Przejdź do zawartości

Kara Boża idzie przez oceany/Część V/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział XII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

Wybiła godzina jedenasta rano. Było to nazajutrz po opisanych w rozdziale poprzednim wypadkach.
Na pensyi Miss Hunter w Kansas City było gwarno....
Panienki wysypały się z klas. Dziesięciominutowa przerwa, pomiędzy lekcyami sprowadziła ten rój małych motylów na barwne trawniki ogrodu.
Jadwiga odpoczywała w swoim pokoju.
Dopiero co ukończyła lekcye prywatne z małą Florą, teraz mała jej pupilka miała trzy godziny lekcyj ogólnych, ze wszystkiemi pensyonarkami. Po południu znów wypadało kilka godzin ich pracy wspólnej. Teraz Jadwiga miała chwil parę odpoczynku.
Usiadła przy swem biurku i zamyśliła się głęboko.
Machinalnym ruchem otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej list zapieczętowany. Koperta była zaadresowana do niej; charakter pisma wyraźnie wskazywał, że list pochodził od Konrada. Na kopercie oprócz angielskie go adresu znajdowały się w rogu następujące polskie wyrazy: „Bardzo, bardzo ważne.”
Położyła dłoń na kopertę — i rzekła po cichu:
— Już czwarty! Czy odesłać go tak, jak tamte?
Pod jej oknem, na trawniku, szczebiotały wesołe głosiki dziecięce, promieniały w blaskach słońca wiosennego jasne sukienki dziewcząt i złociste kosy warkoczy; a jej umysł powlekała chmura ciemna i ponura.
Co robić?
— Odeślę! — mówiła sama do siebie, a pomimo to była niepewna.
Odrzuciła list ruchem gwałtownym. Sięgnęła głębiej do szuflady i wydobyła ztamtąd inne pismo, zmięte, oblane łzami... Był to list angielski, pisany ręką obcą, ale niewątpliwie od Szczepana pochodzący.
Kilka tylko słów zawierał, ale jakże był pełen wymowy...
Czytała go sto razy i naczytać się nie mogła. Obiecywał, że sprawę jej ojca w swoje ujmie ręce i do końca ją doprowadzi; a pomimo że upłynęło już od tego czasu parę miesięcy, a sprawa faktycznie naprzód się nie posunęła, pomimo że dalszych brakło od niego wiadomości, — wierzyła, jak w Ewangelię, że tego, co obiecał, dotrzyma.
I ilekroć napastowały ją wyrzuty sumienia, że sama już nic więcej dla sprawy nieboszczyka ojca nie czyni, — wydobywała, ten list i łzami oblewała — i całowała ukradkiem.
On jej służył za wytłumaczenie...
I teraz widok tego pisma magicznego rozmarzył ją i upoił. Obok listu leżał wycinek gazety angielskiej. Zawierał on telegram z New Orleans, a w tym telegramie coś tajemniczego, wielkiego, pełnego niejasnych zapowiedzi dla Jadwigi. Drżała na całem ciele, gdy onegdaj znalazła w swojej gazecie tych wierszy paręset.
Wycięła to i zachowała, jako relikwię.
Był to urywek interwiew ze znakomity tu polsko amerykańskim wynalazcą i elektrykiem „S. Homitschem”, bawiącym od kilku miesięcy w New Orleans.
Opowiadał on o jego najnowszym wynalazku.
Homicz określił go, jako „dalekowidz“. „Za pomocą tego wynalazku będziemy widzieli na setki milu — mówił, a reporterzy byli zdumieni i zdjęci podziwem dla tego mistrza mistrzów. „Dla czego jednakowoż pan nie wystawisz zaraz swego modelu, nie okażesz go światu, nie powiesz, co on zacz?” — pytał wynalazcę któryś z reporterów. A Homicz uśmiechał się i odpowiadał:
— Mam przedtem inną wielką sprawę do załatwienia, sprawę niemal osobistą, sprawę serca i uczucia... wielki wymiar sprawiedliwości... odkrycie pewnej wielkiej tajemnicy!
