Przejdź do zawartości

Kapitanowie zuchy/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  X.

Inaczej jednak przedstawia się sprawa z małomównym kucharzem statku We’re Here. Przybył z całym swym przyborem w węzełku i bez ceremonji zakwaterował się w „Konstancji“. Na wynagrodzeniu, jak mówił, bynajmniej mu nie zależało, a spać mógł byle gdzie. Jego powinnością, jak mu objawiły sny wieszcze, było towarzyszyć Harveyowi przez resztę żywota. Próbowano argumentów, a wreszcie i perswazyj... jednakże między jednym murzynem z Cape Breton a dwoma murzynami z Alabamy zachodzi poważna różnica, więc argumenty i perswazje na nic się nie zdały. Kucharz i portjer wytoczyli całą sprawę przed oblicze Cheyne’a. Miljoner jedynie się roześmiał. Przewidywał, że prędzej czy później Harvey będzie potrzebował przybocznego sługi, a miał to przekonanie, że jeden ochotnik jest tyle wart, co pięciu najemników... Niechże sobie więc ten człowiek tu zostanie: cóż to komu szkodzi, że sam siebie nazywa Mac Donaldem i klnie po celtycku. Wagon może powrócić do Bostonu, a gdy przybysz i tam nie zmieni swego zamiaru, to będzie go można zabrać i na zachód.
Wraz z „Konstancją“, do której w głębi serca pan Cheyne czuł szczerą odrazę, odjechały ostatnie ślady jego miljonerstwa — i oto bogacz mógł się teraz oddawać nader intensywnemu próżnowaniu. Gloucester było to „nowe miasto w nowej krainie“ — a p. Cheyne zamierzał „zakwaterować się“ w niem, jak zdawna zakwaterował się we wszystkich miastach od Snohomish do San Diego — oczywiście mówimy tu tylko o świecie, do którego czuł przynależność. Interesa pieniężne skupiały się tu na pokrzywionej ulicy, która wpołowie była przystanią, a wpołowie składnicą okrętową; jako zawodowiec na wybitnem stanowisku, p. Cheyne pragnął wywąchać, o jak wysoką stawkę można tu zagrać. Opowiadano, że na pięć pak z rybami, dostarczanych co niedziela na śniadanie w Nowej Anglji, cztery pochodziły z Gloucester, na dowód czego oszołamiano go zawrotnemi cyframi: — statystyką łodzi, przyborów, wymiarów przystani, łożonych kapitałów, solenia, pakowania, faktoryj, ubezpieczeń, płac, reparacyj i zysków. Rozmawiał z właścielami wielkich flotyli, których szyprowie byli mało czemś więcej, jak najemnikami, a których załogi składały się prawie wyłącznie z Szwedów lub Portugalczyków. Potem konferował z Diskiem, który był jednym z niewielu szyprów rozporządzających własnym statkiem, i w wielkiej swej głowie porównywał podane mu cyfry. Z prostoduszną, pogodną ciekawością, cechującą człowieka zachodu, plątał się wśród lin i łańcuchów po składnicach okrętowych, zadając coraz to nowe pytania, aż wkońcu na całem pobrzeżu poczęto zachodzić w głowę: „czego, u licha, szuka tutaj ten człowiek?“. Włóczył się też po salach gmachu Wzajemnych Ubezpieczeń i żądał wyjaśnienia tajemniczych znaków, wypisywanych codzień kredą na czarnej tablicy; to przywiodło ku niemu sekretarzy wszystkich miejscowych Towarzystw Opieki nad sierotami i wdowami po rybakach. Zaczęli naprzykrzać mu się bezwstydną żebraniną, bo każdy z nich silił się pobić stawkę konkurencyjnej instytucji. Pan Cheyne skubał się w brodę i odsyłał ich wszystkich do swej małżonki.
Pani Cheyne zażywała wywczasów w stołowni niedaleko Eastern Point. Było to osobliwe przedsiębiorstwo, utrzymywane, jak się zdaje, przez samych stołowników. Były tam obrusy w czerwoną i białą szachownicę, a mieszkańcy, którzy snadź od lat wielu pozostawali z sobą w stosunkach zażyłej znajomości, wstawali o północy by przyrządzić potrawkę z królika, jeżeli komuś nagle jeść się zachciało. Na drugi dzień swego pobytu tutaj, pani Cheyne zdjęła ze siebie i pochowała swoje diamenty, zanim zeszła na śniadanie.
— To przemili ludzie! — zwierzała się mężowi — tak serdeczni i prości, choć prawie wszyscy pochodzą z Bostonu.
— To nie prostota, mamusiu, — odpowiedział pan Cheyne, spoglądając poprzez zwały kamieni poza jabłoniami, na których zawieszone były hamaki. — To coś innego... czegośmy jeszcze... czegośmy jeszcze nie osiągnęli.
— To niemożliwe, — ozwała się spokojnie pani Cheyne. — Ani jedna z kobiet tutejszych nie posiada sukni w cenie stu dolarów. Przecież my...
— Wiem o tem, moja droga. My i to mamy... mamy istotnie. Zdaje mi się, że to tylko taka moda tutaj na wschodzie... Jakże się czujesz?
— Tak mało widuję Harveya... on zawsze gdzieś chodzi z tobą... w każdym razie nie jestem już tak zdenerwowana, jak przedtem.
— Co się mnie tyczy, to od śmierci Willie’go nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz. Aż dotąd nie zdawałem sobie należycie sprawy z tego, że mam syna. Harvey wyrobił się na dzielnego chłopaka. Czy mogę ci czem usłużyć, moja droga? Może poduszkę pod głowę? No dobrze, pójdziemy znów do przystani i rozejrzymy się wokoło.
Harvey był przez te dni istnym cieniem swego ojca. Chodzili wszędzie razem we dwójkę; Cheyne używał każdego stopnia schodów za pretekst, by kłaść rękę na kanciastych, twardych barkach chłopaka. Wtedy Harvey zauważył i zaczął podziwiać to, co go nie uderzyło nigdy pierwej, a mianowicie niezwykłą zdolność, z jaką ojciec trafiał w sedno różnych nowin, zasłyszanych od ludzi na ulicy.
— Jakim sposobem tatuś potrafi wydobyć od nich wszystko, nie wyjawiając im swoich zamysłów? — zagadnął syn, gdy wyszli z naprawni takielażu w dokach.
— Swojego czasu miałem do czynienia z różnymi ludźmi, Harveyu, a zdaje mi się, że jakoś można było sobie o nich sąd wyrobić. Znam się też cokolwiek na samym sobie.
Usiedli na brzegu przystani. Po chwili ojciec znów się odezwał:
— Z ust ludzi można prawie zawsze dowiedzieć się wszystkiego, gdy ktoś kieruje tak sprawę by mieć stąd użytek dla siebie... potem uważają go za jednego ze swoich.
— Zupełnie jak postępowali ze mną w przystani Wouvermana. Teraz jestem jednym z ich rzeszy. Disko wszystkim naopowiadał, że zapracowałem sobie rzetelnie na moją płacę.
To mówiąc rozwarł dłonie i roztarł je, jedna o drugą.
— Znów mi wydelikatniały — ozwał się ze smutkiem.
— Utrzymaj je w tym stanie jeszcze przez lat parę, dopóki nie ukończysz studjów. Będziesz miał jeszcze czas je zahartować.
— Ta — ak, przypuszczam — brzmiała odpowiedź, nie zdradzająca zachwytu.
