Przejdź do zawartości

Kara Boża idzie przez oceany/Część V/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział XI.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

Co się tymczasem działo z Morskim i Gryzińskim, Kaliskim i Szymkiem Zawalidrogą?
Straciliśmy ich z oczu...
Najpierw słówko o Morskim. Pamiętamy, że jeszcze na Jesieni przybył on do Chicago widocznie po to, ażeby tam zobaczyć Homicza. Zapewne chciał go rozpylać z powodu zgubionego jeszcze w New Yorku medalionu.
Ale wypadek pokrzyżował jego plany.
Nastąpiło zajście w szulerni, w skutek którego Morski musiał pójść do szpitalu.... Wtedy to właśnie sam Szczepan, przeczytawszy w gazecie o tym wypadku, zgłosił się z zamiarem zobaczenia go w szpitalu. Z początku Morski przyjął tą wieść z radością.... Ale gdy nadszedł dzień widzenia się z Homiczem, w umyśle starego, zawsze niespokojnym, zawsze dręczonym podejrzeniami, obudziła się nagła nieufność.... „Czego od niego chce ten Homicz? Co ma do niego za interes? Po co się sam zgłasza?” — Takie pytania zadawał sobie stary Morski, gorączkując wieczorem w łóżku szpitalnem....
Aż około północy porwał go lęk straszny, przerażenie ogromne.... Była to chwila, jakie przychodziły nań często.
Uciekł ze szpitala.
Podążył odrazu do swej tajemniczej siedziby na „Cat Island”.... Powitali go z radością głuchoniemy Murzyn i pies Zbój — i cisza bezgraniczna. Morski uczuł, że odżyje na nowo. Zaszył się tedy w ustroniu na całą zimę — i wyspy prawie nie opuszczał.
Pił i palił fajkę....
Niekiedy miewał halucynacye, gadał głośno i widywał dawne swe widma, na co Murzyn nie zważał wcale, a pies, stojąc w progu „tureckiego saloniku”, szczerzył zęby i głośno warczał.... Na zakończenie takiego napadu, stary kładł się do łóżka; wstawał za dni parę, osłabiony i znękany. Wtedy na jaki tydzień nie powracał do kieliszka. Włóczył się z psem po wyspie, nie zważając na najgorszą choćby niepogodę....
Szczególniej często zaglądał w pewien kąt wyspy, gdzie nagromadzone kamienie utworzyły rodzaj skalistego pagórka.
Pukał tam laską w kamienie — i jak gdyby szukał czegoś.
Dwa razy tylko pisał list do „Sarenki” przez te parę miesięcy, posełając jej pieniądze. W sąsiedniem St. Joseph był tylko parę razy, i to ukradkiem.
Uspakajał się powoli.
Nie dochodziły do niego żadne niepokoje, ani podejrzenia. Słoneczne wiosenne powietrze ożywiało jego pierś. Od czasu do czasu myślał sobie, że niezadługo, kiedy się już zupełnie ociepli, sprowadzi tu sobie „Sarenkę” na jaki tydzień, a nacieszywszy się z nią, wywiezie potem gdzieś, daleko, gdzie ich nikt nie zna, na wybrzeża morza, bodaj do Europy — i raz odetchnie.
Aż oto pewnego dnia — a było to w tym samym prawie czasie, gdy Szczepan zrobił wielkie swe odkrycie — znów spadł na Morskiego nowy niepokój.
Murzyn głuchoniemy powiedział mu znakami, że zrobił pewne ważne odkrycie.... Zaprowadził starego na wybrzeże wyspy, do ich tajemnej przystani i pokazał mu ślady pobytu jakichś obcych ludzi. Były one wyraźne nawet dla każdego profana, a tem bardziej dla Morskiego i Murzyna, którzy w swem ukryciu przez lata nauczyli się, obcując z naturą, poznawać ślady przelotu ptaków i pochodu mrówek śród traw nadbrzeżnych.
Tak jest! — łódź ich była przesunięta z miejsca; na ziemi leżał niedopałek cygara; dalej gałęzie drzew były poprzecinane....
Widocznie tu ktoś był.
Morski zaklął strasznie.... Schylił się ku ziemi — i jak Indyanin, śledzący wroga na łąkach dalekiego Zachodu, zaczął poszukiwać dalszych śladów. Nie brakło ich.... Na wybrzeżu wyspy widoczne były ślady kilku wylądowali; zapuszczano się też w głąb wyspy.
A nie byli to myśliwi; nie słyszano przecież huku strzałów.