Brzmiało to zagadkowo, niemal aż cudownie.
To też reporterzy rozdymali te wyrazy setką domyślników; opowiadali na to conto nieomal całe legendy, wszystkie, rzecz prosta, z palca wyssane. Któryś z nich trafił jakoś na trop. Opowiadał tedy o śledztwie, które wynalazca prowadzi w sprawie romantycznej, w sprawie z przed lat 20tu czy 25ciu... A podniebienie moralne publiczności, nawykłej do codziennych sensacyj dziennikarskich, te wieści łechtały, jak pieprz z Kajenny.
Jadwiga rozumiała, że to idzie o jej sprawę...
I teraz siedziała wpatrzona, jak w słońce, w ten list wyblakły i w brudny wycinek gazety, gdy wtem.... uderzyły gwałtownie drzwi.... odezwało się łkanie spazmatyczne.... potem jak gdyby śmiech serdeczny,... wreszcie w objęcia jej padła jakaś postać biała, prześliczna, słoneczna, o złotych włosach, tym razem — zamglona, zapłakana.
Była to „Sarenka“.
Wpadła z impetem kuli. Pewna serdecznego przyjęcia, dzieweczka rzuciła się na łono starszej przyjaciółki, przytuliła załzawione swe lica do jej piersi — i szlochała, szlochała... W sercu Jadwigi obudził się mimo woli instynkt „mateczki”, jak ją jeszcze na pensyi w Hamburgu nazywano; przycisnęła dziewczynkę do swego łona, zapomniała na tę chwilę o swoich własnych, troskach i zmartwieniach i zaczęła pocałunkami okrywać oczy, włosy i czoło małej swej przyjaciółki.
Pytała:
— Co ci jest, droga moja Ethel? (takie imię nosiła na pensyi „Sarenka”.)
Ta w odpowiedzi zaniosła się tylko płaczem; wreszcie przecież i to ustało.
Łzy „Sarenki” oschły.
Podniosła do góry oczęta i całując gorąco Jadwigę, rzekła tonem na pół filuteryi, na pół rozpaczy:
— Zdarzyły mi się dwa nieszczęścia.
— Jakie?
— Dwa wielkie nieszczęścia.... — i znowu zaszlochała głośno.
Pieszczoty Jadwigi ją uspokoiły.
Rozpoczęła teraz nareszcie opowiadanie o swych nieszczęściach. Było ono bezładne, przerywane westchnieniami łkaniami, wykrzyknikami. Po dobrej półgodzinie wyrozumiała Jadwiga z tej opowieści, że „Sarenka“ jest — zakochana.
Okropność!
W kim? — sama dobrze nie wie.... Opisała jej wreszcie przedmiot swoich westchnień. Jest to człowiek młody (naturalnie), ale niezmiernie poważny.... Ach, jaki on jest poważny! Jakie ma oczy błękitne... głębokie, jak morze. Jakaś boleść niezatarta przywarła mu do twarzy — i z tą boleścią, ze zmarszczkami, które podkrążają mu oczy, wygląda, jak męczennik — tak boleściwie... tak boleściwie.
„Sarenka” załkała z głębi serca.
— Na imię ma Konrad... — ciągnęła po chwili; a serce Jadwigi uderzyło nagle z siłą.
— Zkąd wiesz o tem?
— Zkąd... Sam mi to powiedział.
Teraz trzeba już było bliższych objaśnień.
Udzieliła je „Sarenka” chętnie. Już oto blizko od miesiąca przed ich pensyą przechadza się po paię razy na dzień — „on”. Widziała go kilkakrotnie z okna — i zainteresował ją. Spotkała go potem na ulicy i uczuła głęboką sympatyę i litość dla tego człowieka tak młodego i szlachetnego, na którego twarzy ból jakiś niezatarte zostawił ślady.