— Zależy to od twej woli, Harveyu. Jeżeli chcesz, możesz schronić się do boku mamusi i wywoływać z jej ust całe jeremjady na temat twoich nerwów, twojej nadwrażliwości i tem podobnych różności.
— Czy kiedykolwiek to robiłem? — zapytał Harvey nieswojo.
Ojciec obrócił się na miejscu i wyciągnął rękę przed siebie.
— Przecież ty wiesz tak dobrze, jak i ja sam, że nie potrafię z ciebie nic zrobić, o ile nie będziesz pod mojem bezpośredniem kierownictwem. Mogę tobą kierować, o ile będziesz sam, ale nie czuję się na siłach być wychowawcą jednocześnie twoim i mamusi. Niestety, żyjemy nazbyt krótko...
— Więc jeszcze życie nie wyrobiło mnie na prawdziwego człowieka... czy nie tak?
— Zdaje mi się że poszło to po większej części z mojej winy; ale jeżeli chcesz wiedzieć prawdę, to dotychczas niezbyt byłeś zdatny do czegokolwiek. Co? może nieprawda?
— Hmm! Disko powiada... Powiedz mi, papo, co sądzisz... ile cię kosztowało moje utrzymanie od samego początku... przez cały czas aż dotąd?
Cheyne uśmiechnął się.
— Nigdym się nad tem nie zastanawiał, ale oceniłbym to, w dolarach i centach, raczej na pięćdziesiąt niż czterdzieści tysięcy... może nawet na sześćdziesiąt. Młode pokolenie ma wielkie wymagania... potrzebuje tego i owego... wszystko to ich nuży, a potem... stary płaci rachunek?...
Harvey zagwizdał, ale w głębi serca czuł pewne zadowolenie z tego, że jego wychowanie tyle kosztowało.
— I wszystko to uważasz za zmarnowany kapitał... nieprawdaż?
— Włożony, Harveyu. Włożony... spodziewam się...
— Dajmy na to, że było tego tylko trzydzieści tysięcy, wówczas te trzydzieści dolarów, jakie dotąd zarobiłem, daje ledwie dziesięć centów na sto dolarów. To niewielki zysk.
To rzekłszy, Harvey poważnie pokiwał głową. Cheyne zaczął się śmiać tak serdecznie, że omało co nie wpadł do wody.
— Disko o wiele więcej dostał od Dana, jeszcze od czasu, gdy ten miał lat dziesięć, nie mówiąc już o tem, że zawsze pół roku spędza w szkole.
— Aha, więc natem ci tak zależy!
— Nie. Nie zależy mi na niczem. Teraz właśnie nie jestem wcale sobą zachwycony... i basta... Powinienem być wypędzony na cztery wiatry.
— Nie mogę tego zrobić, mój stary..., gdybym w ten sposób chciał postąpić, sambym pewno zasłużył na podobną karę.
— W takim razie zapamiętałbym to do końca życia... i nigdybym ci tego nie darował — odrzekł Harvey, podparłszy brodę zaciśniętemi kułakami.
— A jakże. Tak samo i jabym postąpił. Nie wierzysz?
— Wierzę. Wina jest po mojej stronie, nie po czyjejś innej. W każdym razie już coś się zrobiło, ażeby z tem skończyć.
Pan Cheyne wyciągnął z kieszeni kamizelki cygaro, odgryzł koniuszek i zaczął je palić. Ojciec i syn byli sobie wielce podobni. Usta pana Cheyne osłaniał zarost, — pozatem Harvey miał po ojcu nos nieco orlego zakroju, głęboko osadzone czarne oczy i wąskie, wystające kości policzkowe. Gdyby jeszcze dodać nieco nalotu barwy brunatnej, byliby wyglądali bardzo malowniczo, jak Indjanie z powieści dla młodzieży.
— Odtąd, gdy ruszysz w dalszą drogę, — ozwał się zwolna pan Cheyne, — będę łożył na ciebie od sześciu do ośmiu tysięcy rocznie, dopóki nie dojdziesz do pełnolecia. No, a wtedy będziemy cię mogli nazwać mężczyzną. Wtedy będziesz mógł śmiało żyć na mój koszt... do wysokości czterdziestu 1ub pięćdziesięciu tysięcy... nie licząc tego, co dostaniesz od matki... Będziesz miał kamerdynera, własny jacht albo też piękną stajnię, ...będziesz mógł chlubić się chowem wierzchowców lub grywać w karty z własną załogą.
— Jak Lorry Tuck? — wtrącił Harvey.
— Tak... albo jak dwaj chłopcy De Vitre lub syn starego M’Quade. W Kalifornji ich pełno, a oto właśnie w tej chwili, jakby na zawołanie, pojawia się takiż okaz należący do wschodniej części kontynentu.
Czarny, wypolerowany jacht parowy, pyszniący się mahoniową wystawką na pokładzie, niklowanemi naktuzami, tudzież rufą malowaną w białe i pąsowe pasy, pędził z szumem wgłąb przystani, powiewając proporczykiem o barwach jakiegoś klubu nowojorskiego. Dwaj młodzieńcy w kostjumach, uważanych przez nich samych za marynarskie, grali w karty koło szklanego dachu jadalni, a gromadka dam, osłoniętych czerwonemi i błękitnemi parasolkami, przyglądała się im wśród głośnych śmiechów.
— Nie chciałbym znaleźć się na tym stateczku, choćby w najmniejszą bryzę. Taka budowa psa warta! — ozwał się Harvey krytycznie, gdy jacht zaczął zwalniać celem zahaczenia się o buję.
— Mają przepyszną rozrywkę. Mogę ci dać to samo, Harveyu, a nawet i dwa razy więcej. I cóż na to powiesz?
— O rety! Przecież w ten sposób nie spuszcza się łódki na wodę! — mówił Harvey, wciąż zajęty jachtem. — Jeżelibym nie umiał zarzucić cumy, lepiej byłoby mi zostać na lądzie... A cóż, gdybym tak się nie zgodził?
— Zostać na lądzie... czy też co innego?
— A na ten jacht i tę stajnię i na utrzymanie się kosztem „starego“... i na to chowanie się do boku mamusi w razie jakiej przykrości? — odrzekł Harvey, sens kończąc i mrugając oczyma.
— No, w takim razie zawrzyj ze mną umowę, mój synu.
— Dziesięć dolarów na miesiąc? — zagadnął Harvey, znów mrużąc oko.
— Ani centa więcej... dopóki nie zasłużysz na podwyżkę... a przez kilka lat i tego nie tkniesz.
— Wolę zacząć wcześniej choćby od zamiatania (czy nie od tego zaczynają wielkie ryby?) i teraz już tknąć się czegoś, niż...
— Wiem o tem... wszyscy miewamy to uczucie. Jednak sądzę, że stać nas jeszcze na najęcie zamiatacza. Sam zrobiłem ten błąd, że zacząłem zbyt wcześnie.
— Ta omyłka przyniosła ci trzydzieści miljonów... nieprawdaż? Nie zawahałbym się tak ryzykować.
— Trochę straciłem, trochę zyskałem. Zaraz ci opowiem.
Pan Cheyne skubnął się w brodę i uśmiechnął się, zapatrzywszy się w toń wodną, poczem jął coś mówić, jakby nie zwracając uwagi na Harveya, który naraz zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że oto ojciec opowiada mu dzieje swojego żywota. Opowiadanie to, wygłaszane cichym, spokojnym głosem, nieożywione żadnym gestem ani wyrazem twarzy, miało ciekawą treść, za którą kilkanaście pierwszorzędnych pism z radością zapłaciłoby znaczniejszą sumę dolarów... Były to dzieje czterdziestu lat życia, a jednocześnie dzieje Nowego Zachodu, które dotąd jeszcze czekają swego dziejopisa.
