Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nikt niczego ważnego nie powiedział. Harvey prosił Dana, ażeby pilnował skórzni stryja Saltersa i rybackiej dragi Penna, a Długi Dżek zalecał Harveyowi, by nauka sztuki żeglarskiej, jaką odebrał, nie poszła w las; jednakże żarty te utrzymane były w karbach obecnością dwóch kobiet, a zresztą trudno dowcipkować, gdy pas zielonej wody coraz to bardziej oddzielał serdecznych przyjaciół.
— Kliwer i fok wgórę! — huknął Disko, biegnąc do steru, bo już wiatr poruszał statkiem. — Do widzenia, Harve! Będę dużo myślał o tobie i o twoich rodzicach!
Niebawem statek tak się oddalił, iż już nie było słychać stamtąd żadnego głosu. Wszyscy czworo usiedli na krawędzi rejdy i przyglądali się jego wyjazdowi z przystani. Pani Cheyne wciąż jeszcze płakała.
— Cicho, cicho, moja droga paniusiu — mówiła p. Troopowa; — dyć obie jesteśmy kobietami. Chyba to, że się pani wybeczy, nie przyniesie ulgi pani sercu. Panu Bogu wiadomo, że nigdy taki płacz nie przyniósł nic dobrego, ale Pan Bóg wie także, że miałam też o co płakać!...

— — — — — — — — — — — — — — — — —

W parę lat później, na drugim końcu Ameryki zdarzyło się, iż śród oślizgłej morskiej doki, krętą uliczką, ujętą w dwa rzędy przepysznych domostw — drewnianych, ale naśladujących kamienice — szedł jakiś