— Raz nawet — mówiła „Sarenka” — szłyśmy we dwie... On stał po drugiej stronie ulicy. Ty nie patrzyłaś w tę stroną; ale ja wyraźnie widziałam, jak twarz pobladła mu więcej, niż zwykle.... jak wyciągnął ręce, niby do nas dwóch.... i stał tak przez jedną sekundę nieruchomy.... Gorąco mi uderzyło na twarz; zmieszałam się, pociągnęłam cię szybko naprzód.... Przeszłyśmy... on znikł mi z oczu....
Jadwiga zrozumiała tę scenę.
Konrad chciał na ulicy prosić ją o chwilkę rozmowy. Po co? Czyżby ją jeszcze kochał?.. Mogło to być. Czemuż tedy fatalność rzuciła na drogę Konrada to młode dziewczę i w tem małem serduszku zbudziła jakieś uczucie... miłość może... litość prędzej.
— Kiedyż jednak mówiłaś z nim? — pytała „Sarenki“, ażeby coś powiedzieć.
— Dzisiaj.... w tej chwili.
To była znów cała historya. Wybiegła dziś rano na miasto kupić włóczki. Już idąc w tamtą stronę, spotkała „jego“: patrzył na nią dziwnie, jak gdyby chciał coś mówić.... ale widocznie jeszcze nie śmiał. Dopiero gdy wracała zastąpił jej drogę, tam na sąsiedniej, pustej uliczce, zdjął kapelusz i prosił o jedno słówko rozmowy.
— Ach! jak ja się przelękłam — szczebiotała dalej „Sarenka”, której łzy powoli się już osuszały — jak ja się przelękłam.... Boże mój! Cała w płomieniach stanęłam.... Chciałam się na niego rozgniewać, krzyknąć, uciec wreszcie... ale nie mogłam. Stajam, jak przykuta do chodnika, a nogi podemną drżały.... On zaczął mówić. Ach!.... jaki piękny ma głos.... Cichutki, smutny tak, jak on sam, ale melodyjny.... srebrzysty. Mówił po angielsku. Tak byłam zmieszana, że nie wszystko pamiętam, co mówił....
Tu podniosła do góry oczęta, które jej znowu łzami zaszły.
— To jedno wiem.... że „on” ciebie musi kochać bardzo.... bardzo.
Twarz Jadwigi okryła się nagłym rumieńcem.
— Dla czego? — wyszeptała.
— Bo o tobie tylko mówił.... Mnie, jako twoją przyjaciółkę, prosił, ażebym cię skłoniła, iżbyś jakiś jego list przeczytała.... odpowiedziała mu.... widziała się z nim choć chwil parę.... że idzie tu o czyjąś cześć... o czyjeś życie...
„Sarenka” porwała się przed chwilą z kolan Jadwigi. Mówiła, stojąc, urywanemi zdaniami, niemal tragicznie.
— Ty go kochasz? — zawołała wreszcie.
Ale twarz Jadwigi, zachmurzona przez chwilę, rozjaśniła się.
Słoneczny tryskał z niej blask teraz. Cierpienia Konrada i uniesienie „Sarenki” zdawało się jej teraz nie obchodzić wcale. Czara uczucia, które owładnęło nią tak niespodziewanie, a do którego dotąd sama nie chciała się przyznać przed sobą, przepełniła się.... Nie dla tego, ażeby uspokoić przyjaciółkę; ale dla tego raczej, ażeby głośno, przed kimś trzecim przyznać się do tego, co jeszcze przed chwilą zdawałoby się jej zbrodnią, rzekła głosem spokojnym i silnym:
— Nie.... dziecko drogie.... nie kocham tamtego człowieka, kimkolwiekby on był i jakiekolwiek żywiłby dla mnie uczucia. A dla tego go nie kocham, że kocham innego....
I wydobyła ze swej szuflady gazetę z wizerunkiem Homicza.
— Oto on.
Duma i jasność biła z jej twarzy, gdy pokazywała portrecik „Sarence”. Ta w jednej chwili przeobraziła się. Na pół dzieckiem jeszcze była, ale już miała wszystkie kobiece instynkta. A istotnie, biorąc rzecz po kobiecemu, Jadwiga nie mogła jej dać bardziej stanowczego dowodu, że tamtego nie kocha, jak ów portrecik — tego ukochanego.
