Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wgórę honor stanu Massachusetts. — Jednak, że gotów jestem przyznać, że jak na Maine, jest to poważny literat... W każdym razie...
— Widzi mi się, że stryj Salters nie przeżyje obecnej wyprawy. Oto pierwszy komplement, jaki spotkał mnie z jego ust! — zadrwił Dan. — Co to jest, Harve? Taki jesteś niemrawy i jakbyś pozieleniał na twarzy. Czy nie jesteś chory?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — odparł Harvey. — Zdaje mi się, jakby mnie coś rozsadzało we wnętrzu... czuję jakiś szum i dreszcz.
— Niestrawność? Fiu! to źle! Tylko doczekamy się jeszcze odczytywania nazwisk, a potem wyjdziemy.
Wdowy — prawie wszystkie niedawno osamotniały — prostowały się sztywnie jak ludzie idący na rozstrzelanie, gdyż wiedziały, co teraz nadchodzi. Dziewczęta „letnich kompanów“, ubrane w czerwone i niebieskie bluzeczki, przestały śmiać się półgębkiem z przedziwnego poematu kapitana Edwardesa i jęły się obzierać, czemu na sali tak wszystko ucichło. Rybacy stłoczyli się ku przodowi, gdy ów urzędnik miejski, który niedawno rozmawiał z panem Cheyne, wyszedł posuwistym krokiem na estradę i zaczął odczytywać listę całorocznych strat, kolejno, według miesięcy. Zeszły wrzesień przyniósł przeważnie ofiary w cudzoziemcach i ludziach wolnego stanu, jednakowoż głos czytającego brzmiał nader donośnie w ciszy wielkiej sali: