Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kuferek Kaśki, jakkolwiek niewielki, zajmował znaczną część izdebki, zamieszkanej przez Rózię i Feliksa. Kaśka, wyszedłszy z mleczarni, udała się tam prosto, pragnąc zabrać swoje rzeczy i przenieść się czemprędzej. Gdy weszła, zastała Feliksa leżącego według zwyczaju wśród brudnej i porozrzucanej pościeli, z miną człowieka, któremu pewno ulokowany kapitał przynosi przyzwoity i stały dochód. Pofałdowana i niekształtna twarz tego człowieka ginęła w kłębach dymu kabanosa. Niedawno powrócił z obiadu, a teraz ze spokojem odprawiał siestę poobiednią. Brudne, szare ściany izdebki, przesiąkłe dymem cygar, pooblepiane były kawałkami kolorowego papieru, wycinkami z żurnalu, anonsami, lub złoconemi literami, poodrywanemi widocznie ze sztuk muślinu lub tarlatanu. Była to jedyna praca, której oddawał się czasem Feliks. Pomnąc na maksymę: utile cum dulci, ozdabiał ściany niezamiatanej izdebki wycinkami ze starych gazet i kolorowymi obrazkami.
— Będziesz miała po mnie pamiątkę — wyrzekł raz do Rózi, gdy ta gniewała się za zużywanie mąki na klajster.
Tem zamknął jej usta. Rozstanie — było to słowo zbyt straszne, gdy padało z ust jego. Ona mówiła o niem ciągle, wywoływała nawet w kłótniach codziennych, ale gdy Feliks wyrzekł coś odnoszącego się do zmiany w ich pożyciu, — martwiała z bólu i stała przelękniona, jak wobec śmierci lub choroby nieuleczalnej.
Gdy Kaśka otworzyła drzwi, Feliks nie podniósł się ze swego legowiska. Od dawna zatracił całą galanterję dla dam i uważał kobietę jako istotę niższą, przeznaczoną jedynie dla utrzymywania jego drogocennego życia. Gorąca, duszna atmosfera nieprzewietrzanej nigdy izby uderzyła niemile wchodzącą dziewczynę i przygniotła od razu jej płuca. Pomimo, że niecierpiała Feliksa, wrodzona jej uprzejmość nakazywała jej być grzeczną.
— Dzień dobry — wyrzekła, otwierając swój kuferek i składając swe drobiazgi z jaknajwiększą uwagą.
Feliks nic nie odpowiedział, tylko zaczął się przyglądać pochylonej dziewczynie. Kaśka była stanowczo piękniejszą od Rózi, a w mleczarni lub w kawiarni mogła przy dobrych chęciach przynosić korzyść podwójną. O wiele młodsza, świeższa, z łagodną siłą konia meklemburskiego, przedstawiała się o wiele korzystniej jako materjał zarobkowy, z którego możnaby dłużej i więcej ciągnąć dochodów. W milczeniu przeżuwał myśli, od dawna w jego głowie powstałe.
Rózia zaczynała się starzeć. Coraz mniej monety brzęczało na dnie szufladki. Niedbała, zmęczona i niechętna, traciła poboczne dochodziki za usługę; przytem z głupim uporem trwała w jakiejś wierności, której on w gruncie rzeczy nie wymagał i nie pragnął. Dla miłości Feliksa, odtrącała każde poufalsze zbliżenie się gości, z miną zadąsanej, źle wychowanej dziewczyny, a tem samem omijały ją coraz częściej owe drobne pieniądze „na piwo“, które w początkach ich pożycia wynosiły codziennie po kilka guldenów. Wtedy żyli przyzwoicie, a dwa listy Banku hypotecznego datowały się z owych czasów, w których, oprócz utrzymania Feliksa, mogła Rózia odłożyć coś na czarną godzinę. Wprawdzie nieraz dokoła ich mieszkania krążyły postacie rozmaitych mężczyzn, starszych i młodszych, którzy zaglądali z pewną niecierpliwością do bramy i głośno kaszlali, spacerując pod oknami, a Rózia, najczęściej pod pozorem odwiedzenia chorej przyjaciółki lub ciotki, wybiegała na miasto i wracała dopiero po kilku godzinach, — ale Feliks udawał, że tego wszystkiego nie dostrzega. Udając sen twardy, widział wszystko i domyślał się prawdy, lecz nie robił żadnych awantur. Po co? Tak było lepiej obojgu. Zżółkła jego maska uśmiechała się mimowoli, gdy Rózia z nadzwyczajnym strachem pochylała się nad nim, aby się przekonać, czy nie słyszał, że powróciła o tak późnej porze.
Dla niego mogła powrócić i rano. To mu było zupełnie obojętnem. W swej pogardzie dla kobiety nie pojmował, co to jest szczęście, wynikłe z przeświadczenia o wyłącznem posiadaniu ukochanej i kochającej istoty. Wszakże nie przeszkadzało to pewnemu artystycznemu zmarszczeniu brwi, gdy Rózia opowiadała o niezmiernie zajmującej historji obok mieszkającego szewca, który żonę swoją złapał na niewierności małżeńskiej.
— Gdyby tak na mnie — mówił, usiłując wydąć swoją drobną, zawiędłą postać, — zabiłbym psubrata na miejscu.
A Rózia spuszczała głowę i drżała ze strachu, marząc o morderstwie, krwi, sądach przysięgłych, kryminale...
I powoli, z coraz większą zaciekłością, czepiała się Feliksa, pragnąc tylko jego pocałunków i pieszczot. Pozrywała dawne znajomości i zaczęła być wierną na wielką skalę, z uporem kobiety, której bezgraniczna namiętność znalazła wreszcie ukojenie. Przytem stawała się coraz więcej nerwową, krzykliwą i zawiędłą w tym bezustannym dymie cygar i zgniecionej, wilgotnej atmosferze. Nie dbała o nic i nie troszczyła się nawet o byt materjalny.
Feliks, od pewnego czasu znacznie w swoich wydatkach ścieśniony, patrzył na Rózię z dobrze maskowanym wstrętem. Nigdy wszakże nie zrobił jej żadnej wymówki, tylko klął w czasie jej nieobecności, gdy otwarta szuflada przedstawiała widok niezadawalniający. Był on napozór względnie dobrze wychowanym człowiekiem i miał pewną delikatność, gdyż otwarte przyznanie się do wyzyskiwania kobiet mogłoby mu popsuć dalszą karjerę. Stosował się więc w milczeniu do pogorszonej sytuacji, ale oglądał się za czemś lepszem, przynoszącem mu większy dochód, któryby mu pozwalał żyć lepiej i jadać w przyzwoitszych restauracjach. Uwaga jego zwróciła się na... Kaśkę. Któż mógł być lepszym materjałem do wyzyskania, jak ta dziewczyna łagodna, cicha, pełna siły, a zarazem bezsilna wobec ostro postawionego żądania? Patrząc na długą linję jej grzbietu nad kuferkiem pochylonego, Feliks powziął nagle myśl zużytkowania dla siebie tej młodej, zdrowej istoty, która mogła znieść wiele w zaprzęgu i nie zużyć się tak łatwo jak Rózia.
— Panna Kasia idzie na spacer? — zapytuje z niezwykłą uprzejmością, widząc, że dziewczyna wydobywa z kufra czysty, biały kaftanik i odkłada go na bok.
— Nie, panie Feliksie, przenoszę się tylko — odpowiada Kaśka, szukając pomiędzy bielizną pocerowanych pończoch.
— Panna Kasia idzie do służby?
— Idę.
Chwila milczenia. Kasia wyszukała pończochy, ale z rozpaczą dostrzega na jednej niewielką dziurę na pięcie. Siada więc na brzegu kuferka i sięgnąwszy ręką, dobywa małe pudełko od proszków seidlickich, pełniące funkcję neseserki lub kasetki do robót. W pudełku znajduje trochę bawełny, naparstek i dużą igłę zardzewiałą. Wsuwa pończochę na lewą rękę, a wyciągając piętę na złożonej pięści, rozpoczyna cerowanie. Szyjąc, przechyla za każdym sztychem głowę i zacina usta z wyrazem nadzwyczajnej uwagi. Feliks podwaja uprzejmość i powoli wstaje z pościeli.
— Po co panna Kasia idzie do służby? — pyta, przeglądając się w małem kieszonkowem lusterku.
— Jakto po co? Ażeby nie zdechnąć z głodu — odpowiada Kaśka, nie podnosząc głowy.
— Panna Kasia jakby zechciała, toby mogła iść do jakiej innej, lekciejszej roboty; rondle i szafliki, to dla innych, brzydszych...
Kaśka roześmiała się szczerze.
— Niech pan Feliks nie dworuje. Ta cóżbym robiła inakszego?... Trafiła się niezła służba... Pani zda się dobra.
— Oj! One wszystkie niby dobre — mówi Feliks skrzywiony. — Ale ja znalazłbym coś innego, delikatniejszego, polityczniejszego. Ot naprzykład do mleczarni, jak Rózia, albo do kawiarni... Hę?...
I rzuciwszy projekt, patrzy z uwagą w twarz Kaśki, aby dostrzedz, jakie zrobił wrażenie.
Kaśka opuszcza nagle rękę, na której trzyma pończochę, a drugą dłonią pociera ramię. Silne palce rzeźbiarza, zaciśnięte z uporem powyżej jej łokcia, zostawiły czerwone pręgi bolesne, jakby od skrępowania powrozem. Stara się więc uśmierzyć ból zapomocą rozcierania.
— Ja do mleczarni? Zanadto jestem niezgrabna, zabrzydka. Rózia co innego...
Feliks postanawia uderzyć w strunę próżności, a przytem nie pragnie oszczędzać swej kochanki.
— Hi! hi! hi! Pewnie, że Rózia a panna, to co innego. Panna bo młodsza, i ładniejsza, i zdrowsza... Rózia przy pannie, to jak zduszona cytryna...
Kaśka doznaje tego samego zdziwienia, jakie ogarnęło ją w kuchni, gdy rozgniewana Rózia nazywała Feliksa „ananasem“. Teraz on nazywa ją „zduszoną cytryną“. Cóż wiąże tych dwoje ludzi, skoro się nawzajem nienawidzą?
I tą samą intonacją głosu pyta:
— Dlaczegóż pan z nią siedzisz?
Feliks krzywi wąskie usta i szuka przez chwilę odpowiedzi.
— Ot, przyzwyczaiłem się... taka moja głupia natura.
I ten się przyzwyczaił? Kaśka wzrusza ramionami i zaczyna cerować pończochę. Feliks pragnie widocznie coś dodać, bo zbliża się do kuferka, a uśmiech rozjaśnia jego twarz obojętną.
— Ale z tem wszystkiem mógłbym z nią skończyć w każdej chwili. Zrobiła się z niej taka jędza, że, jak Boga kocham, nie do wytrzymania. Ja lubię kobiety grzeczne i edukowane. Myślałem, że ją wytresuję, ale niech ją tam...
Kaśka słucha ze zdziwieniem tej mowy. On wymaga od Rózi grzeczności i chce ją tresować!
Feliks przysuwa się bliżej i siada na brzegu kuferka.
— I widzi panna, Rózia próżnuje teraz, nic nie robi. Dawniej, to była iskra nie dziewczyna; teraz ledwo ciągnie za sobą nogi. Ja nie lubię kobiet, które się włóczą po kątach i nic nie robią.
Kaśka mimowoli zatrzymała swój wzrok na długich, suchych, bezczynnie złożonych rękach Feliksa. Na czwartym palcu lewej ręki błyszczał kokieteryjnie pierścionek, ozdobiony fałszywym brylantem.
Feliks patrzał także na ręce Kaśki, grube, szerokie, pokryte lśniącą, czerwoną skórą, i oboje zajęci byli jedną myślą, — mianowicie obliczali, ile dziennego dochodu mogły dać ich ręce, w ciągłą puszczone pracę. Przytem wzrok Feliksa obejmował całą postać dziewczyny ze skrupulatną uwagą, tą samą, z jaką się ogląda kamienicę, na której się chce ulokować swój kapitał zaraz po towarzystwie. Widocznie egzamin wypadł na korzyść dziewczyny, bo Feliks poprawił krawatkę i, przychylając się z wdziękiem, zaczął trochę przyciszonym mówić głosem:..
