Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jadła, leciała, i nie było jej do późna, przychodziła jak dzieci już spali, ja tez nieraz pod pierzyno leżał, tylko Handzia czekała, żeb podać jej mleko. Wypije po cichu, a umywszy sie, abo książke czyta, abo spać idzie, prawde powiedziawszy, to sie z nio prawie nie gadało. I tak wszystkie dni mijali, kromie niedzieli.
Już w piersze niedziele zygarek nie zadzwonił, spała i spała, nie wstydziwszy sie słonka, dawno było po śniadaniu, Handzia dzieci pomyła, koszuli nam pomieniała, przymiotła, ja cielaka napoiwszy, ogolił sie, umył i siedział na stołku koło popielnika, tatko po swojemu na zamiecie kości podgrzewali, ot, gadało sie półciszkiem o tym dziadu co u Grzegorychi zadomowił sie całkiem, śpi tam, żyje, pomaga w robocie.
Handzia rozsiadła sie na łożku: wyczesawszy sobie włosy, zaplotszy w czepek, dzieci iska, to tego, to tamtego, bo cisno sie z głowami, wiadomo, iskanie.
Aż pod obiad dżwi brzdęk, ona wchodzi: w nogawicach w paski i w paski kaftanie, a widać że na gołe ciało odziana, nawet bez stanika, czubki cyckow sie zaznaczajo, i siada przy tatu na murku, rozespana, leniwa, oczy mruży, rękami sie po twarzy maże, poziewuje.
A co to pani Handzia takiego ładnego śpiewała rano, pyta sie. Bardzo ładne, jakoś tak. I nuci, jak. Handzia dziwi sie: Ach, to nie wie pani? Zaaacznijcie wargi nasze chwalić