Opowieść ta zaczynała się od przygód małego sieroty, zostawionego własnym siłom w Texasie; w ciągu dalszym snuła się fantastycznym torem przez kopę różnych przemian i perypetyj, przyczem za scenerję służyły jej kolejno różne stany i terytorja Ameryki północnej: od miast, które powstawały nagle w ciągu mięsiąca i ginęły doszczętnie po upływie kwartału, aż do dzikich obozowisk, które obecnie są pracowicie brukowanemi miasteczkami. Obejmowała budowę trzech kolei żelaznych i umyślnie zniszczenie czwartej. Wspominała o parowcach, osiedlach, lasach i rudnikach tudzież o ludziach wszelakiej narodowości, którzy je obsługiwali, wznosili, wyrąbywali lub wykopywali. Napomykała o zasobach olbrzymiego bogactwa, przewalających się przed oczyma które ich nie potrafiły dostrzec, albo też utraconych przez zwykły przypadek. A w całym tym opętanym wirze zdarzeń posuwał się — tędy i owędy — tam i sam — czasami konno, częściej pieszo — niekiedy okrętem lub pociągiem — to bogacz to nędzarz — to poborca, to restaurator, to dziennikarz, to maszynista, dobosz, agent, polityk, głodomór, szynkarz, właściciel kopalni, handlowiec, hodowca bydła lub włóczykij — pan Harvey Cheyne senjor we własnej osobie, sprawny i spokojny poszukiwacz własnych celów oraz (jak się sam wyraził) chluba i podpora swego kraju.
Opowiadał mu o wierze w dobrą swą gwiazdę, która go nigdy nie opuszczała, nawet gdy znajdował się nad urwistym brzegiem rozpaczy — o wierze, pochodzącej ze znajomości ludzi i spraw ludzkich. Rozwodził się, jakby mówiąc z samym sobą, nad swoją niezwykłą odwagą i pomysłowością we wszelkich tarapatach. Rzecz ta była w jego umyśle tak oczywistą, że wspominając o niej, nawet nie zmieniał głosu. Opisywał wypadki, w których bądź swoich wrogów wywiódł w pole, bądź też przebaczał im wspaniałomyślnie, zależnie od tego, czy oni sami wpierw zwodzili go, czy darzyli wyrozumieniem — w owe dni niefrasobliwe. Zwierzał się z tem, jak to on zjednywał sobie, głaskał pochlebstwem lub nękał trwogą przeróżne miasta, spółki i syndykaty; jak przedzierał się wokół, wpoprzek lub poniżej górskich wyżni i czeluści, wlokąc za sobą — to prosto jak sznur, to znów jakby żelazną obręczą — tory żelaznej kolei; i jak wkońcu siedział cicho niczem trusia, gdy wszelakie tałałajstwo różnych gmin społecznych darło na strzępy resztki jego dobrej sławy...
Harvey z zapartym tchem słuchał tej opowieści, przechyliwszy zlekka na bakier głowę i utkwiwszy oczy w twarzy ojca, na którą w zgęstniałym zmierzchu wieczornym rzucało czerwony blask palące się cygaro, oświecając poryte brózdami policzki i ociężałe powieki. Zdawało mu się, że przygląda się lokomotywie, pędzącej w mroku przez rozległą krainę i znaczącej każdą milę czerwonym błyskiem rozwartych drzwiczek pieca; jednakże ta lokomotywa umiała mówić ludzkim głosem, a jej słowa wstrząsały i poruszały do głębi duszę chłopca. Nakoniec pan Cheyne odrzucił precz od siebie niedopałek cygara — i siedzieli obaj w ciemności ponad mlaszczącą wodą.
— Nie opowiadałem tego jeszcze nigdy nikomu — dorzucił pan Cheyne.
Harvey odetchnął.
— Toż to chyba najwspanialsza rzecz, jaką świat oglądał! — odezwał się.
— Oto jest to, com zdobył. A teraz przechodzę do tego, czego jeszcze nie zdobyłem. Może tego nie pojmiesz, ale powiem ci szczerze, że nie chciałbym, ażebyś dopiero w wieku tak późnym zaczął zdawać sobie z tego sprawę. Prawda, że umiem kierować ludźmi, i zdaje mi się, że mam głowę na karku, jednakże... jednakże... nie mogę iść w zawody z ludźmi, którzy pobierali naukę! Ja zgarniałem tylko to, co mi się nawinęło po drodze i zdaje się, że to wszystko ze mnie wyłazi.
— Nigdym tego nie zauważył — żachnął się syn.
— Jeszcze zauważysz, mój Harveyu. Jeszcze zauważysz... gdy skończysz szkołę wyższą. Alboż ja tego nie wiem? Alboż ja nie znam tego wyrazu na twarzach ludzkich, mówiącego, iż uważają mnie za... za „groszoroba“, jak oni tutaj to określają? Mogę ich pokruszyć na miazgę... tak... lecz nie mogę zajść ich tak, by im dociąć do żywego. Nie mogę powiedzieć, jakoby oni bardzo, bardzo mnie wyprzedzali, jednakże czuję, iż sam jestem bardzo, bardzo w tyle. Teraz ty znalazłeś się w szczęśliwem położeniu... znalazłeś sposobność pokazania, czem jesteś. Możesz chłonąć w siebie wszelką wiedzę, jaka jest wokoło, i będziesz żył z ludźmi, którzy robią to samo. Oni to będą czynić najwyżej dla kilku tysięcy rocznie; ty zaś pamiętaj, że czynisz to dla miljonów. Nauczysz się na tyle prawa, by mieć pieczę nad swem własnem mieniem, gdy mnie już nie będzie na tym świecie i gdy będziesz musiał być solidny w stosunku do najwybitniejszych ludzi (zczasem mogą ci się przydać); nadewszystko zaś powinieneś uporać się ze zwykłą, pospolitą nauką książkową. Nic tak nie popłaca w naszym kraju jak ona, Harveyu, i to z każdym rokiem więcej... zarówno w polityce jak w interesach. Przekonasz się o tem...
— Niebardzo mi się uśmiecha taki obrót sprawy — odparł Harvey. — Cztery lata w uczelni! Wolałbym już wybrać jacht i kamerdynera!
— O nie, mój synu! — uparł się pan Cheyne. — Lokujesz swój kapitał tam, gdzie on przyniesie najlepsze zyski, a przypuszczam, że swego mienia nie znajdziesz uszczuplonem, gdy będziesz już gotów do jego objęcia. Rozważ to dobrze i jutro daj mi odpowiedź. Śpieszmy się! Spóźniliśmy się na kolację!
Ponieważ była to rozmowa o interesach, przeto Harvey nie miał potrzeby zwierzać się z nią matce; pan Cheyne oczywiście podzielał to zapatrywanie. Jednakże pani Cheyne widziała, co się święci i była tem zaniepokojona, a potrosze i zazdrosna. Oto jej chłopak, który tratował po niej, jak rumak ostrokuty, teraz znikł bez śladu, a na jego miejscu królował młodzian o dziarskiej twarzy, niezwykle małomówny, który jeżeli się kiedy odezwał to po większej części tylko do ojca. Rozumiała, że tu wchodzą w grę interesa, a tem samem rzecz przechodząca jej potencję myślową. Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiały się one, gdy pan Cheyne udał się do Bostonu i przywiózł jej stamtąd nowy pierścionek z brylantem.
— Coście tam teraz robili we dwójkę? — zapytała z lekkim uśmiechem, obracając w świetle ten prezent.
— Rozmawialiśmy... tylko rozmawiali, mamusiu! Harveyowi nic złego nie grozi.
Istotnie nie groziło. Chłopak zawarł umowę na własne swoje conto. Wyjaśnił z powagą, że koleje interesowały go równie mało jak tartaki, realności ziemskie lub kopalnie. Do jednej rzeczy tęsknił w tej chwili, a mianowicie do tego, by mu powierzono kontrolę nad nowonabytemi żaglowcami ojcowskiemi. Jeżeli uzyskanie tego może być mu przyrzeczone w ciągu czasu, jaki, zdaniem jego, był uzasadniony i stosowny, tedy on ze swej strony gwarantował pilność i trzeźwość rozsądku w ciągu czterech lub pięciu lat, spędzonych w wyższej uczelni. W czasie wakacyj miano mu pozwalać na całkowity dostęp do wszystkich szczegółów, mających związek z linją okrętową (co do której zadał ojcu nie więcej jak 2000 pytań) — począwszy od najtajniejszych papierów ojcowskich, przechowywanych w głębi szafy, a skończywszy na holowniku w zatoce San Francisco.
— To już wiele — rzekł pan Cheyne wkońcu. — Przed zakończeniem wyższej uczelni pewno jeszcze ze dwadzieścia razy odmienisz swój zamiar; lecz jeżeli utrzymasz go w właściwej postaci i jeżeli nie zaniechasz go przed dwudziestym trzecim rokiem życia, ja ci ułatwię całą tę sprawę. Cóż ty na to, Harveyu?
— Nic... Nigdy nie opłaci się rozbijać prosperującego przedsiębiorstwa. Bądź co bądź w świecie za wiele jest konkurencji, a Disko powiada, że „krewieństwo zawdy musi trzymać się razem“. Jego załoga nigdy do niego nie wraca. To jest, jak on powiada, jedna z przyczyn, że oni robią tak dalekie wyprawy. Aha, wszystkie moje kamraty z We’re Here wyjeżdżają w poniedziałek do Georges! Chyba nie pozostaną długo na lądzie, jak sądzisz?
— No, sądzę, że i my powinniśmy wyjechać. Zostawiłem swoje interesa na łasce Bożej... pomiędzy dwoma oceanami... teraz czas znów powiązać rozluźnione końce. Prawdę powiedziawszy, to już mi obmierzła ta robota; takich feryj jak teraz nie miałem od lat dwudziestu.
— Nie możemy wyjechać, nie pożegnawszy Diska na odjezdnem, — odzekł Harvey, — a w poniedziałek jest dzień wspominek. Zostańmy przynajmniej na tej uroczystości.
— Cóż to za jakieś wspominki? Opowiadają o nich wszędzie po całej traktjerni, — rzekł pan Cheyne miękko, bo i on się nie kwapił przerywać sobie dni błogich wczasów.
— O ile mogę się domyślić, jest to coś w rodzaju obrzędu ze śpiewkami i tańcami, urządzanego dla „letnich kompanów“. Disko, jak sam powiada, niebardzo rzecz tę pochwala, bo urządza się wtedy i zbiórkę na wdowy i sieroty. Disko jest zawsze we wszystkiem odrębny. Czy nie zauważyłeś tego, papo?
No... tak... Trochę... Miejscami... A zatem jest to miejskie widowisko?
— Jest to umowa, jeszcze z lata. Wyczytuje się nazwiska towarzyszy, utopionych lub zaginionych bez wieści od czasu ostatniej wyprawy; potem są przemówienia, deklamacje itd. Potem, jak powiada Disko, sekretarze Towarzystw Dobroczynności wdzierają się chyłkiem i walczą o łup.
— Aha, więc tak! — ozwał się pan Cheyne z bystrą i doskonałą pojętnością człowieka, dorastającego do tego, co jest chlubą miasta. — Zostaniemy więc na tym „dniu wspominkowym“, a popołudniu wyjedziemy.
— Chyba pójdę do Diska i nakłonię go, ażeby ściągnął załogę przed odjazdem. Juścić, powinienem trzymać się wraz z nimi.
— A jakże, jakże! — ozwał się Cheyne. — Ja jestem tylko biednym „kompanem letnim“, a ty...
— Rybakiem z Ławic... Rewakiem całą gębą! — zawołał Harvey poza siebie, stając na platformie tramwaju, a pan Cheyne poszedł dalej, pełen różowych marzeń o przyszłości.
Disko nie miał przekonania do obchodów publicznych gdzie odwoływano się do ofiarności społeczeństwa. Atoli Harvey począł narzekać, że dzień ów straci dla niego, cały urok, jeżeli okrętnicy z We’re Here nie będą obecni. Wówczas Disko postawił warunki: oto, powiada, słyszał (rzecz doprawdy zdumiewająca, jak tu na pobrzeżu wszyscy wzajemnie wiedzieli o sprawkach swoich bliźnich!), otóż słyszał, że jakaś aktorka z Filadelfji miała brać udział w popisach, przeto bał się, czy ona tam przypadkiem nie zechce deklamować „Wyprawy szypra Iresona“. Disko osobiście miał z aktorkami tak małą styczność, jak z letnimi kompanami; jednakże co słuszne to słuszne, a chociaż raz w życiu (tu Dan zachichotał) on, stary Troop, omylił się w swych sądach, to jednak tym razem było inaczej. Wobec tego Harvey powrócił do East Gloucester i stracił tam pół dnia, tłumacząc kapryśnej aktorce, cieszącej się królewskim rozgłosem na dwóch wybrzeżach morskich, istotę omyłki, jakiej zamierzała się dopuścić. Aktorka wkońcu przyznała, że słuszność była całkowicie po stronie Diska...
Pan Cheyne z dawnego doświadczenia wiedział, co to będzie; jednakże wszelkie pogwarki publiczne były najulubieńszą strawą duchową tego człowieka. Widział tramwaje, pędzące na zachód w skwarze parnego poranku, a pełne kobiet w lekkich sukienkach letnich oraz mężczyzn, niedawno oderwanych od bostońskich pulpitów biurowych, a ocieniających blade lica kapeluszami słomkowemi; widział całe zatory rowerów poza gmachem pocztowym; widział szwendanie się ruchliwych urzędników, pozdrawiających się wzajemnie; widział powolne chybotanie się i łopotanie wielkich flag w zgęstniałem powietrzu; widział też i ważną osobistość, zwilżającą chodnik zapomocą węża pneumatycznego.
— Mamusiu! — ozwał się nagle, — czy nie przypominasz sobie jak to... po spaleniu Seattle zaczęto znów krzątać się po ulicach?
Pani Cheyne skinęła i wzrokiem krytycznym spojrzała na krętą ulicę. Podobnie jak mąż, była świadomą tych zgromadzeń ludowych, tak częstych na całym zachodzie, i porównywała je nazwajem z sobą. Rybacy zaczęli mieszać się z tłumem koło bram hali miejskiej. Byli tam podsiniali Portugalczycy, wśród których widać było i kobiety, przeważnie z gołą głową lub w szalach; byli tam bystro-ocy mieszkańcy Nowej Szkocji i osiedleńcy Prowincyj Nadmorskich; byli Francuzi, Włosi, Szwedzi i Duńczycy wraz z załogami pobrzeżnych szonerów — a wśród nich wszędzie kobiety w żałobie, które pozdrawiały się wzajem z sobą z odcieniem pewnej dumy w swym smutku, gdyż było to ich wielkie święto. Byli też i duchowni wielu wyznań — pastorowie, księża. Byli też właściciele linij szonerów, wielcy udziałowcy spółek akcyjnych oraz różni ludzie pomniejsi, których nieliczne statki aż po same czubki masztów dawno już były w dłużniczym zastawie; nie brakło bankierów i ajentów morskiego ubezpieczenia; trafiali się kapitanowie holowców i batów; wreszcie barwnym, rozbitym tłumem snuli się taklownicy, naprawiacze, załadowcy, solarze, korabnicy i bednarze.
