Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Płynęli tak wzdłuż rzędu krzeseł, ożywionych różnobarwnemi strojami „letnich kompanów“. Jeden z urzędników miejskich, krążył wokoło, rzucając wszędzie bacznem okiem i pocąc się rzęsiście, aż wkońcu cały jaśniał blaskiem nieskazitelnej dumy obywatelskiej. Pan Cheyne zawiązał z nim przed paroma dniami parominutową znajomość i to wystarczyło aż nadto do całkowitego obopólnego porozumienia.
— No, panie Cheyne, co też pan sobie myśli o naszem mieście?... Tak, proszę pani, może pani usiąść, gdzie najdogodniej... Przypuszczam że i tam u was na zachodzie bywają takie obchody?
— Tak, ale nasze miasta nie mogą się poszczycić tak długiem istnieniem.
— To prawda. Szkoda że pana nie było na widowiskach urządzanych w dwóchsetną pięćdziesiątą rocznicę założenia naszego grodu. Powiadam panu, panie Cheyne, że stare miasto wyrobiło sobie dobrą sławę.
— Słyszałem o tem. Jest to nawet rzecz popłatna. Czemuż to jednak miasto wasze nie posiada porządnego hotelu?
— ... O tam, tam, na lewo, Pedro! Jest tam jeszcze dużo miejsca dla ciebie i twojej gromadki... No, ja wciąż im o tem mówię, panie Cheyne. Wchodzą tu w grę wielkie sumy pieniężne, ale przypuszczam, że to pana nazbyt nie wzruszy. Potrzebujemy...
W tejże chwili na jego ramię, osłonięte przestronną marynarką, spadła jakaś ciężka ręka i oto znalazł się