— Kroćset tysięcy szatanów! — zaklął stary Morski — co za piekielne zwierzęta tutaj pyskały....
Namyślał się przez chwilę.
Wreszcie kazał Murzynowi strzedz jak najpilniej domu i wyspy, a sam, przebrawszy się, wsiadł w łódź. Pojechał do miasta.
Tyle o Morskim.
Co tymczasem robił Kaliski — i śledzący go Gryziński?.... O losach ich niektóre wiadomości mogłaby nam zakomunikować agencya detektywów w Chicago, którą zwykle zatrudniał Szczepan.
Ta agencya we właściwym czasie złożyła raport Robbinsowi i Homiczowi, że suma 30 tysięcy marek, przysłana do Chicago dla Johna Dixa (Kaliskiego) przez barona Felsensteina z Niemiec, po miesięcznem z górą opóźnieniu wynikłem ztąd, że adresata w Chicago nie znaleziono, została wskutek zlecenia nadawcy przesłana do banku w St. Joseph, Mo. Tam po otrzymaniu nowego zlecenia telegraficznego bar. Felsensteina, wysłanego już z New Yorku pieniądze; wypłacono osobie, o której bliższe szczegóły miał posiadać p. Gryziński.
Tak brzmiał raport agencyi, zdający się wskazywać, że John Dix alias Kaliski wszedł w posiadanie przysłanej mu przez Felsensteina sumy — i w ten sposób załatwił już pomyślnie jeden z dwóch interesów, omawianych z Szymkiem Zawalidrogą w Hotelu złodziejskim w St. Joseph.
I o Gryzińskim musiała coś wiedzieć agencya detektywów w Chicago.
Była bowiem w ciągłej z nim komunikacyi, odbierała od niego listy i telegramy, wysyłała doń agentów — i czyniła na jego rozkaz różne poszukiwania.
Z tym Gryzińskim była dość dziwna historya....
Oto listy jego i telegramy przychodziły z m. St. Joseph, ze Stanu Missouri, a jednak jawnie, publicznie, nikt nie znał i nie widywał tam Gryzińskiego. Były lwowski adwokat istotnie, po przybyciu do St. Joseph, zamieszkał w hotelu i podając się za, reprezentanta jakiegoś wielkiego domu handlowego z New Yorku, spokojnie tam przyjmował raporta detektywów, uchodzących za jego komisantów. Ale po upływie miesiąca z górą, pewnego pięknego poranku „byznesista” Gryziński oświadczył, że załatwił swe interesa — i hotel opuścił.
Odwieziono go omnibusem hotelowym na dworzec kolei i odtąd już nikt w mieście nie widział ani p. kupca z New Yorku ani jego agentów....
Pozornie więc Gryzińskiego w m. St. Joseph nie było, a jednak listy, przybywające od niego do Chicago, New Orleans, Evanston i innych miejsc, nosiły na kopercie pieczątkę pocztową z tego miasta.... Była w tem tajemnica, trochę podobna do tej, jaka otaczała Kaliskiego, którego ze świecą w ręku nie znalazłby w St. Joseph, a który przecież (według raportu agencyi chicagoskiej do Robbinsa) odebrał w tem mieście przesłane z Chicago pieniądze.
Być może, iż pewne wskazówki do rozwiązania tej tajemnicy znajdziemy w opowiadaniu o wypadkach, które w dniu niepokojącego odkrycia, zrobionego przez Morskiego na „Cat Island”, odgrywały się w dwóch schludnych i nawet eleganckich domkach, położonych na jednej z ustronnych ulic w m. St. Joseph.
Była to uliczka cicha i spokojna, po obu stronach zasiana ładnemi willami i domkami, otoczonymi zielenią drzew i krzewów.
Niektóre z tych domków stały próżnej w innych mieszkali ludzie porządni i spokojni, o obyczajach bardzo regularnych. Nie było tu żadnych składów i byznesów, przejazd wozu lub powozu był niesłychanem zjawiskiem a i przechodnie zdarzali się rzadko. Uwagę naszą na tej uliczce zwrócić powinny dwa domki, a raczej dwie obok siebie stojące wille.
Podobne są do siebie, jak dwie krople wody.
Przed każdą znajduje się trawnik z fontanną i żelazne sztachetki od ulicy; każda ma wejście po kamiennych wysokich schodach i ganek oparty na kolumnach; każda jest dwupiętrowa z rodzajem baszty na froncie i dziwnie załamanym dachem z tyłu; każda opleciona bluszczem z frontu i od boków; obie wreszcie, jak to wiadomo każdemu w tej ustronnej uliczce, odznaczają się tem, że przynoszą swoim lokatorom — nieszczęście.