Płynęli tak wzdłuż rzędu krzeseł, ożywionych różnobarwnemi strojami „letnich kompanów“. Jeden z urzędników miejskich, krążył wokoło, rzucając wszędzie bacznem okiem i pocąc się rzęsiście, aż wkońcu cały jaśniał blaskiem nieskazitelnej dumy obywatelskiej. Pan Cheyne zawiązał z nim przed paroma dniami parominutową znajomość i to wystarczyło aż nadto do całkowitego obopólnego porozumienia.
— No, panie Cheyne, co też pan sobie myśli o naszem mieście?... Tak, proszę pani, może pani usiąść, gdzie najdogodniej... Przypuszczam że i tam u was na zachodzie bywają takie obchody?
— Tak, ale nasze miasta nie mogą się poszczycić tak długiem istnieniem.
— To prawda. Szkoda że pana nie było na widowiskach urządzanych w dwóchsetną pięćdziesiątą rocznicę założenia naszego grodu. Powiadam panu, panie Cheyne, że stare miasto wyrobiło sobie dobrą sławę.
— Słyszałem o tem. Jest to nawet rzecz popłatna. Czemuż to jednak miasto wasze nie posiada porządnego hotelu?
— ... O tam, tam, na lewo, Pedro! Jest tam jeszcze dużo miejsca dla ciebie i twojej gromadki... No, ja wciąż im o tem mówię, panie Cheyne. Wchodzą tu w grę wielkie sumy pieniężne, ale przypuszczam, że to pana nazbyt nie wzruszy. Potrzebujemy...
W tejże chwili na jego ramię, osłonięte przestronną marynarką, spadła jakaś ciężka ręka i oto znalazł się w objęciach szypra jednego z portlandzkich statków pobrzeżnych.
— Cóż to, u pioruna, takie to wy sprawujecie rządy nad miastem, gdy wszyscy przyzwoici ludzie są na morzu? Hę? Miasto wyschnięte na kość, a zaduch w niem większy, niż był wtedy gdym stąd wyjeżdżał. Moglibyście przynajmniej wystarać się o jakiś wyszynk lżejszych trunków.
— Zdaje się, że jednak to nie przeszkodziło ci posilić się dziś dostatecznie, Carsenie. Później zajmę się tem od strony politycznej. Usiądź przy drzwiach i rozważ swoje argumenty, zanim powrócę.
— Cóż mi ta przyjdzie z argumentów?... W Miquelon jest szampan po osiemnaście dolarów... a...
I zawadjacki szyper zatoczył się w stronę wyznaczonego mu miejsca, bo dźwięki preludjum organowego zmusiły go do milczenia.
— Oto mamy i nowe organy — ozwał się urzędnik z dumą do Cheyne’a. — Kosztowały nas one cztery tysiące dolarów... A tam stoi gromadka sierót, gotowa do rozpoczęcia śpiewu. To moja żona je uczyła śpiewać. Do widzenia, panie Cheyne. Wzywają mnie na estradę.
Wysokie, czyste i szczere głosy dziecięce przyciszyły ostatni gwar ludzi, zajmujących swoje miejsca.
— O wszystkie dzieła rąk Bożych, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
Kobiety, zalegające znaczną część hali, wychylały się naprzód, chcąc przyjrzeć się śpiewającym, w miarę jak powracające wersety pieśni napełniały powietrze. Pani Cheyne wraz z kilkoma innemi sąsiadkami, zaczęła oddychać tchem nagłym, przerywanym; dotychczas nie wyobrażała sobie nawet, że w świecie jest tyle wdów, to też teraz odruchowo szukała Harveya. Ów znalazł byłą drużynę z We’re Here w tylnych rzędach słuchaczy i stał, jak mu się należało, pomiędzy Diskiem a Danem. Stryj Salters, który zeszłej nocy powrócił wraz z Pennem z Pamlico Sound, przyjął go podejrzliwie.
— Czy jeszcze twoi rodzice nie odjechali? — burknął. — Co też porabiasz tutaj, młokosie?
Morskie głębie i bałwany, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
— Czyż on nie nie ma prawa być z nami? — mówił Dan. — On był tam, jak i my reszta.
— Nie tak był wtedy ubrany! — warknął Salters.
— Zamknij buzię, Saltersie — ozwał się Disko. — Znów się w tobie żółć porusza. Zostań tu, gdzie jesteś, Harveyu.
Następnie powstał i jął się wysławiać okolicznościowy mówca, któryś z filarów municypalności, witając w Glosterze gości z szerokiego świata i mimochodem wskazując czem Gloucester wyróżniało się ponad resztę świata. Potem jął mówić o morskich skarbach miasta i wspomniał o cenie, jaką trzeba okupywać połów coroczny. Zebrani (powiadał) wkrótce posłyszą nazwiska osób drogich im a już nieżyjących... jest ich 117 (wdowy rozwarły szerzej źrenice i zaczęły spoglądać jedna na drugą). Gloucester nie może się pochwalić potężnemi fabrykami lub faktorjami; synowie tego miasta zdobywają sobie zarobek, jaki daje im morze... a wszyscy wiedzą, że ani Georges ani Ławice nie są pastwiskami dla bydła. Najszczytniejszym obowiązkiem, jaki mogą wypełnić ludzie znajdujący się na lądzie, jest przyjście z pomocą wdowom i sierotom. Po kilku jeszcze uwagach ogólnych mówca skorzystał ze sposobności, by imieniem miasta podziękować tym, którzy przejęci duchem społecznym, zgodzili się brać udział w obchodzie.
— Niecierpię tych żebraczych kawałów — sarknął Disko. — Daje ona ludziom niepiękne wyobrażenie o nas.
— Gdyby ludzie nie byli trzymani krótko, gdy jest po temu sposobność — odrzekł Salters, — to zgodnie z naturą rzeczy, musieliby narażać się na wstyd. Weź to sobie za przestrogę, młokosie. Bogactwa trwać będą tylko parę miesięcy, jeżeli będziesz je trwonił na zbytki...
— Ale gdy się utraci wszystko... wszystko... — ozwał się Penn, — cóż wtedy można począć? Pewnego razu — (modre oczy wpatrywały się coraz to w inne punkty, jak gdyby szukając punktu oparcia) pewnego razu czytałem... zdaje mi się, że w jakiejś książce... o statku, którego załoga zatonęła... oprócz jednego... który mi mówił...
— Sza! — przerwał mu Salters. — Czytaj nieco mniej, a zajmuj się więcej rzeczami praktycznemi, to łatwiej ci się będzie utrzymać, Penn...
Harvey, wtłoczony pomiędzy rybaków, odczuwał jakiś pełznący, przewlekły, w uszach dzwoniący dreszcz, który zaczynał się od karku, a kończył się w podeszwie stóp. Robiło mu się jakoś zimno, choć dzień naprawdę był duszny.
— Czy to jest ta aktorka z Filadelfji? — zapytał Disko Troop, spoglądając zpodełba na estradę. — A czy załatwiłeś tę sprawę ze starym Iresonem, Harveyu? Teraz już znasz powody.

