Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Swojego czasu miałem do czynienia z różnymi ludźmi, Harveyu, a zdaje mi się, że jakoś można było sobie o nich sąd wyrobić. Znam się też cokolwiek na samym sobie.
Usiedli na brzegu przystani. Po chwili ojciec znów się odezwał:
— Z ust ludzi można prawie zawsze dowiedzieć się wszystkiego, gdy ktoś kieruje tak sprawę by mieć stąd użytek dla siebie... potem uważają go za jednego ze swoich.
— Zupełnie jak postępowali ze mną w przystani Wouvermana. Teraz jestem jednym z ich rzeszy. Disko wszystkim naopowiadał, że zapracowałem sobie rzetelnie na moją płacę.
To mówiąc rozwarł dłonie i roztarł je, jedna o drugą.
— Znów mi wydelikatniały — ozwał się ze smutkiem.
— Utrzymaj je w tym stanie jeszcze przez lat parę, dopóki nie ukończysz studjów. Będziesz miał jeszcze czas je zahartować.
— Ta — ak, przypuszczam — brzmiała odpowiedź, nie zdradzająca zachwytu.
— Zależy to od twej woli, Harveyu. Jeżeli chcesz, możesz schronić się do boku mamusi i wywoływać z jej ust całe jeremjady na temat twoich nerwów, twojej nadwrażliwości i tem podobnych różności.
— Czy kiedykolwiek to robiłem? — zapytał Harvey nieswojo.