Zbudował je przed laty czterema pewien „kontraktor” (przedsiębiorca) murarski i sam w jednej z nich zamieszkał.... Nie upłynęło i sześciu miesięcy, gdy zbankrutował i w łeb sobie palnął. Jednocześnie prawie w sąsiedniej willi ukazał się pierwszy wypadek ospy, który właśnie dał początek pamiętnej w dziejach miasta epidemii. Odtąd zaczęła się serya fatalna. Ktokolwiek się tu wprowadził, zawsze dotykało go jakieś nieszczęście.
W rezultacie dwie wille wyrobiły sobie taką złą opinię, że ostatnio przez kilkanaście miesięcy stały próżne....
Dopiero coś ostatniej jesieni sprowadził się do jednego z tych domków jakiś lokator. Był to Murzyn, ale widocznie człowiek dość dystyngowany i zamożny, jak można było sądzić z jego powierzchowności i u meblowania. Przez parę dni urządzano pod jego kierunkiem mieszkanie — i przez ten czas w willi panował, ku zdziwieniu mieszkańców samotnej uliczki, ruch i gwar.
Potem nastąpiła cisza i spokój.
Nowy lokator willi, (nie wiedziano nawet jego nazwiska, a mówiono tylko, że pochodził z Georgii, był tam doktorem i zrobiwszy majątek, przybył tu odpocząć sobie na starość) nie wychodził w ciągu tygodnia nigdy z domu; tylko w niedzielę udawał się do sąsiedniego kościoła Metodystów. Żył widocznie bardzo spokojnie i regularnie. Nikogo nie przyjmował. Gospodarstwo jego prowadziła służąca, Mulatka w średnim wieku, dość przystojna, ale zakrywająca oczy, widocznie słabe, dużemi ciemnemi okularami.... I ta rzadko wychodziła na miasto, a była przytem bardzo małomówna. Wkrótce do tej dwójki przyłączył się jeszcze jeden lokator; był to biały, wysoki i chudy, jak tyka jegomość z długimi rudymi bakenbardami.
Miał to być cudzoziemiec, przyjaciel gospodarza domu.
Z początku mówiono o nich wiele na tej ustronnej uliczce, ale gdy życie tych trojga, nadzwyczaj monotonne i spokojne, nie dawało materyału do żadnych kombinacyj i uwag, gdy dom ich faktycznie był najcichszym w tym cichym zakątku, przestano się nimi interesować.
Nawet wdowa Smith, utrzymująca niedaleko ztamtąd pokoje umeblowane, największa plotkarka w okolicy, musiała przyznać, że są to ludzie bardzo spokojni, A jednak... zmieniłaby prędko swe zdanie, gdyby zechciała kiedy w nocy, o późnej godzinie, gdy cała uliczka była już pogrążona we śnie głębokim, pół godziny stróżować niedaleko willi. Przekonałaby się wtedy, że w nocy panował tu ruch, że wchodzono i wychodzono ztamtąd często....
Lokatorzy willi w dzień nie dawali żadne go znaku życia; ale za to w nocy ruszali się... Dziwni ludzie!
Tak czy inaczej, fatalność, która dawniej ciążyła nad jednym przynajmniej z dwóch domków siostrzanych, zdawała się być złamaną. Mieszkańcom willi nie przytrafiało się żadne nieszczęście. Co więcej i druga willa dostała także mieszkańców.
Było to jakoś w półtora miesiąca po zajęciu pierwszego domku.
Lokator drugiej willi był osobistością zupełnie innego rodzaju, aniżeli jego sąsiad.
Był to człowiek już niemłody. Nizki, pękaty, miał pełną siwą brodę i siwe mocno nastroszone brwi. Każdemu, kto chciał i nie chciał słuchać, opowiadał, że się nazywa Griffith i jest pensyonowanym majorem wojsk Jej Królewskiej Mości, królowej angielskiej Wiktoryi. Służył w Indyach i Australii, a przyjechał do Ameryki dla tego, że mu się inne części świata znudziły. Była to w ogóle osobistość dość hałaśliwa — i wielki dziwak. Nieodłącznymi jego towarzyszami był wielki pies, zwany „Nero” — i fajka na długim cybuchu w ustach. Oprócz niego zamieszkało w willi dwóch służących, jeden wysoki drab z sumiastymi wąsami (ten zastępował majorowi, nie znoszącemu kobiet, kucharkę), drugi chłopak młody, bezwąsy, którego głównym obowiązkiem zdawało się być opiekowanie się drogocennym psem „Nero“.
Major Griffith zdawał się być człowiekiem bogatym. Pieniądze rzucał garśćmi.
Z początku hałaśliwa osobistość robiła trochę niepokoju, ale powoli przyzwyczajono się do niej i jej dziwactw. Jednem z takich dość dziwacznych upodobań majora Griffitha była — astronomia. Twierdził, że zna się na niej, jak nikt inny, a każdego, któryby o tem wątpił, gotówby zaraz wyzwać na pojedynek... Urządził sobie nawet na dachu swej willi coś w rodzaju obserwatoryum astronomicznego i nieraz w różnych porach dnia i nocy wyłaził tam sam lub w asystencyi małego swego grooma i, jak mówiła wdowa Smith, przy pomocy swoich rur i szkieł „szukał po niebie tego, czego nie zgubił”.
Śmiano się z tego tylko.....
Z najbliższym swym sąsiadem, mieszkańcem sąsiedniej willi, major Griffith, pomimo, że mieszkał obok niego już od paru miesięcy, do żadnych przyjaznych stosunków nie doszedł. Najpierw Murzynem się brzydził — i twierdził że jego pies „Nero“ jest stokroć inteligentniejszy, aniżeli trzech doktorów i siedmiu adwokatów murzyńskich, razem wziętych. Powtóre, pałając nienawiścią do kobiet, zaraz po wprowadzeniu się do willi posłał swego służącego do sąsiada z przyjacielską radą, by ten precz oddalił swą służącą kobietę i na jej miejsce wziął sobie mężczyznę; gdy zaś stary doktor Murzyn groom’owi, przybywającemu z tą propozycyą, drzwi pokazał, nasz major zaklął tylko siarczyście wszystkiemi piorunami i dyabłami — i rzekł krótko o swym sąsiedzie:
— Niech idzie do piekła! Nie będziemy się patrzyli na tę wysłankę Beliala....
Pod tem malowniczem określeniem rozumiał Mulatkę (jeszcze wcale przystojną).
Tak więc żyli sobie już od kilku miesięcy w dwóch siostrzanych willach na cichej i ustronnej uliczce m. St. Joseph, dwaj ludzie, każdy swoim dworem, robiąc, co im się podobało, nie znając się wcale ani się o siebie troszcząc.... Chociaż domy ich (wskutek wązkości „lot”) stały tak blizko siebie, że dobrze się wychyliwszy z okna, można było ręką do jednego do drugiego sięgnąć, nie było między nimi nic wspólnego na pozór, nie łączyło ich nic.
Czy tylko tak było istotnie?
O tem właśnie chcemy rzec słówko.... Przywilej powieściopisarski pozwala nam widzieć rzeczy dla innych niewidzialne. Jak już mówiliśmy, front i boki dwóch willi oplatał bluszcz, a w niektórych miejscach bluszcz ten zwijał się w gęste sploty i szczególniej w pobliżu dachu stykał się, tworząc jedną gęszcz. Roznięty on był na drutach. Otóż gdyby jakiś uważny badacz wszedł na dach willi majora Gryffitha i chciał uważnie obserwować sploty bluszczu, dostrzegłby pośród zielonych liści, ciemnych łodyg i czarnych, pordzewiałych poskręcanych drutów, coś — błyszczącego.
Były to także druty, ale złoto-czerwonego koloru, dwa świecące druty miedziane, najwidoczniej nie mające wcale na celu podtrzymywać krzewów, ale niejako na sposób telegrafu lub telefonu pomiędzy dachami dwóch domków przeciągnięte.... Dla wszystkich ginęły one we zwojach bluszczu.
A więc był jakiś łącznik pomiędzy dwiema willami, jeśli nie umysłowy i serdeczny, to mechaniczny, przy pomocy elektryczności.
Jaki jednak cel tego tajemniczego połączenia?
Zaraz się dowiemy, jeśli tylko zechcemy wejść na chwilę do małego pokoiku na wierzchołku willi majora Griffitha, umieszczonego w rodzaju baszty czy też pawilonu, wieńczącego front domku.... Przy tym pokoju major ulokował na dachu swoje obserwatoryum pod szklanym daszkiem. Jeśli nie w obserwatoryum, to w tym pokoiku najczęściej go można było znaleźć.
Miał tam różne tajemniczej formy przyrządy, druty i maszynki.
I w tej chwili (jest to właśnie wieczór tego samego dnia, kiedy Morski spostrzegł tajemnicze ślady na swej wyspie), znajdujemy w owej szczytowej izdebce, przypominającej mocno laboratoryum mechanika lub elektryka, majora Griffitha.
Na wieży dalekiego kościoła wybiła co dopiero godzina ósma.
Griffith siedzi, obrócony twarzą do ściany. Przed nim znajduje się przyrząd w rodzaju telefonu, różny jednakowoż od zwykłych telefonowych urządzeń. Rurkę gumową major trzyma przy uchu, a do oczu podnosi rodzaj wgłębionego źwierciadełka, połączonego ze ścianą drutem mosiężnym, złocistym i błyszczącym, zupełnie takim, jak druty na zewnątrz, pośród bluszczu, ale owiniętym spiralnie skrawkiem gutaperki.... Z rurki gumowej dochodzi do uszu Griffitha jakaś oddalona wrzawa, jak gdyby pochwycony w fonograf gwar głosów paru; na tle źwierciadełka ukazują się jakieś iskry ogniste, rozświetlające zmrok, który panuje w szczytowej izdebce — i uwydatniające na niem jak gdyby momentalne obrazki fotograficzne.
Posłuchajmy rozmowy, która dochodzi przez ten tajemniczy telefon do uszu majora. Jest to — o dziwo! — rozmowa w języku polskim.
— A więc jutro! — mówi głos jakiś basowy.
— Jutro, jeśli naturalnie on dziś przyjdzie do miasta — odpowiada inny głos zachrypnięty, niemiłego dźwięku, ale usiłujący wymawiać wyrazy w sposób wykwintny, dystyngowany.
— I kto mu doręczy list? — pyta go głos nr. 1szy.
— Ja.... ja koniecznie — odzywa się teraz głosik kobiecy.
— Zobaczymy — reflektuje głos zachrypnięty — o to zresztą mniejsza.... Doręczyć list może lada kto. Rzecz główna: kto weźmie udział w małej komedyjce, którą chcemy urządzić jutro w tem rozkosznem ustroniu?
I głos ten śmieje się długo cynicznie, obrzydliwie.
— Kto? — przerywa bas — My trzej.... ja.... ty.... i adwokat Laing, To proste. Po kiego dyabła mamy innych w to wtajemniczać? Skórkaby za wyprawę nie starczyła.
What are you saying about Laing? (co mówicie o Laingu?) — zapytuje głos jeszcze inny, suchy i świszczący, głos nr. 4ty.
Nikt jednak na to pytanie nie zważa.
Tylko słuchacz tej tajemnej rozmowy, major Griffith, wzdryga nagle ramionami i powiada sam do siebie:
— A to co?
Natomiast z rurki telefonu odzywa się ponownie głos kobiecy:
— Jakto?.... więc wy, niegodziwcy, na mój udział w tej wyprawie nie liczycie?.... Więc chcecie mi odmówić tej przyjemności? Więc myślicie, że Stefka nie ma dwojga ramion, silnych, jak stal?... Wstydźcie się, ty Szymku — i ty Bolo, najbardziej!
W otworze telefon u brzmi jak gdyby szmer protestu; na źwierciadełku szybki ruch iskier elektrycznych wydobywa szereg obrazów, które śpiesznie nikną.
— O, niegodziwcze stary.... — błaga w otworze telefonu głos kobiecy i potem następuje coś, jak gdyby grad stłumionych całusów.
— No, już dobrze.... już dobrze — mruczy głos zachrypnięty — będzie, jak chcesz.
— Dyabła tam z babami! — protestuje głos basowy.
Przez chwilę brzmi w telefonie śmiech osób paru.
— Do rzeczy zresztą.... — zaczyna na nowo głos nr. 2gi — Otóż ja, Bolo L. Kaliski, jako wasz wódz i dyrektor, rozporządzam, co następuje: Mamy teraz 15 minut po ósmej. Stefka, stosownie do swego życzenia, niech się zaraz przerobi na chłopaka.... będzie to chłopiec ładny i apetyczny — zaśmiał się głośno — Ma być gotowa na dziesiątą, o tej godzinie wyruszy z poselstwem do Morskiego.
All right.... już idę — odezwał się głos kobiecy.
Głos zachrypły ciągnął dalej:
— Tymczasem ty Szymek, możesz sobie iść na złamanie karku. Masz tu pięć dwudziestodolarówek. Trzy dla ciebie. Dwie złote monety wystarczą ci na kupno tego, co potrzeba.... Wiesz.
— Wiem. Jeszcze jeden rewolwer..... trzy pary kajdanków podwójnych, na ręce i na nogi.... dwie kiszki z piaskiem.... cztery pałki, nabijane ołowiem....
Yes, yes.... to wszystko. A drzazg na „Cat Island” nie zbraknie.... A... jeszcze jedno. Kup dużą pakę zapałek!
— Co dalej?
— Nic. My z Laingem zostaniemy tutaj — i ja podyktuję mu list, który Stefka zaniesie temu staremu pijakowi i waryatowi. Pismo Lainga będzie najlepsze... Nigdy go nie widział w życiu. Dyktować będę powoli, bo trzeba zastanowić się nad każdym wyrazem. Bardzo drażliwe bydlę z tego Morskiego!
— I co mu powiesz w tym liście?
— Że pojutrze... co dziś mamy? — czwartek.... otóż, że pojutrze, w sobotę.... powiedzmy w nocy z soboty na niedzielę.... nieznani złoczyńcy, już od paru dni włóczący się po wyspie, zamierzają wykraść mu jego skarb z „Cat Island“. Zbaranieje, kiedy to przeczyta! List dostanie dziś około północy w gospodzie „Old Rooster“, gdzie ma stałą kwaterę, skoro przybywa do miasta. Będzie już zbyt pijany, gdy się o tem dowie, ażeby coś przedsięwziąć tei nocy.... zresztą musi się namyśleć. Akcya więc nastąpi dopiero jutro. W każdym razie najpierw Stefka, potem ty będziecie go przez tę noc obserwowali.... Naturalnie, ty, załatwiwszy sprawunki, udasz się pod „Old Roostra” — i zluzujesz Stefkę.
— Znów dyabelstwo.... noc nieprzespana — mruknął głos basowy.
— Cicho tam.... nie buntować się! — skarcił go głos zachrypły — Chcesz mieć pieniążki? To pracuj. Zresztą idę dalej.... Akcya Morskiego przypadnie niewątpliwie dopiero na wieczór dnia jutrzejszego, raczej na noc z piątku na sobotę. Tak jest.... ten ptaszek światła dziennego się boi i będzie robił w nocy.... Otóż od jutra rana musimy mu siedzieć na karku. Ty z Laingiem udacie się wcześnie na „Cat Island” — i tam zapadnięcie gdzie w pobliże kupki kamieni. My we dwoje, ja i Stefka, jednocześnie, jak najwcześniej, zajmiemy stanowisko obserwacyjne w obec gospody „Old Rooster“. Z tylnych okien „Hotelu złodziejskiego” Ciotki Sary będziemy mieli gospodę na oku — i odtąd nie opuścimy.... niewidzialni naturalnie.... nie opuścimy naszego bałwana, aż do śmierci....
I głos zachrypły zabrzmiał śmiechem długim, a złym.
— Albo przynajmniej, dopóki nie wyżyga swej mamony.... — zreflektował głos basowy.
Przez chwilę panowała cisza; przerwał ją znowu głos ten sam.
— Jakkolwiek bądź — zaczął — twój plan jest w zupełnym porządku.... Wart Kaliskiego z dobrych, dawnych czasów.
— Ho... ho... zobaczysz... Nie takich jeszcze rzeczy dokaże Bolo L. tu w Ameryce. Skończmy tylko ten kawał, a wtenczas zabierzemy się do Felsensteina.... Obłuskaliśmy go już z 30,000 marek, ale to mucha. Będzie nam jeszcze tańcował. Sam dyabeł go tu. przyniósł do Ameryki.... Siedzi teraz w Kansas City.... pojedziemy do niego.
— A Morski?
— Nie bój się.... ten nam „trublu” robić nie może. Czy myślisz, że jeśli go przypadkiem nie zadusimy, będzie na nas się skarżył do policyi i sądu?
You bet, że nie....
— A więc widzisz.... Zresztą dość już tej gadaniny. Jazda, Szymek, do roboty.
W otworze tajemniczego telefonu nastąpiła cisza chwilowa, potem odezwał się znów głos zachrypły, tym razem po angielsku:
Are you ready Mr. Laing?
I zaczęło się dyktowanie listu.
Widocznie nie przedstawiało ono wielkiego interesu dla operatora tajemniczego telefonu, bo otwór rurki gumowej od ucha odjął — i pocisnął jakąś sprężynkę....
W tej chwili szmery w rurce ucichły; widocznie telefon został zamknięty.