To też tragiczne akcenta jej głosu znikły odrazu.
Oczęta jej znowu zaszły łzami, ale tym razem łzami radości.... i znów rzuciła się w objęcia przyjaciółki. I tak splecione ze sobą, bliższe o stokroć? sobie przez poznanie swych tajemnic, szeptały sobie dalsze zwierzenia....
Jadwiga czuła się w obowiązku objaśnić w paru słowach „Sarence” historyę swego stosunku z Konradem. Uczyniła to w ogólnych wyrazach, nie bawiąc się w szczegóły. Był jej narzeczonym przed laty 4ma; tajemnica rodzinna, dramat pewien ponury rozdzielił ich wtedy na zawsze i nigdy już zbliżyć się im nie pozwoli — oto i wszystko.
W tem miejscu przerwała jej „Sarenka”.
Tajemnica?.... dramat? — Istotnie i ono tem samem mówił. Ona myślała wtedy, że to mowa o jego miłości; teraz rozumie.... to musi być co innego. Tak! — przypomina sobie.... On twierdził, że chce się widzieć z Jadwigą, ponieważ ma jej do zakomunikowania coś bardzo ważnego....
— Dla czegożbyś się z nim zobaczyć nie miała? — nastawać zaczęła „Sarenka”.
— Nie.... nie — broniła się Jadwiga — Zresztą namyślę się.... zobaczę....
— No, a jeśli go zobaczysz, to co mu powiesz? — zapytała szeptem, z figlarnym uśmiechem „Sarenki”.
Jadwiga nachyliła się do jej ucha i odpowiedziała również szeptem:
— Że.... że tu jest jedna grzeczna i śliczna dzieweczka.... która.... która interesuje się nim bardzo.
„Sarenka” zarumieniła się aż po same korzenie włosów.
Nowy uścisk połączył dwoje dziewcząt. Po chwili córka Morskiego uważała za właściwe zainteresować się też trochę przedmiotem uczuć Jadwigi. Przed oczami jej myśli stał Konrad; ale ciekawość i polityka kobieca kazały zobaczyć, jak wygląda — tamten drugi.
— Pozwolisz, Jadzieczku? — zapytała wskazując na leżącą na biurku gazetę i pochyliła się nad wizerunkiem Szczepana.
— Śliczny.... co za oczy, jakie czoło! — szczebiotała.
A Jadwiga, która dawniej w podobnej chwili cała spaliłaby się ogniami wstydu, czuła teraz, że jej serce rozsadza nieopisana duma i szczęście bez granic.... Chciałaby krzyczeć z radości, tańczyć, rzucić się komuś na szyję, całować.
W tej chwili jednak zdarzyło się coś nieprzewidzianego.
„Sarence”, schylonej nad biurkiem wysunął się z poza stanika jakiś żółty papier, widocznie telegram. Wzrok jej padł na ten papier — i twarz spochmurniała na nowo. Przypomniała sobie....
Do ruchliwego jej mózgu przypłynęła nowa fala wrażeń.
— Ach! ja nieszczęśliwa.... — rzekła, prostując swą figurkę.
Oczy miała znowu łez pełne.
— Co ci takiego, dziecko najdroższe? — pytała zaniepokojona Jadwiga.
— Ten.... telegram.... od starego tatula.... — łkała już „Sarenka” — to nowe nieszczęście.... nowe zmartwienie....
Jadwiga nic nie rozumiała.
O stosunkach rodzinnych swej małej przyjaciółeczki nie wiedziała dotąd nic nad to, że ta miała gdzieś ojca, wdowca, żyjącego samotnie. Co za nieszczęście wskutek telegramu? — pytała się teraz sama siebie....
Umarł kto? czy zachorował? czy jaka klęska?
Tuliła więc „Sarenkę” i pytała, a ta zaczęła jej bezładnie opowiadać swoją troskę z ojcem; mówiła o jego dziwactwach, o siedzibie tajemnej na „Cat Island”, o tem, że nigdy matki nie znała....
