Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ona widać serca miętkiego: głaszcze chłopca, pociesza, że bardzo miły chłopczyk, i bedzie dobrym uczniem.
A drogo to bedzie, ta szkoła?
Tyle co na ksiąszke, zeszyty, ołówki. Ze sto złotych wszystkiego.
A nie dałoby sie po znajomości wykręcić jego od tej szkoły?
Ona śmieje sie: Oho, po znajomości to sie jeszcze dokręci! Dokręci się, żeby chodził.
A czy to jemu potrzebne do czegoś to czytanie i pisanie, pytamy sie: Tato nie umiejo, Handzia nie umie, ja nie umiem, a Chwała Bogu, żyjem po chrześcijańsku.
Ale słyszym: i na was przyjdzie pora, może już za rok. Zapewniam panią, pani Haniu, jak zacznie pani czytać książki i gazety, innymi oczami pani świat zobaczy. Handzia kręci głowo: A Broń Boże! Na co mnie oczy zmieniać, jak ja nimi prawie trzydzieście lat patrze i widze wszystko jak trzeba!
Dobrze, pogadamy kiedy wieczorem, teraz lece do sołtysa, powiada ona z drzwi, a obiad prosze koło pierwszej, dobrze?
Uszykowała jej Handzia jak było umówione: kartofli, do tego kapusty kiszonej z cybulo pokrajano i olejem. Ale słonko przeszło na druge strone sokora, obiadowa pora mineła, uczycielki nima i nima, wszystko ostygło. Aż przylatuje! Akurat Handzia spuszczała do ładyszki mleko z cyckow: Co pani robi! przestraszyła sie i patrzy jak urzeczona.