Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie wielce podobni. Usta pana Cheyne osłaniał zarost, — pozatem Harvey miał po ojcu nos nieco orlego zakroju, głęboko osadzone czarne oczy i wąskie, wystające kości policzkowe. Gdyby jeszcze dodać nieco nalotu barwy brunatnej, byliby wyglądali bardzo malowniczo, jak Indjanie z powieści dla młodzieży.
— Odtąd, gdy ruszysz w dalszą drogę, — ozwał się zwolna pan Cheyne, — będę łożył na ciebie od sześciu do ośmiu tysięcy rocznie, dopóki nie dojdziesz do pełnolecia. No, a wtedy będziemy cię mogli nazwać mężczyzną. Wtedy będziesz mógł śmiało żyć na mój koszt... do wysokości czterdziestu 1ub pięćdziesięciu tysięcy... nie licząc tego, co dostaniesz od matki... Będziesz miał kamerdynera, własny jacht albo też piękną stajnię, ...będziesz mógł chlubić się chowem wierzchowców lub grywać w karty z własną załogą.
— Jak Lorry Tuck? — wtrącił Harvey.
— Tak... albo jak dwaj chłopcy De Vitre lub syn starego M’Quade. W Kalifornji ich pełno, a oto właśnie w tej chwili, jakby na zawołanie, pojawia się takiż okaz należący do wschodniej części kontynentu.
Czarny, wypolerowany jacht parowy, pyszniący się mahoniową wystawką na pokładzie, niklowanemi naktuzami, tudzież rufą malowaną w białe i pąsowe pasy, pędził z szumem wgłąb przystani, powiewając proporczykiem o barwach jakiegoś klubu nowojorskiego. Dwaj młodzieńcy w kostjumach, uważanych przez nich samych za marynarskie, grali w karty koło szklanego