Za to major Grffith położył ostrożnie na specyalnej podstawie swoje tajemnicze źwierciadełko i nacisnął nową sprężynę. Niewielka skrzyneczka, umieszczona po za zwierciadełkiem, otworzyła się — i wypadło z niej na podstawkę kilkanaście jak gdyby miniaturowych klisz fotograficznych z jakiegoś cienkiego, przejrzystego materyału, podobnego do żelatyny. Griffith skąpał te klisze w jakimś płynie w obok stojącem naczyniu — i następnie umieścił je w przyrządzie podobnym do latarni magicznej, który jednocześnie oświetlił promieniem światła elektrycznego.
Pokręcił powoli śrubką — i przyłożył oczy do otworu latarni.
I oto zaczęły się przed jego okiem przesuwać kolejno momentalne, do połowy niemal naturalnych rozmiarów powiększone obrazy fotograficzne scen, które odgrywały się w siostrzanej willi podczas dopiero co przytoczonej rozmowy.
Jakiś mistrz wynalazł przyrząd, który przy pomocy dwóch miedzianych drutów, ukrytych w bluszczach i przeprowadzonych z jednej willi do drugiej, nietylko przenosił do pracowni majora Griffitha wszystkie dźwięki z willi murzyńskiego doktora, ale nawet fotografował sceny, odbywające się w gabinecie tego szanownego Negra. Ktoś inny miał tyle odwagi, że zapewne w nocy dostał się na dach sąsiedniej willi i bez wiedzy jej mieszkańców przeprowadził druty mosiężne aż do gabinetu pana domu, gdzie wylot przyrządu, chwytający dźwięki i fotografujący obrazy, — ukrył w gzemsach sufitu. Tym wynalazcą był Szczepan Homicz; tym mechanikiem major Griffith, albo raczej powiedzmy odrazu Gryziński.
Telefon, połączony z przyrządem fotograficznym „na dystans” był właśnie ostatnim wynalazkiem Homicza, tym, który, jak liczył, miał mu przynieść kiedyś przynajmniej pół miliona dolarów. Odebrawszy przed półtora miesiącem z St. Joseph, Mo., list Gryzińskiego, w którym stary wyga narzekał, że pomimo iż już od kilku miesięcy śledzi Kaliskiego, pomimo iż mieszka w sąsiednim z nim domu, nie jest, w stanie odkryć nic ważnego, bo, jak pisał, „ściany sąsiada nie chcą mieć uszów“, Szczepan wpadł na śmiałą myśl....
Oto postanowił ścianom Kaliskiego (którego już zapewne czytelnik poznał w przebraniu murzyńskiego doktora z Georgii) dać nietylko „uszy“, ale nawet i „oczy“.
I uczynił to....
Przesłał w tej chwili model swego nowego, nieznanego jeszcze całemu światu wynalazku, Gryzińskiemu z obszerną instrukcyą co do sposobu jego użycia, a ten pewnej nocy, gdy cała ludność sąsiedniej willi wymknęła się z domu (tym razem tylko na wesołą pohulankę), przeprowadził druty najpierw na dach, a potem do wnętrza domu (na dach wychodziło okno, szczęściem nie zamknięte)..... Trudna to niesłychanie była praca, ale Gryziński wykonał ją.
Przez sufit zapuszczone zostały odpowiednie przyrządy — i oto wynikł rezultat, zaiste cudowny, gdyby nie to, że w wieku 19tym niema już cudów, którychby nie dokonała lub nie była pewna dokonać — elektryczność.
Wynalazek Homicza wytrzymał zwycięzko stanowczą próbę; Gryziński nareszcie dotarł do głębi tajemnic sąsiedniej willi.
I był już czas.
Właśnie teraz zamierzali uczynić pewny krok stanowczy Kaliski (stary doktor Murzyn) i jego banda, złożona ze Stefki (ucharakteryzowanej na służącą Mulatkę, a teraz połączonej ściślejszymi z Kaliskim stosunkami), z Szymka Zawalidrogi (ten nie mieszkał z nimi, ale odwiedzał ich często), oraz długiego i wysokiego Amerykanina, którego nazywali adwokatem Laingiem.
Krok stanowczy, o którym mowa, dotyczył Morskiego.
Chwila wykonania zbliżała się. Miała ona oddać w ręce Gryzińskiego i jego agentów nietylko Kaliskiego wraz z jego tajemnicami, ale nawet i Morskiego, którego dotąd z takim trudem, a bez wszelkiego skutku poszukiwał... Na trop Kaliskiego Gryziński wpadł ze swymi ogarami już dawno, coś w miesiąc po przybyciu do St. Joseph, kiedy pozwolił mu bezkarnie odebrać z banku 30,000 marek Felsensteina. Odtąd śledził trop za tropem Kaliskiego, ukrywającego się pod przebraniem murzyńskiego doktora — i w tym też celu został jego sąsiadem.
Mniemał, że idąc za Kaliskim, dotrze do źródła innych tajemnic i nie omylił się.
Obecnie Gryziński jest bardzo zajęty oglądaniem fotografij, przeniesionych tutaj tak wyraźnie z sąsiedniego domku: stoją przed nim, jak żywe, postacie Kaliskiego i Stefki Cierzanowej, scena pocałunku, gestykulacya rąk przy rozmowie, wreszcie długa, chuda o rudych bakenbardach postać tego, którego inni nazywają „adwokatem Laingiem“.
Gryziński kombinuje, namyśla się, co ma dalej czynić....
Szczególniej zaciekawia go nazwisko Lainga. Słyszał już je kiedyś.... Zresztą jest to nazwisko tak pospolite. Gdzie je mógł słyszeć? Zastanawia się przez chwilę, wreszcie uderza się w czoło — i mówi:
— Mam....
— Tak! — to bardzo prawdopodobne.... Będąc w Chicago z Homiczem, zanim przybył do St. Joseph, poznajomił się z saloonistą Połubajtysem i zacną panią Manią, a jako prawnik, nasłuchał się od poczciwego Litwina wiele o nieszczęsnym ich procesie spadkowym w Pennsylvanii.... Przypomina sobie teraz. Nazwiska oszustów w tej sprawie brzmiały: Boguszas — i „adw.“ Laing. Ten „adwokat z połową spadku zemknął gdzieś na daleki Zachód — i zginął, jak kamień w wodzie.
Uśmiech ukazał się na ustach Gryzińskiego.
— No.... no — szepnął sam do siebie — To byłoby ciekawem, gdybym za jednym zamachem i Połubajtysowi dopomógł do odzyskania straty lub przynajmniej do ukarania złodzieja... Opis tego człowieka, o ile pamiętam z opowiadania Połubajtysa, bardzo odnosić się może do Lainga.
I przyglądał się znowu fotografiom. Wreszcie zrobił energiczny ruch ręką.
— Ha.... kupić nie kupić.... potargować można.
Dwie z płytek fotograficznych, na których najwyraźniej przedstawiała się figura długiego i chudego, jak kościotrup, Amerykanina, odczyścił skrupulatnie, obwiązał w papier metalowy — i zrobił z nich paczkę....
Siadł i napisał krótki list.
Potem zadzwonił.... Za chwilę stanął przed nim bezwąsy groom, mówiąc nawiasem jeden z najzdolniejszych detektywów agencyi chicagoskiej, oddany do rozporządzenia Gryzińskiego.
Hello, boss — rzekł detektyw.
Hello, Pete....
— Jest co do roboty?
— Jest.
Detektyw zatarł ręce, a Gryziński ciągnął dalej:
— Dziś przed południem wszyscy musicie się tu zebrać do raportu... Ilu was jest?
— Oprócz mnie i wielkiego Dicka, przybyło przed tygodniem z Chicago, na pańskie żądanie, jeszcze trzech naszych. Ci są w mieście.
Gryziński namyślał się przez chwilę.
All right.... — rzekł wreszcie — niech będą tu dziś wszyscy, oprócz jednego.... Jeden z nich musi wyjechać, zaraz, w tej chwili, do Chicago. Niech jedzie ślepy Johnny... Pociąg do Chicago wyrusza za godzinę. Johnny zabierze ze sobą to — wskazał na paczkę i list — i odda pod wskazanym adresem, w dzień czy w nocy, wszystko jedno... Pośpiech bezwzględny konieczny! Dostanie odpowiedź: „tak” lub „nie”. Jeśli „nie”, jest wolny, gdy przeciwnie ten pan, Mr. Połubajtys, powie mu „tak”, ma natychmiast pierwszym pociągiem przyjeżdżać razem z mm do nas, do St. Joseph. Zrozumiałeś, mój chłopcze?
Groom słuchał bardzo uważnie.
All right... — wszystko będzie wykonane.
I zniknął w drzwiach. Gryziński pozostał w półcieniu swego laboratoryum. Długo myślał nad czemś, wspierając głowę na ręku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.