Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wiedząc — do chwili owej —
Czy zapalają jasną sobótkę
Czy tylko stos pogrzebowy...

Cudowny głos artystki chwycił wszystkich za serce; a gdy jęła opowiadać, jak zsieczone burzą drużyny marynarskie były wyrzucane na brzeg — pospołu żywi i umarli — i jak przynoszono zwłoki do płomieni ogniska, pytając: „Dziecię, czy to twój ojciec?“ lub „Kobieto, czy to twój mąż?“ — słychać było ciężkie westchnienia po wszystkich ławach.

A kiedy który statek z Brixhamu
Burz groźne zwalcza zapędy,
Niech blask miłości świeci na żaglach
I towarzyszy nam wszędy!

Nie było hucznych oklasków, gdy artystka skończyła recytację utworu. Kobiety szukały chusteczek, a wielu mężczyzn błyszczącemi oczyma wpatrywało się w sufit.
— Hm! — ozwał się Salters; — gdybyś taką rzecz chciał słyszeć w jakim teatrze, kosztowałoby cię to dolara... a może i dwa. Niektórych ludzi, jak przy puszczam, stać na to. Wydaje mi się czemś ogromnie... Ale, na miłość Boską, skądże tu wypłynął kapitan Bart Edwardes?
— Nie powstrzymujcie go — ozwał się ztyłu jakiś człowiek z Eatport. — On jest poetą i powinien wygłosić swój utwór. Zresztą pochodzi z naszych stron.
Nie powiedział tego, że kapitan B. Edwardes przez pięć lat z rzędu ubiegał się o to, by pozwolono mu