młociła! Nie chciała pomocy prosić, sama probowała, tyle że odziewała sie w mężowe nogawicy i pewnie stąd gadanie, że niby Grzegora nad cepem widzieli. Nieprawda, zdawało im sie.
Ależ sama Grzegorycha sie przyznała.
Gadała, bo gadała, on na to. Ot, przyśniło sie kobiecie, sama w chacie, bez chłopa. Wy widze jeszcze nie wiecie, ile człowiekowi wydawać sie może! A jeszcze noco.
Ale zobaczył książke i papiery na desce: O, widze w stodole szkołe macie! I kartke bierze, ogląda, czyta, i pyta sie, kto pisał, chłopiec mówi, że tato i wstyd mnie sie robi, że sie wydało.
A on pisze coś na kartce, napisawszy pokazuje: czy przeczytam. Ale dzietam, literow a literow, jedna za drugo, splątane.
On mowi, że to jego imie i naźwisko. Ale nie czyta, tylko prętko zamazuje i pisze drugie słowo i czyta: Taplary!
Taplary! Przyglądam sie temu co wyrysował, papier oczami drapie i nie moge, nie moge choroba wypatrzyć Taplarow, dzie tu Taplary, czemu Taplary, jak to zaczarowane, że jest wioska, a ja jej nie widze!
To i mnie napiszcie, prosze jego: Bartoszewicz Kaźmierz!
On raz dwa pisze i pokazuje: kołeczka, kreseczki, litera za litero, a wszystko razem to ja? Jak to sie zrobiło? Które z tych kulaskow moimi walonkami, które oczami, uszami, dzie nogi, dzie czapka? Przekręcam kartke w te i nazad, do spodu i w bok i nic, nic nie widze! Aż ręce drżo, bo niewiadomo: zdusić to? porwać? zjeść?
Ale dziad tłómaczy jak czytać: pisze litery s, a, d, najpierw oddzielnie, potem razem i nakazuje mówić głośno. Mówie sad, sad, sad, ale, jej Bohu, nic nie widze. Teraz zamknij oczy, nakazuje, i przedstaw sobie jabłonki, gruszki, wiśni koło chaty. Widzisz? A teraz gadaj głośno: sad, sad, sad, sad! A teraz odemknij oczy i patrzaj co napisane!
I prawdziwie: litery literami, ale pod literami, nad literami zobaczył ja gruszki, jabłonki i moje złamane wiśnie! I zaraz sad Dunajow, sad Maciejkow, wszystkie sadki przy drodze.
Gruby chwali, ogłasza że umiem już czytać: teraz pójdzie samo, jak z górki!
Na uczonego ten człowiek wyglądał, aż dziwne, że z torbami przyszed: Toż wy by mogli urzędnikiem być, wojtem, mówie jemu, ale on macha ręko: Najbardziej to bym gospodarzył, do gospodarstwa mnie ciągnie. I patrzy sie po ścianie, a na kołkach wiszo cep, reszota, duga, lejcy, zgrzebło, widła, grabi. Pożyczywszy reszoto, poszed zmłociny przesiewać.
Ziutek różne dziwy przynosił ze szkoły, nie tylko literami sie zajmywali. Raz mówi, że ziemia nie jest jedna na świecie, takich światow jak nasz strasznie dużo, jak gruszkow na gruszy, byle gwiazdka z nieba większa jest od ziemi, a maleńka sie wydaje, bo daleko. A ziemia to okrągła jest, jak głowa!
Co ty, mówie, okrągła? Jakże okrągła, kiedy sam widzisz, że nieokrągła!
Ale pani mowi, że okrągła. Tylko że człowiek maleńki i nie widzi, że tam dalej to sie ziemia zagina.
E, co ty! Sie było za rzeko, nic tam sie nie zagina. I nic nie mówio, że sie dzie dalej zagina.
Ale pani mowi, że wesz na głowie też nie wie, że głowa okrągła, lezie i myśli, że po płaskim lezie. Pani mowi, że jakby człowiek szed prosto i szed, to do żadnego końca świata nie dojdzie, tylko przyjdzie wkoło na to miejsce, skąd wyszed. Tak samo wesz, jakby szła prosto, to przejdzie o, tak: z czubka głowy, koło ucha, pod brodo, do drugiego ucha i znowuś na czubku siedzi.
Ale ale, mówie, toż by sie tam pod spodem człowiek urwał i poleciał!
Tak samo spytał sie Kaziuk Dunajow. A pani na to: a wesz urwie sie? A mucha z sufitu?
E, bajdy, mucha co innego. Toż człowiek pazurow nima!
Ale pani opowiadała, że zna człowieka, co tak ziemie wkoło objechał jak wesz głowe i pod spodem nie zleciał i na stare miejsce wrócił.
O, choroba! I żyje?
Żyje. No, to już pójde. Do widzenia.
Tak powiedział: dowidzenia! A co on, urzędnik? Co on, stary męszczyzna? Dowidzenia? Może dzie wyjeżdża, do wojska, na służbe, do więzienia? Dowidzenia! powiedział nogo noge przybił, sie skłonił czapke zdjąwszy, odyjść chce.
A chodźno tu, mówie, widać rozpuściło jego, że swojego ojca pisać uczy, za mądrzejszego ma sie, czy co? Biore smurgla za ucho niezamocno: Ty widze szutki stroisz, a? Jakie dowidzenia? Dzie dowidzenia! Tu bratku, tobie nie miejsce na śmieszki! Zapamiętaj: szkoła szkoło, ale śmieszkow z tatka to ty stroić nie bedziesz!
Buntuje sie, wyrywa, pani tak uczyła, krzyczy, ja pani powiem! Powiem!
Kręciwszy ucho, ucze smurgla, co to ojciec i że nie bedzie mnie swojo panio straszył. Aha, i żeby ty ani słówka nie pisnoł co my tu w stodole robim. A to dla pamienci! Zgioł ja srala na kolano, przyklepnoł ze dwa razy, ale jakoś beku nie słysze, co to? Przyklepnoł ja mocniej, oho, widać zacioł sie smurgiel. To jeszcze raz. Jeszcze raz. I jeszcze. Aż wrzasnoł. Nu, jak wrzasnoł, nie zapomni.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.