— Ja pannie Kasi powiem... gdyby panna Kasia zechciała, to jabym się postarał, aby panna Kasia dostała się na miejsce Rózi w mleczarni. To będzie łatwo, bo Rózia jakaś chuderlawa i coraz bardziej włóczy nogami. Ale za to panna Kasia będzie moja i będzie ze mną siedzieć tak, jak teraz Rózia. Krzywdy nie zrobię, jak Boga kocham, bom uczciwy człowiek, i zobaczy panna Kasia, jaki ze mnie dobry mąż...
I zaczął suchymi, chudymi palcami szukać rąk dziewczyny, która siedziała na brzegu kuferka przerażona, doznając wrażenia, jakby ją nagle obryzgano błotem.
On, biorąc milczenie Kaśki za znak niemego z jej strony zachwytu, ciągnął dalej swe propozycje, zwracając ku niej swą zżółkłą, zmarszczoną twarz próżniaka, zeschniętego w bezczynności, trawiącego obcą pracę z całą bezczelnością pasożyta.
Nie — to było nadto bolesne. Czemże zasłużyła na podobne upodlenie? Czego chcieli od niej ci mężczyźni, niedozwalający jej żyć spokojnie? Dziś po raz trzeci czuje na swej twarzy gorący oddech męski, pomięszany z zapachem cygar i złego wina. Nie! stanowczo, tego zawiele! Jakiś nieokreślony smutek przepełnia jej piersi, łzy nabiegają do oczów i Kaśka wybucha głośnym płaczem, ocierając łzy trzymaną w ręku pończochą. Czyż tak będzie całe życie? Więc nigdy nie znajdzie spokoju, nigdy chwili wytchnienia? Czyż wszyscy mają prawo rzucać się na nią dlatego, że jest biedną służącą, zmuszoną iść z odkrytą głową przez ulicę?
Feliks, nie przewidując łez na zakończenie swych świetnych propozycji, milknie zmieszany i wstaje z kuferka. Duma jego dotknięta każe usunąć się coprędzej; dlatego ze źle ukrytą złością chwyta rzucony pod stół kapelusz i wychodzi, trzaskając drzwiami.
— Klucz oddać stróżowej! — rozkazuje, stojąc we drzwiach; a Kaśka nie odwraca nawet głowy, tylko płacze ciągle, opierając skroń o ścianę. Te łzy sprawiają jej ulgę i przynoszą trochę spokoju.
Ubogie swe sukienki przewiozła w dorożce razem z pościelą, zawiązaną w grube, białe prześcieradło.
Dojechawszy przed bramę, oglądała się napróżno za swym nowym znajomym, Janem... Nigdzie go nie było — poszedł zapewne na miasto. Kaśka nie mogła zrozumieć, dlaczego nieobecność stróża sprawiła jej przykrość. Pragnęła, aby przyjazna twarz chłopca przywitała ją na wstępie do nowego mieszkania. Nie obawiała się z jego strony napaści, owszem, miała dlań ufność i pragnęła jego opieki. Z pomocą dorożkarza przeniosła kuferek i pościel, a sama pani otworzyła jej drzwi kuchenne.
Gdy zasłała ze starych desek pozbijane łóżko i pokryła je grubem prześcieradłem, a na ścianie powiesiła rzędem cztery piękne malowane obrazy, uśmiechnęła się w swem ubóstwie i czuła się zadowoloną. Te obrazy były jej jedynem bogactwem. Święta Trójca z szafirową kulą, przedstawiająca świat cały, Matka Boska Kochawińska, wychylająca czarną twarz z pozłocistej sukni, i Święty Wincenty à Paulo z dzieciakiem na ręku. Czwartym w tej galerji obrazów był Bogumił Dawidsohn, rozparty w purpurowym płaszczu i koronie cezarów. Kaśka nie znając bohaterów sceny, umieściła tragika pomiędzy obrazami świętymi, uważając go za coś wysokiego ze względu na czerwony płaszcz i dumną, wyzywającą pozę, z jaką się rozpierał koło urny, na kolumnie wysokiej sterczącej.
W kuchni znalazła mnóstwo śmieci i kurzu; po kątach stosy kości, łupiny od kartofli i t. d.
Po rozpatrzeniu się bliższem, zauważyła brak wielu koniecznych naczyń, szczotek, żelazek. Z wielką energją rozpoczynała więc sprzątanie tego kąta, w którym odtąd żyć miała. Gdy obmyła podłogę, zabrała się do czyszczenia ścian, ale tu niewiele pomogły jej dobre chęci. Czarne smugi pokryły dawno niebielone ściany. Niewielkie okienko wychodziło na małą boczną galeryjkę, opatrzoną cienką, żelazną poręczą, zakrzywioną na rogu i ciągnącą się w górę po szpiczastym dachu niższego budynku. Okienko to dawało mało światła i powietrza. Kaśka westchnęła... Szerokie jej piersi wciągały od razu wielką ilość powietrza, gdyż inaczej krew ją dusiła i zalewała jej głowę.
Nagle drzwi od pokoju otworzyły się i w nich stanął mężczyzna niemłody, w szlafroku — widocznie pan domu.
Kaśka wyprostowała się i podeszła, pragnąc w fałdach wyszarzanej perskiej tkaniny znaleźć rękę swego chlebodawcy i wycisnąć na niej pełen szacunku pocałunek.
Ręka jednak zniknęła w zbyt obszernym rękawie, a natomiast z piersi mężczyzny wybiegł cichy zachrypnięty głos, podobny do piania koguta.
— Cóż to za nowy tłumok tak hałasuje, że człowiek myśleć nawet nie może?
Kaśka, biorąc zawsze najgorsze dla siebie, zastosowała tym razem wyraz „tłumok“ do swej osoby..
— To ja, proszę wielmożnego pana, Kaśka.
Chudy mężczyzna skrzywił się.
— Nowa sługa, hm... hm... gorsza złodziejka i latawiec, niż tamte. No, no, ja się do ciebie wezmę i będziesz mnie słuchać. Nie panią, tylko mnie, bo u mnie służysz. Rozumiesz, ja płacę! Pani nic nie ma, to wszystko moje. To moja krwawa praca, którą ona niszczy.