Łkania przerywały jej wyrazy.
— I teraz.... teraz — kończyła — ten telegram....
Jadwiga wciąż jeszcze nie wiedziała, o co idzie.
— Przeczytaj — rzekła „Sarenka” — tatulo mnie chce ztąd uwieźć.... teraz.... szczególniej teraz....
I znów łkała.
Jadwiga wzięła żółty papier, rozwinęła go i podniosła do oczu. Telegram składał się z kilku zaledwo wyrazów. Jednym rzutem oka ogarnęła te wyrazy córka skazanego na śmierć przed laty w New Orleans — i zbladła, jak trup.
Telegram, napisany po polsku, brzmiał, jak następuje:

St. Joseph, Mo. Piątek. — Lada dzień będę sam w Kansas City. Zabieram cię ze sobą i jedziemy do Europy na zawsze.
Ludwik Morski.

Jadwigę ten telegram, a właściwie nie tyle sam telegram, ile jego podpis ugodził w głowę, gdyby obuchem. Zrozumiała. A więc ten, którego poszukiwała od lat tylu, który miał w ręku klucz tragicznej zagadki zgonu jej ojca, stawał sam na jej drodze; więc to jego córkę w tej chwili przyciskała do ramion.
Uczuła coś, jak ostrze noża, w sercu. Twarz jej ściągać się zaczęła tragicznie w kamienne rysy posągu.
— Więc to ty.... jesteś.... córką Ludwika Morskiego? — pytała „Sarenki głosem przerywanym i spartym.
— Ja.... — odrzekło dziewczę.
Wtedy ruchem nagłym i gwałtownym Jadwiga silnie odepchnęła tulącą się jeszcze do niej dzieweczkę. Ta, wątła i słaba, o mało co nie upadła.... Zatrzymała się tylko ręką o ścianę, a na twarzy jej wybiło się i przerażenie ogromne i podziw — i ból niespodziewany.
— Com ci zrobiła, Jadzieńku.... co? — pytała półgłosem.
Z oczyma łez pełnemi, na pół klęcząc, do ściany przytulona, z włosami, które rozwinęły się w upadku i okoliły jej twarzyczkę przelęknioną aureolą złocistą, dziewczę wyglądało istotnie, jak płochliwa i przerażona sarenka....
Współczucie głębokie budzić musiała ta postać bezradna.... ofiara losów, którym niczem nie zawiniła.
I oto do serca Jadwigi napłynęła nowa fala uczuć....
Wstyd ją zdjął, że tak gwałtownie postąpiła i litość głęboka. Przypomniała sobie ciepło serdeczne i niewinność tej duszyczki dziewiczej, która jeszcze przed chwilą roztwierała się przed nią, jak kielich lilii I w sercu własnem odczuła jej boleść. Za coż ma tamtą duszyczkę białą w dni zaraniu znaczyć krwawym stygmatem cierpienia? Serce łamać temu dziewczęciu jasnowłosemu? Czyż nie dość, że ona sama tyle cierpiała i cierpi?
Tragiczny ból Jadwigi rozpłynął się w litości bezmiernej.
Uklękła przy przelęknionej „Sarence” i wzięła ją w swoje objęcia. Przebaczyła dzieweczce, że jest córką Morskiego. Pieść ła ją i łzy z oczu scałowywała i szeptała do ucha: — Wybacz mi, dzieciątko.... wybacz. Nie wiem, co się ze mną stało,... To nerwy! Nie płacz.... Poczekaj. Kiedy twój ojciec przyjedzie, ja najpierw się z nim zobaczę.... A wtedy, zobaczysz, zmieni swe zamiary.... nie por wie cię, do Europy nie uwiezie!
Pieszczoty jej skutkowały.
Twarzyczka „Sarenki” wyjaśniła się, jak słońce, a widząc te dwie postacie dziewicze, w nowym połączone uścisku, w uścisku miłości i przebaczenia, anieli radować się musieli w niebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.