Jednakże śpiewaczka popisywała się nie „Wyprawą Iresona“, tylko poematem o porcie rybackim, zwanym Brixham, oraz o flotyli trolowników, którzy wracali do domu w noc burzliwą, gdy tymczasem kobiety podtrzymywały światło sygnalizacyjne na brzegu zatoki, rzucając w płomienie ogniska wszystko, co znalazły pod ręką:

Zabrały kocyk starej babulce —
Zębami przyszło jej dzwonić!
Wzięły kołyskę małemu dziecku —
Nie mogło im tego wzbronić...

— Fiu! — ozwał się Dan, wyzierając z poza ramienia Długiego Dżeka. — Toci było wspaniałe światło! choć też musiało i sporo kosztować!
— To ci dopiero sobacza dola! — odrzekł Galisajczyk. — Złe oświetlenie portu, mój Danny!

— — — — — — — — — — — — — — — —

Nie wiedząc — do chwili owej —
Czy zapalają jasną sobótkę
Czy tylko stos pogrzebowy...

Cudowny głos artystki chwycił wszystkich za serce; a gdy jęła opowiadać, jak zsieczone burzą drużyny marynarskie były wyrzucane na brzeg — pospołu żywi i umarli — i jak przynoszono zwłoki do płomieni ogniska, pytając: „Dziecię, czy to twój ojciec?“ lub „Kobieto, czy to twój mąż?“ — słychać było ciężkie westchnienia po wszystkich ławach.

A kiedy który statek z Brixhamu
Burz groźne zwalcza zapędy,
Niech blask miłości świeci na żaglach
I towarzyszy nam wszędy!

Nie było hucznych oklasków, gdy artystka skończyła recytację utworu. Kobiety szukały chusteczek, a wielu mężczyzn błyszczącemi oczyma wpatrywało się w sufit.
— Hm! — ozwał się Salters; — gdybyś taką rzecz chciał słyszeć w jakim teatrze, kosztowałoby cię to dolara... a może i dwa. Niektórych ludzi, jak przy puszczam, stać na to. Wydaje mi się czemś ogromnie... Ale, na miłość Boską, skądże tu wypłynął kapitan Bart Edwardes?
— Nie powstrzymujcie go — ozwał się ztyłu jakiś człowiek z Eatport. — On jest poetą i powinien wygłosić swój utwór. Zresztą pochodzi z naszych stron.
Nie powiedział tego, że kapitan B. Edwardes przez pięć lat z rzędu ubiegał się o to, by pozwolono mu wygłosić utwór własnej kompozycji na glosterskich „wspominkach“. Komitet uroczystości, znudzony już i udręczony jego natarczywością, uczynił nareszcie zadość jego pragnieniu. Prostoduszność i niezmierna radość staruszka, stojącego w najlepszej swej, odświętnej odzieży na oczach wszystkich, zjednała mu serca słuchaczy, jeszcze zanim zdołał otworzyć usta. Bez szemrania wysłuchano trzydziestu siedmiu niewytwornych, jakby siekierą rąbanych zwrotek, opisujących z najdrobniejszemi szczegółami rozbicie się szonera Joan Hasken podczas orkanu pod Georges w r. 1867; a kiedy już poeta dobrnął do końca, rozległ się ku jego czci, jakby z jednego gardła dobyty, gromki okrzyk.
Jakiś przewidujący reporter bostoński wysunął się z tłumu, ażeby zdobyć kopję poematu oraz wywiad z autorem — tak iż ziemia cała nie mogła więcej ofiarować kapitanowi Bart Edwardes'owi, byłemu wielorybnikowi, cieśli okrętowemu, mistrzowi rybołówstwa i poecie, w siedemdziesiątą trzecią rocznicę jego żywota.
— No, to jest, co się nazywa, rozrzewniające! — ozwał się człowiek z Eastport. — Byłem na miejscu wypadku, trzymając oburącz rękopis, tak jak on go tutaj odczytywał, i mogę zaświadczyć, że nic tam nie zostało pominięte.
— Jeżeli ten oto Dan nie potrafi czegoś podobnego napisać od ręki... w godzinkę przed śniadaniem, to warto go oćwiczyć — ozwał się stryj Salters, wynosząc wgórę honor stanu Massachusetts. — Jednak, że gotów jestem przyznać, że jak na Maine, jest to poważny literat... W każdym razie...
— Widzi mi się, że stryj Salters nie przeżyje obecnej wyprawy. Oto pierwszy komplement, jaki spotkał mnie z jego ust! — zadrwił Dan. — Co to jest, Harve? Taki jesteś niemrawy i jakbyś pozieleniał na twarzy. Czy nie jesteś chory?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — odparł Harvey. — Zdaje mi się, jakby mnie coś rozsadzało we wnętrzu... czuję jakiś szum i dreszcz.
— Niestrawność? Fiu! to źle! Tylko doczekamy się jeszcze odczytywania nazwisk, a potem wyjdziemy.

