Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak powracające wersety pieśni napełniały powietrze. Pani Cheyne wraz z kilkoma innemi sąsiadkami, zaczęła oddychać tchem nagłym, przerywanym; dotychczas nie wyobrażała sobie nawet, że w świecie jest tyle wdów, to też teraz odruchowo szukała Harveya. Ów znalazł byłą drużynę z We’re Here w tylnych rzędach słuchaczy i stał, jak mu się należało, pomiędzy Diskiem a Danem. Stryj Salters, który zeszłej nocy powrócił wraz z Pennem z Pamlico Sound, przyjął go podejrzliwie.
— Czy jeszcze twoi rodzice nie odjechali? — burknął. — Co też porabiasz tutaj, młokosie?
Morskie głębie i bałwany, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
— Czyż on nie nie ma prawa być z nami? — mówił Dan. — On był tam, jak i my reszta.
— Nie tak był wtedy ubrany! — warknął Salters.
— Zamknij buzię, Saltersie — ozwał się Disko. — Znów się w tobie żółć porusza. Zostań tu, gdzie jesteś, Harveyu.
Następnie powstał i jął się wysławiać okolicznościowy mówca, któryś z filarów municypalności, witając w Glosterze gości z szerokiego świata i mimochodem wskazując czem Gloucester wyróżniało się ponad resztę świata. Potem jął mówić o morskich skarbach miasta i wspomniał o cenie, jaką trzeba okupywać połów coroczny. Zebrani (powiadał) wkrótce posłyszą na-