Wdowy — prawie wszystkie niedawno osamotniały — prostowały się sztywnie jak ludzie idący na rozstrzelanie, gdyż wiedziały, co teraz nadchodzi. Dziewczęta „letnich kompanów“, ubrane w czerwone i niebieskie bluzeczki, przestały śmiać się półgębkiem z przedziwnego poematu kapitana Edwardesa i jęły się obzierać, czemu na sali tak wszystko ucichło. Rybacy stłoczyli się ku przodowi, gdy ów urzędnik miejski, który niedawno rozmawiał z panem Cheyne, wyszedł posuwistym krokiem na estradę i zaczął odczytywać listę całorocznych strat, kolejno, według miesięcy. Zeszły wrzesień przyniósł przeważnie ofiary w cudzoziemcach i ludziach wolnego stanu, jednakowoż głos czytającego brzmiał nader donośnie w ciszy wielkiej sali:

9. września. Szoner Florie Anderson zginął koło
Georges, wraz z całą wymienioną tu załogą:
Reuben Pittman, kapitan, lat 50, kawaler, Main Street,
City.
Emil Olsen, lat 19, kawaler, 329 Hammond Street,
City; rodem z Danji.
Oskar Stanberg, kawaler, lat 25, Szwecja.
Karol Stanberg, kawaler, lat 28, Main Street, City.
Pedro, przypuszczalnie rodem z Madeiry, kawaler,
gospoda Keene’a, City.
Józef Welsh, alias Józef Wright, St-John’s, Nowa
Funlandja...

— Nie... Augusty... Maine! — zawołał czyjś głos z głębi sali.
— Do służby okrętowej zaciągnął się z St. John’s, — odrzekł czytający, zaglądając do skryptu.
— Wiem o tem. Ale przynależność ma do Augusty. To mój siostrzeniec.
Urzędnik zrobił ołówkiem poprawkę na marginesie listy i ciągnął dalej:

Z tego samego szonera: Charlie Ritchie, Liverpool,
Nowa Szkocja, lat 33, kawaler.
Albert May, 267 Regers Street, City, lat 27, kawaler.
27 sierpnia. Orvin Dollard, lat 30, żonaty, utonął
razem z czółnem koło Eastern Point.

Ten strzał ugodził w cel: jedna z wdów porwała się z miejsca, zaciskając to znów rozprostowując pięści. Pani Cheyne, która dotąd z rozwartemi oczyma przysłuchiwała się odczytywaniu listy, rzuciła głowę do góry i wydała zdławiony jęk. Matka Dana, siedząca o parę krzeseł w prawo, zobaczywszy to i posłyszawszy, poruszyła się co żywo w jej stronę. Czytanie trwało w dalszym ciągu. Gdy doszli do katastrof styczniowych i lutowych, ciosy padały gęsto jeden za drugim i coraz to inna wdowa dawała znać o sobie głębokiem, syczącem westchnieniem.

14. lutego. Szoner Harry Randolf pozbawiony masztu
w drodze z Nowej Fundlandji do domu. Aza Musie, żonaty,
32 Main Street, City, zrzucony w morze.
23 lutego. Szoner Gilbert Hope; zginął bez wieści wraz
z łodzią Robert Beavon, lat 29, żonaty, rodem z Pubnico,
Nowa Szkocja.

Jednakże żona tego człowieka była tu obecna. Posłyszano ciche kwilenie, jak gdyby zranionego zwierzątka. Kwilenie to naraz ucichło i jakaś młoda kobieta, zataczając się, wybiegła z hali. Aż dotąd żywiła rozpaczliwą nadzieję, gdyż bywało, że ludzie, porwani prądem morskim wraz z łodzią zostali cudownie wyratowani przez większe żaglowce... a oto teraz nie miała już najmniejszych złudzeń... Harvey widział, jak policjant na chodniku wołał o dorożkę dla niej.
— Do stacji taksa wynosi pięćdziesiąt centów — zaczął dorożkarz, ale policjant podniósł rękę, co zaraz zmieniło tok rozmowy: — jednakże ja właśnie tam jadę. Proszę wejść. Przypatrzno się, Alfie; nie będziesz na przyszły raz mnie zaczepiał, żem nie zapalił latarni. A co?

Boczne drzwi zamknęły się, gasząc smugę jasnego blasku słonecznego. Oczy Harveya zwróciły się znów w stronę czytającego i jego niekończącej się listy.

16 kwietnia. Szoner Mamie Douglas zginął
na Ławicach wraz z całą załogą.
Edward Canton, lat 43, kapitan, żonaty, City.
D. Hawkins alias Williams, lat 34, żonaty, Shelboune,
Nowa Szkocja.
G. W. Clay, murzyn, lat 28. City.

I tak dalej, i tak dalej. Harveya w gardle zaczęło coś dławić coraz bardziej, a żołądek przypominał mu ów dzień, w którym chłopak spadł z okrętu.

10 Maja. Szoner We’re Here...

Harveyowi krew pulsowała we wszystkich żyłach.

Otto Svenson, lat 20, kawaler, rodem z City, spadł
z okrętu.

Znów ozwał się czyjś cichy, rozdzierający jęk kędyś w głębi hali.
— Ona tu nie powinna była przychodzić. Nie powinna była przychodzić — mówił Długi Dżek, bełkocąc żałośliwie.
— Nie przejmuj się, Harve, — mruknął Dan.
Tyle tylko Harvey dosłyszał... po tem już wszystko stało się ciemnością, usianą płomienistemi kołami. Disko pochylił się wprzód i coś tam przemówił do swojej żony, która siedziała obok pani Cheyne, obejmując ją jednem ramieniem, drugiem zaś przytrzymując jej drgające, wyszarpujące się dłonie, pokryte mnóstwem pierścieni. — Proszę pochylić głowę wdół... o tak, zupełnie wdół! — szeptała. — za minutę to przejdzie.
— Nie mo — o — ogę! nie potrafię! O dajcie mi... — jęczała p. Cheyne, sama nie wiedząc, co mówi.
— Pani musi to zrobić! — powtarzała p. Troop. — Syn pani zemdlał. Zdarza się to u niektórych, gdy dorastają. Czy pani pragnie się nim zaopiekować? Możemy wyjść tą stroną... całkiem spokojnie. Pani pójdzie ze mną. Phi, moja pani droga, zdaje się że obie jesteśmy kobietami... i musimy się opiekować naszymi chłopami. Proszę iść za mną!
Cała załoga We’re Here ruszyła ochotnie, jako eskorta, przez środek tłumu, aż wkońcu złożono Harveya, niezmiernie bladego i skołatanego, na ławie w przedpokoju.
— Ależ podobny do swej mamy! — były jedyne słowa pani Troop, gdy matka pochyliła się nad synem.
— Jakże mogłeś przypuszczać, iż on potrafi znieść coś podobnego? — zawołała pani Cheyne w oburzeniu na swego męża, który wogóle nie odezwał był się ani słówkiem. — To było straszne... straszne! Nie powinniśmy byli przychodzić. To potworne i niegodziwe! To... to zupełnie niewłaściwe! Czemu... czemuż oni nie mogą tego wszystkiego pozostawić w spokoju... w aktach, gdzie to wszystko należy. Czy czujesz się już lepiej, kochanie?
Harvey czuł się szczerze zawstydzony.
— O tak, mam wrażenie, że już mi jest dobrze — przemówił, z trudem zrywając się na nogi i siląc się na śmiech. — Musiałem przed śniadaniem zjeść coś takiego, co mi zaszkodziło.
— Może kawa — ozwał się p. Cheyne, którego twarz była cała w twardych rysach, jakby wykuta z bronzu. — Nie pójdziemy już zpowrotem.
— Zdaje mi się, że nieźle byłoby zejść do przystani, — rzekł Disko. — To niedaleko stąd... tuż obok Portugalczyków... a świeże powietrze doda sił pani Cheyne.
Harvey oznajmił, że nigdy w życiu nie czuł się lepiej. Jednakże, gdy zobaczył We’re Here, stojący — po świeżo odbytym remoncie — w rejdzie Wouvermana, wówczas wszelka obojętność prysła wobec dziwnego spływu dumy i smutku. Inni ludzie — „letnie kompany“ i tem podobna zbieranina — jeździli sobie dla zabawy łódkami lub z brekwaterów spoglądali na morze; ale Harvey teraz rozumiał te rzeczy od wewnątrz — a było tych rzeczy więcej, niż mógł myślą ogarnąć. Mimo wszystko, o małoco nie siadł na ziemi i nie rozpłakał się z powodu odjazdu małego szonera. Pani Cheyne nie krępowała się niczem, tylko jęczała za każdym krokiem i dziwy niestworzone opowiadała pani Troop, która „cackała się z nią“ — póty, aż Dan, z którym od szóstego roku życia nikt się nie „cackał“. począł gwizdać głośno.
Tak więc stara załoga (Harvey czuł się tak, jakby był najstarszym w świecie marynarzem) zeszła na stary szoner pomiędzy podniszczone już rybackie łodzie. Harvey odwiązał sztorcumę od cumownicy, a oni jęli manewrować statkiem, prowadząc go wzdłuż bulwarku. Każdy chciał tak wiele naraz wygadać, że ostatecznie nikt niczego ważnego nie powiedział. Harvey prosił Dana, ażeby pilnował skórzni stryja Saltersa i rybackiej dragi Penna, a Długi Dżek zalecał Harveyowi, by nauka sztuki żeglarskiej, jaką odebrał, nie poszła w las; jednakże żarty te utrzymane były w karbach obecnością dwóch kobiet, a zresztą trudno dowcipkować, gdy pas zielonej wody coraz to bardziej oddzielał serdecznych przyjaciół.
— Kliwer i fok wgórę! — huknął Disko, biegnąc do steru, bo już wiatr poruszał statkiem. — Do widzenia, Harve! Będę dużo myślał o tobie i o twoich rodzicach!
Niebawem statek tak się oddalił, iż już nie było słychać stamtąd żadnego głosu. Wszyscy czworo usiedli na krawędzi rejdy i przyglądali się jego wyjazdowi z przystani. Pani Cheyne wciąż jeszcze płakała.
— Cicho, cicho, moja droga paniusiu — mówiła p. Troopowa; — dyć obie jesteśmy kobietami. Chyba to, że się pani wybeczy, nie przyniesie ulgi pani sercu. Panu Bogu wiadomo, że nigdy taki płacz nie przyniósł nic dobrego, ale Pan Bóg wie także, że miałam też o co płakać!...

— — — — — — — — — — — — — — — — —

W parę lat później, na drugim końcu Ameryki zdarzyło się, iż śród oślizgłej morskiej doki, krętą uliczką, ujętą w dwa rzędy przepysznych domostw — drewnianych, ale naśladujących kamienice — szedł jakiś młodzieniec. Naprzeciw niego, właśnie gdy stał koło bramy z kutego żelaza, wyjechał konno — a koń wart był conajmniej tysiąc dolarów — drugi młodzieniec. I oto, jak obaj ozwali się do siebie:
— Hallo, Dan!
— Hallo, Harve!
— Cóż tam u ciebie słychać? Jak ci się powodzi?
— A, tak sobie. Jestem już, że tak powiem, stworzeniem, które nazywają pomocnikiem bosmana... ot poprostu bosmańczykiem. A ty jużeś się uporał z tą twoją uczelnią?
— Jużem odbył znaczną część drogi. Powiadam ci, że Leland Stanford Junior to nie parentela staremu We’re Here; jednakże wkrótce wezmę się do pracy.
— Masz na myśli nasze okręty?
— Właśnie, że tak. Poczekajno tylko, jak ci wpakuję nóż w bok, Danie. Gdy obejmę rządy, mam zamiar dać się we znaki całej starej linji.
— E, jakoś wytrzymam! — rzekł Dan, szczerząc zęby poufale, a gdy Harvey zsiadł z konia i zapytał przyjaciela, czy wejdzie do domu, ten dodał:
— Toć przecież dlategom tu zapuścił kotwicę! Ale powiedzno mi, czy gdzie w tych stronach niema naszego doktora? Muszę kiedy utopić tego patałacha-murzyna wraz z jego nieznośnemi żartami.
Rozległ się cichy, ale triumfu pełen chichot. Z mgły wynurzył się ex-kucharz załogi We’re Here, by ująć wierzchowca za uzdę. Poczciwiec nie pozwalał nikomu się wyręczać w troskliwości o wszelkie potrzeby Harveya.
— Ależ tu mgła jak na Ławicach, prawda, doktorze? — zagadnął go Dan przychylnie.
Jednakże czarny Celt, obdarzony dwojakim zmysłem wzroku, zdawał się niezdolny do dania jakiejkolwiek odpowiedzi, póki nie pochwycił Dana za ramię i po raz dwudziesty nie zakrakał mu w ucho starem proroctwem:
— Pan — sługa... Zwierzchnik — podwładny... Pamiętasz, Danie Troop, com ci mówił na pokładzie We’re Here?
— No, nie będę przeczył, że jak dotąd, bezmała się to sprawdza, — przyznał Dan. Ale We’re Here był sprawnym stateczkiem i bądź co bądź zawdzięczam mu wiele... jemu i tatkowi.
— Ja również — dodał Harvey Cheyne.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.