I wstrząsając długim rękawem, pod którym kryła się zapewne ręka, ukazywał Kaśce tę całę swoją własność, owoc krwawej pracy: kilka rondli, stary pogrzebacz i szczypce, blaszany samowar, dziurawą konewkę, rdzą pokryty kociołek i resztę innych gratów, nędznych, kryjących się po zaciemnionych kątach, ze wstydem obszarpanych nędzarzy. Człowiek w brudnym szlafroku wyciągał rękę i zakreślał koło, mówiąc „to moje“ z dumą skąpca, który całe lata gromadzi stosy zaśniedziałych monet. Były to skarby smutne, własność, o którą sprzeczać się było dziwactwem, a przecież ten mąż wydziedziczał z nich żonę, wskazując siebie jako głowę domu i pana w całem tego słowa znaczeniu. Wszystko należało do niego — i to wygasłe ognisko, i ta stolnica czerwona jeszcze od mięsa, i ten szczerbaty garnuszek, i ten moździerz bez tłuczka, w którym tłuczono cukier lub pieprz starą rączką od dzwonka. Tym wspaniałym ruchem rękawa obejmował w posiadanie i nową służącę, która w niemym podziwie spoglądała na tę łysą, szpiczastą głowę, obciągniętą żółtą skórą, a zapadającą się w kilku miejscach w doły okrągłe i równe. Nos długi, haczykowaty, zwieszał się nad wąskiemi wargami i prawie łączył z wystającą brodą. Zamiłowanie w gderaniu i bezustannym gniewie na siebie i na wszystkich przebijało się aż nadto widocznie w tej skurczonej, pochylonej postaci, jakby zaczajonej dla rzucenia się na upatrzoną sobie ofiarę. Chudy, mały, miał ruchy warjata, machając ustawicznie rękami i wyginając dolną wargę w właściwy sobie sposób.
Kaśka, mimo całego szacunku dla „państwa”, nie mogła ukorzyć się przed tą figurą, migającą się w niepewnym blasku przyciemnionej kuchenki.
— Ile ci pani dała zadatku? — pyta człowiek w szlafroku, zaczajając się jakby do skoku.
— Reńskiego w srebrze — odpowiada Kaśka.
— Oddaj go!
— Kaśka, przerażona, nie może przez długi czas znaleźć odpowiedzi.
— Oddaj — powtarza mężczyzna; — kto cię tam zna... Może jesteś Bóg wie jaka przywłoka... Jutro ukradniesz co i pójdziesz, a ja ci mam jeszcze za to płacić? Ta głupia Julka zawsze tak robi... Szast, prast... pieniądze wyrzuca, jakby swą własność!... Miłosierny Boże! Co to ze mną będzie... co to będzie!...
Postąpił kilka kroków naprzód.
— Czy to ma być wyszorowana podłoga? — zapytuje, przysiadając na ziemi i wlokąc za sobą sznur długi i obszarpany. — To jest tylko brud rozmazany, a wszystkie plamy zaraz jutro wyjdą... Popraw to zaraz...
Siedząc na ziemi, rozglądał się dokoła uważnie, jakby coś obliczał i przypominał sobie.
— Masz tu czternaście kawałków drzewa na jutro do obiadu... to ci wystarczy. Naczynie utrzymuj czysto, bo to moja praca i kosztuje mnie niemało...
Nagle porwał się z ziemi i rzucił na stojący na stole samowar.
— Miłosierdzie Boże! — zawołał, chwytając samowar przez materję rękawa. — Miłosierdzie Boże!
I za chwile zniknął z samowarem we drzwiach prowadzących do pokoju. Kaśka pozostała sama. Chwilę stała nieruchoma, porządkując wrażenia, jakie zrobił na niej ten człowiek dziwaczny. Czekała jego powrotu i powtórnego rozkazu zwrócenia zadatku. Czuła, że służba jej będzie bardzo ciężka, ale nie miała wyboru. Wśród kwartału gdzież znaleźć mogła lepszą? W najwyższej trwodze zabrała się do powtórnego szorowania podłogi. Oddychała ciężko, pocąc się wśród gorąca i w przyśpieszonym ruchu. Pan nie powracał wraz z samowarem, bo zniknął we wnętrzu mieszkania. Kaśka z ciągłą trwogą spoglądała na drzwi od pokoju.
Zmrok zapadał zwolna, ścieląc się ciemnemi smugami po wilgotnej podłodze i pustych kątach. Wszystkie przedmioty tonęły w ciemnościach, napełniających powoli ciasne wnętrze kuchni. Kaśka spocona, zmęczona, skurczona w wielką, bezkształtną masę, szorowała ciągle z jakimś nerwowym uporem, prawie bezmyślnie.
Nakoniec otworzyły się drzwi, a do kuchni weszła pani, trzymając w ręku samowar. Jej niska, szeroka postać zaznaczyła się wśród cienia niepewnemi linjami. Pani postawiła na stole samowar i oparła się ręką o ścianę, jakby padając ze znużenia. Stała tak przez chwilę w milczeniu, nie patrząc na Kaśkę, która w przeciwległym kącie kuchni klęczała w wodzie. Nakoniec, unosząc tren swego szlafroku, postąpiła pani kilka kroków ku okienku, skąd padała jeszcze szarawa, jakby popiołem przysypana smuga światła, i stanęła w tej smudze, zwracając ku Kaśce swą bladą twarz niezdrowej kobiety.
Pragnęła widocznie coś przemówić do klęczącej naprzeciw niej dziewczyny, nie wiedziała jednak, od czego zacząć.
— Bardzo tu było brudno — wyrzekła powoli, a głos jej drżał lekko, prawie niedostrzegalnie.
— Tak, proszę wielmożnej pani, ale jakoś się to uładzi — odpowiada Kaśka, szczęśliwa, że jej piękna pani tak uprzejmie do niej przemawia:
— Mąż mój... to jest pan — poprawiła się, — lubi porządek... trzeba mu dogadzać... proszę cię o to...
Kaśka podniosła głowę i zastanowiła się chwilę. Jakto? Ta pani prosi ją o wypełnienie obowiązku?
— A teraz mam jeszcze jedno zlecenie — mówi pani, wahając się przez chwilę. — Zdajesz się być dobrą dziewczyną... Służ mi wiernie, a nie pożałujesz. Skoro podasz samowar i zobaczysz, że ja siedzę przy stole i biorę bułkę z koszyka, wróć do kuchni, a po chwili wejdź z tym listem. Podaj go panu, mówiąc, że przed chwilą posłaniec go przyniósł. Potem wyjdź z pokoju i nie przychodź, aż cię zawołam.
I kończąc te słowa, wyciągnęła pani swą tłustą, białą rękę, podając Kaśce list, zaadresowany dużemi literami.
Jakieś dziwne zakłopotanie ogarnęło obie kobiety. Kaśka, nie wstając z klęczek, otarła mokre ręce i, ująwszy list, wsunęła go za kaftanik. Pani nakazywała jej kłamać i oszukiwać pana, oddając mu list, z uwagą, że przyniósł go właśnie posłaniec. Kaśka czuła, że to nie było dobrze, i kryła w cieniu pomieszanie, które ogarnęło ją nagle. Pani, w szarym i przyćmionym blasku, padającym z okienka, miała w swej bladej twarzy wyraz lekkiego zakłopotania z tego przymusowego tłumaczenia się przed sługą, którą od kilku godzin zaledwie poznała.
— Czy wiesz, co masz robić? Zrozumiałaś dobrze?
Kaśka wie wszystko, co ma zrobić, ale nie rozumie dlaczego. Wiedziona wszakże instynktem, nie pyta o nic, nie chcąc zawstydzać jeszcze więcej tej bladej kobiety, która stoi przed nią nędzna i przygnieciona prawie swem kłamstwem.
— Pamiętaj wszakże — odzywa się pani łagodnym głosem, — że służysz przedewszystkiem u mnie. Dlatego liczę na ciebie i każę ci milczeć. Gdybyś wszakże powiedziała cokolwiek panu, wypędzę cię, a mnie narazisz na przykrość... bardzo wielką.
Głos jej nie miał tonu groźby, gdy mówiła „wypędzę“. Był to raczej senny dźwięk stłumionego łkania, które zastygło w tej szerokiej piersi.
Kaśka poczuła nagle wielką litość nad tą kobietą, która kłamała z takim źle ukrywanym smutkiem. I ze zwykłą u kobiet przeciwko mężczyznom solidarnością, postanowiła pomagać, ile jej sił starczy, tej dobrej bladej pani, która mówiła do niej przychylniej, poczciwiej, niż pan, liczący polana i rzucający się na samowar w dzikiej rozpaczy. Kaśka przeczuciem sługi odgadła w Julji istotę bierną, złą gospodynię, kobietę zajętą bardziej czemś poza granicami domu, żyjącą wśród ścian swego mieszkania jak w hotelu, bez zajęcia, bez chęci, bez uśmiechu. Oprócz tego, Julja wydała się Kaśce bardzo nieszczęśliwą i chorowitą mimo dobrej tuszy. Gdy Julja mówiła: „narazisz mnie na przykrość wielką“, — Kaśkę ścisnęło „pod piersiami“. Ta wielka przykrość rysowała się przed oczami tej wrażliwej dziewczyny jak straszny potwór, zagrażający życiu jej pani. O! pani może być spokojna. Kaśka własnemi rękami odsuwać będzie te przykrości i piersią własną zasłoni ją przed potworem! I klęcząc u stóp Julji, poczciwa dziewczyna, za kilka słów łagodniejszym wypowiedzianych tonem, składa w ofierze swej pani bezgraniczne przywiązanie, usta już chętne do kłamstwa i całą swą istotę, pełną uległości psa wiernego. W tej ciemnej kuchence zawiązało się milczące przymierze przeciwko mężowi i panu, przymierze, mające na celu z jednej strony zdradę małżeńską, z drugiej chęć odpłacenia ślepem posłuszeństwem za dobre słowo. Dwie kobiety, niemające przed chwilą jeszcze nic wspólnego, łączyły się węzłem tajemnicy, która usunęła się za kaftanik Kaśki w postaci zaklejonego listu. Julja, ulegając dziwnie sympatycznej powierzchowności Kaśki, powierzała w jej ręce swą przeszłość, przyszłość i teraźniejszość, — nieopatrznie może, ale kierując się instynktem kobiecym. Ta wysoka dziewczyna, tak łagodna, silna, z otwartą i szczerą fizjognomją, nie mogła kryć zdrady w głębi swej istoty. Od pierwszej chwili Julja przeczuwała w tej dziewczynie swego sprzymierzeńca, licząc wreszcie i na przykry charakter męża, który od pierwszej chwili wywierał na każdym wstrętne wrażenie.
Gdy pani wyszła z kuchni, nakazując zapalić lampkę, nastawić samowar i podać filiżanki, Kaśka wstała z podłogi, na której dotąd klęczała, i przez chwilę stała z twarzą w dłoniach ukrytą.
Pani, wychodząc, powiedziała: „pośpiesz się, moje dziecko!“ — a powiedziała tonem łagodnym, niknącym wśród ciemnej przestrzeni.
— Moje dziecko!
Od śmierci swej matki Kaśka nie słyszała tego słowa. Teraz duszą i ciałem należy do tej dobrej kobiety, której głos drga jeszcze pod niskim kuchennym sufitem i płynie, napełniając powietrze miłą wonią.
I z łakomstwem dziecięcem upaja się Kaśka tą nazwą, tak drobną wobec jej olbrzymiej postaci i szerokich ramion. Zmoczona spódnica, ku dołowi obciągnięta, leje ze siebie całe strugi brudnej wody, która ze szmerem deszczu spada na podłogę. Kaśka stoi wśród ciemności, odurzona słodyczą zasłyszanego słowa. Cały ten dzień, tak przykry z powodu brutalności mężczyzn, rozwiał swą smutną szatę w dźwięku słowa płynącego z ust kobiety.
— Moje dziecko!
To słowo przepełniło serce Kaśki rozkoszą nieokreśloną i skuło jej silną postać nierozerwalnym łańcuchem posłuszeństwa. W tej krótkiej chwili Kaśka straciła swą wolę i stała się maszynką w palcach swej pani. Było w tej przemianie dużo z uległości zwierzęcia domowego, które chętniej biegnie do ręki przynoszącej mu cukier, niż do ręki obciążonej batogiem.
Gdy Kaśka weszła z samowarem do jadalnego pokoju, uderzył ją na wstępie niezwykły widok. Na wyplatanem krześle, przy okrągłym stole, siedział pan obłożony mnóstwem wielkich książek. Żółtą i chudą, jak u kościotrupa, ręką przewracał sinawe kartki, od góry do dołu zabazgrane, pokreślone, z kolumnami cyfr na marginesach. Książek tych było ze dwanaście, wszystkie jednej wielkości, zniszczone, z pozaginanymi rogami i zrudziałą okładką. Leżały one na ziemi, stały oparte o nogę stołu, zajmowały blat, rozkładały swe ogromne kwadratowe ciała, ubrane w kamlotową sukienkę. Pan, pogrążony w jakichś poszukiwaniach, podnosił się na krzesełku, gdy nie mógł wzrokiem doścignąć wierzchu karty. U okna siedziała w milczeniu pani, z głową zwróconą na zewnątrz pokoju.
Zdawała się być pogrążoną w myślach martwą i nieruchomą. Pokój jadalny, niewielki, kwadratowy, z oknem wychodzącem na dziedziniec, był pusty i świecił nagiemi ścianami, pomalowanemi w orzechowe róże na tle żółtem. Niewielki kredens, staruszek, ze spaczonemi drzwiczkami, rysował swój kontur i z pewną nieśmiałością tulił się do ściany. Niska sofa, pokryta zniszczoną ceratą, i kilka wyplatanych krzeseł, stanowiły całe umeblowanie pokoju. Przez uchylone drzwi można było dojrzeć sypialnię, oświeconą blaskiem gasnącej świecy.
Dwa łóżka jednakowej wielkości, pokryte ciemnemi kapami, migały się w żółtawem światełku. Sypialnia łączyła się z salonikiem, którego drzwi prowadziły wprost na schody, tak zwane frontowe. Przedpokoju nie było.
Gdy Kaśka wchodziła do jadalni, pan, nie odwracając nawet głowy i nie odrywając oczu od książek, mówił coś do żony, a głos jego, piejący i chrapliwy, z głuchym świstem obijał się o ściany pokoju.
— Znalazłem, jest! O!... Kupiony w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym trzecim, dwunastego sierpnia, o godzinie trzeciej po południu. Patrz! Zapisany. Samowar blaszany, z galeryjką i kominkiem. Cena reński i centów osiemdziesiąt. Oddany Julji z Weissów Budowskiej, żonie mojej, i służącej Małgorzacie Przybylak. Chodź! Czytaj sama!... Był nowy, zupełnie nowy. Tu! Niżej!... podpisałaś się sama własnoręcznie. „Samowar zupełnie nowy przyjęłam, Julja z Weissów Budowska“. Teraz powiedz, czy to nie twoje pismo? No! Powiedz!...
I drżącymi ze złości palcami wodził po zapisanej stronicy, na której rzeczywiście widniał wielkiemi literami napis: „Samowar blaszany i t. d.“ Julja nie odpowiadała wcale. Siedziała nieruchoma, spoglądając w ciemną, olbrzymią przestrzeń, rysującą się za oknem. Pomimo późnej pory, oko mogło jeszcze rozróżnić mury koszar i wysoki nasyp kolejowy, oświetlony gdzieniegdzie latarnią budnika. Od pól i ogrodów wiało świeże, chłodne powietrze i wpadało śmiało do wnętrza pokoju. Na dziedzińcu bawiła się gromadka hałaśliwych dzieci, a w przyległej kamienicy szwargotali żydzi, używający odpoczynku na drewnianych, spróchniałych deskach galerji. Nagle, na torze kolejowym zabłysło purpurowe światło i rozległ się przytłumiony huk, jakby gwar zbuntowanego tłumu. Czerwona gwiazda mknęła szybko, siejąc tuż przy ziemi zółtawy blask w kłębach białej pary. Przed oczami Julji przemknął się pociąg kurjerski, złożony z kilku wagonów i lokomotywy, i popędził w gniewnym pośpiechu rozjuszonego zwierza. Huk napełnił mały pokoik i wstrząsnął do głębi postacią chudego człowieka, zatopionego w książkach i poddającego swą nagą czaszkę pod jasne światło zawieszonej nad stołem lampy..
Julja nie poruszyła się wcale, tylko po jej białej twarzy przemknął się wyraz tajonej żądzy, jakiegoś pragnienia, budzącego się codziennie z hukiem przelatującego pociągu. Nie podróżowała ona nigdy. Urodzona i wychowana w mieście, jeździła raz tylko do Gródka, do ciotki męża z wizytą. Była to rozkoszna podróż, szybka, rwąca jej bezkrwiste ciało w jakąś dal nieskończoną. Odtąd spada na nią codziennie ten huk przelatującego pociągu, jak szum przemijającej burzy, i niesie ze sobą nieokreśloną tęsknotę za światem dla niej nieznanym. Jest to jedyna chwila dnia, w której dusza tej kobiety rwie się w kawałki w bezsilnym bólu, pragnąc poruszyć się i razem z tą gwiazdą czerwoną ulecieć w dal ciemną i pełną tajemnic.
— A teraz... miłosierdzie Boże!... spójrz, jak on wygląda! — ciągnie piejący głos męża, wskazującego z wyrazem boleści na ustawiony przez Kaśkę na stole samowar. — Boki pozapadane, galeryjka powykręcana... miłosierdzie Boże! miłosierdzie Boże!
Kaśka spogląda z niepokojem w stronę Julji, ciągle nieruchomej i jakby sennej. Czy pani zapomniała o liście? Dlaczego nie zbliża się do stołu? Dlaczego nie daje umówionego znaku?
Nakoniec Kaśka odważa się przemówić:
— Proszę pani, woda już się gotuje.
I odkrywa przykrywkę porcelanowego czajnika, wyciągającego swą nadtłuczoną szyjkę z pomiędzy dwóch filiżanek fajansowych.
— Głupia! — wybucha pan ze złością. — To do mnie należy. Ja zasypuję herbatę, bo to moja herbata. Ona tu nic nie ma swego. Rozumiesz? Podaj mi herbatę. Jest tam w kredensie, na górze, w blaszanej puszce. Wyjmij także druciany koszyk z bułkami.
I z najwyższą uwagą wziął odrobinę herbaty swymi kościstymi palcami i wrzucił ją do czajnika. Potem zamknął szczelnie puszkę i kazał wstawić do kredensu.
Kaśka czuła, że jej obecność jest w pokoju zbyteczną, lecz cóż miała zrobić z listem? Czuła go ciągle na piersiach, za każdym ruchem ocierał się o nią gładką powierzchnią i przypominał jej swą obecność.
Usunęła się cicho do drzwi i stała, śledząc z uwagą nieruchomą postać pani. Gdy tak stała, przyszła jej myśl, że źle robi, pomagając do jakiegoś czynu oszukańczego. Ten pan był bezwątpienia złym człowiekiem, przykrym, gderliwym, ale Kaśce nie uczynił jeszcze nic złego. A nawet, gdyby ją skrzywdził, nie powinna przecież występować przeciw niemu... I niepewna, wahająca się, pragnąc zachować iście chłopską neutralność, ciśnie do piersi ów list fatalny, ciężący jej w tej chwili stufuntowym ciężarem.
Tymczasem pan podnosi się, składa na ziemi książkę i zabiera się do nalewania herbaty. Czyni to dość zręcznie, klekocąc chudymi palcami i wybierając jaknajmniejsze kawałki cukru. Stawia jedną filiżankę na drugim końcu stołu i uprzejmym gestem zaprasza żonę do przyjęcia udziału w tym skromnym posiłku.
— Proszę! proszę! Jakkolwiek uczta ta daleką jest od luksusowych biesiad, sprawianych w domu mamy dobrodziejki, ale niech pani pozwoli i zaszczyci mnie ubogiego swoją uprzejmością. Daję pani to, na co mnie stać. Dobrze, że mogę pani coś ofiarować, bo ze strony pani, oprócz fochów i niszczenia inwentarza tudzież ruchomości, niczego się nie mogę doczekać.
Owa wieczorna herbata była to zwykła pora dnia, w której występowały na pierwszy plan pretensje tego człowieka, skierowane głównie do zawodu, jakiego doznał, nie dostawszy za żoną spodziewanego posagu.
Odsunął on ją od zajęć domowych, odebrał wszelką władzę, wyrzucając jej ciągle ubóstwo i czyniąc z niej raczej sługę, aniżeli żonę. Ona przyjęła swą rolę z pozornem posłuszeństwem, pleśniała w domu, który nie miał dla niej żadnego uroku, włóczyła się z kąta w kąt, nie mogąc wypełnić pustki każdej głupiej i źle wychowanej kobiety, która nie umie znaleźć rozrywki w sobie samej, w książce i w nabywaniu wiadomości.
Od czasu do czasu chodziła do swej matki, sparaliżowanej staruszki, która dogorywała w skromnem mieszkaniu na Berlińskiej ulicy. Chodziła tam zwykle sama, bo mąż, srodze zagniewany, nie chciał widzieć „tej starej jędzy, która go złapała“, — jak zwykł mówić w przystępie dobrego humoru. Julja tedy chodziła sama, odprowadzana zwykle przez sługę, a powracała w kilka godzin jeszcze bledsza i bardzo zmęczona.
Budowski uważał żonę chwilami za rodzaj upiora, który niszczył go materjalnie.
— Proszę! bardzo proszę! — ciągnął, odwracając swą pergaminową twarz ku siedzącej przy oknie kobiecie. — Może pani zobaczy przy lampie, co się tu zrobiło z takim ślicznym, nowym samowarem.
Julja wstała i zbliżyła się napozór machinalnie do stołu. Dziewiąta godzina wybiła na którymś z miejskich zegarów. Przeciągłe, niskie dźwięki dolatywały przez otwarte okno i ginęły przygniecione niskim sufitem. Stojąca przy drzwiach Kaśka policzyła uderzenia. Pani siadła przy stole i zaczęła spokojnie pić czystą herbatę, z ruchami woskowego manekina.
Budowski śledził ją niespokojnem wejrzeniem. To wieczne jej milczenie, trupia nieledwie obojętność drażniły go niewypowiedzianie. Od chwili ślubu była wiecznie milcząca, spokojna, bez śladu jakiegokolwiek wzruszenia na bladej, szerokiej twarzy. Później, gdy ją dręczył moralnie, nie oburzała się nigdy. Nieraz miał ochotę uderzyć ją, dla przekonania się, czy nie wybuchnie gniewem. I teraz siedzi spokojna, obracając ku niemu twarz woskowej lalki, otoczoną żółtymi, kręconymi włosami.
— I dziś rozporządziłaś się sama bez mojej wiedzy — mówi pan, dzwoniąc gwałtownie łyżeczką o filiżankę. — Przyjęłaś nową sługę, jakiegoś grenadjera, i dałaś zadatek. To może złodziejka!
Wyraz ten „złodziejka“ rozległ się jak skrzyp ostrego narzędzia na gładkiej porcelanie. Kaśka mimowolnym ruchem porwała się za głowę.
Ale ruch Julji przerwał jej przykre wrażenie. Machinalnie, napozór bezmyślnie, wyciągnęła pani rękę i wzięła jedną bułeczkę z drucianego koszyka. Zrobiła to ze zwykłym spokojem.
Kaśka drgnęła lekko, ale mimo to została na miejscu. Tylko ręce opadły jej z wyrazem zniechęcenia, jak u człowieka stojącego wśród dróg rozstajnych i poplątanych. Julja podniosła na nią swe wielkie, bezbarwne źrenice. Zdawała się dopiero teraz spostrzegać służącą i dziwić się jej obecności.
— Wyjdź, moje dziecko.
Powiedziała te słowa jeszcze łagodniej, jak przed chwilą w kuchni. Był to rozkaz, a zarazem gorąca prośba o wykonanie powziętego planu. Wobec tego głosu Kaśka uczuła się bezsilną. Julja, nie wiedząc o tem, magnetyzowała ją swoją słodyczą. Kaśka wyszła z pokoju, z wyrazem zupełnej abdykacji. W kuchni wyjęła list, a przeżegnawszy się pobożnie i westchnąwszy w kierunku Świętych i tragika, powróciła do pokoju.
Budowski nalewał właśnie drugą filiżankę herbaty, gdy Kaśka stanęła z wyciągniętą ręką u stołu.
— Proszę pana... list... — przemówiła cichym, stłumionym głosem.
Budowski rzucił się.
— Co, jaki list? Od kogo?
Chwycił podany papier i rozerwał kopertę.
Julja milczała ciągle, jedząc bułkę i patrząc bezmyślnie przed siebie.
Kaśka szczęśliwa, że ominęło straszne dla niej zapytanie: „kto przyniósł“, skierowała się ku drzwiom w zamiarze opuszczenia pokoju.
— Czekaj! — zawołał Budowski. — Będziesz potrzebna! Masz! — dodał, zwracając się do żony. — To od twej matki. Nie mogę przeczytać tych kulfonów. Czegóż znów chce ta... stara?
Ostatni wyraz wymówił z nietajonym wstrętem. Julja wyciągnęła powoli rękę, wzięła list i zaczęła czytać. Budowski usiadł na swym fotelu, zirytowany z powodu tego niekształtnego pisma, pochodzącego od kobiety, która, według jego wyobrażenia, leżała na pieniądzach, ale pozbyć się ich nawet dla córki nie chciała. I przez to uparte przekonanie o posiadanych przez matkę Julji skarbach pozwalał żonie odwiedzać matkę, sądząc, że wreszcie rozczulona wynagrodzi córce, a zarazem i jemu ów zawód pod względem posagu, na który liczył, idąc do ołtarza. Ale nadzieja otrzymania czegokolwiek nie łagodziła gniewu, jakim wybuchł na widok tych niekształtnych liter, które biedna staruszka kreśliła wolną od paraliżu prawą ręką, a w których zawsze wzywała swą córkę do siebie.
— Kto przyniósł ten list? — zapytał nagle, zwracając się do Kaśki.
Kaśka milczała. Dla miłości swej pani zrobiła wiele, ale ciężko jej było usłyszeć swój własny głos, rozlegający się kłamstwem wśród tej ciszy. Zwróciła więc błagalne spojrzenie na Julję, która zdawała się z trudnością odczytywać niekształtne i drżące pismo listu.
Wypadek przyszedł jej z pomocą. Samowar, pozbawiony wody, syczał jakąś prawie śpiewną gamę i zdawał się skarżyć na ogień, przepalający jego blaszane ciało.
Budowski powstał gwałtownie z krzesła.
— Zatyczka! — wołał. — Miłosierdzie Boże! Zatyczka!... bo się rozlutuje..
Kaśka pobiegła do kuchni i przyniosła za chwilę żądany przedmiot. Tymczasem Julja przeczytała list i położyła koło filiżanki. Z niewzruszonym spokojem piła dalej zimną już prawie herbatę, patrząc w przestrzeń mętnemi oczyma.
— Ty! — rzekł Budowski za chwilę do Kaśki. — Ubierz się, bo odprowadzisz panią — dodał, odzyskując na chwilę silniejszy, grubszy głos.
Do żony nie powiedział ani słowa, ale ona wiedziała, że może pójść do matki. Nie śpiesząc się, wstała powoli, jak osoba wybierająca się na spacer i weszła do sypialni. Przedtem jednak wzięła ze stołu list matki, a znalazłszy się w pokoju sypialnym, schowała go z pośpiechem w małe pudełko od pigułek, które włożyła do komody pomiędzy bieliznę, a potem zaczęła się ubierać. Niewiele dbała o swą powierzchowność, wyjmowała bowiem suknie pociemku i wkładała je na siebie. Za chwilę była gotową. Bez rękawiczek, w pantoflach, nieuczesana, w długiej, ciemnej rotundzie, przesunęła się szybko przez jadalnię, nie spoglądając nawet na męża, zatopionego znów w księgach rachunkowych.
— A wracaj prędko! — zawołał starzec. — Jeżeli już umarła, to nie masz tam już co robić. Pozamykaj tylko wszystko i zabierz klucze ze sobą.
Gdy obie kobiety wydostały się na ulicę, odetchnęły swobodniej. Wpół do dziesiątej zadzwoniło nad miastem. Był to piątek, dlatego ciszej i przestroniej było na chodnikach. Oświecony wagon tramwajowy przesuwał się z brzękiem dzwonka, przedstawiając puste wnętrze, w którem drzemał jasno ubrany konduktor.
Puste dorożki wracały od kolei, turkocząc hałaśliwie po nierównym bruku. W oknach domów płonęły mdłe światła, przyćmione fałdami firanek, gdzieniegdzie tylko płonęły blaskiem szabasowej iluminacji.
Julja zaczęła szybko biec ku miastu. Ruchem ręki kazała Kaśce iść tuż obok siebie. Nie mówiła nic, oddychała ciężko, widocznie się śpieszyła...
Mijając latarnie, Kaśka kilkakrotnie spojrzała na twarz swej pani i mimowoli zdziwiła się, widząc ją tak zmienioną, drżącą, z brwiami ściągniętemi i wzrokiem w głąb ulicy wytężonym. Zapewne matka musiała być bardzo chora, a biedna pani jest niespokojną. Kaśkę ogarnęło wielkie rozrzewnienie. Mój Boże! Ona miała także matkę i kochała ją bardzo!
Matula chorowała i Kaśka nieraz biegła z fabryki niespokojna, drżąca na wieść o pogorszeniu się choroby matki. A ten smutny wieczór, gdy zastała już trupa na pościeli! Miły Boże! Jakże wtedy bolało ją serce! Jak gorzko płakała na ten widok swej zimnej, martwej matuli!
Gdyby też ta dobra pani miała zastać także tylko trupa! To byłoby okropne.
Nagle Julja przecina ulicę wpoprzek.
Koło kościoła stoi zamknięta dorożka, a przy niej chodzi jakiś mężczyzna wysoki, o zgrabnej postaci. Zapalony papieros oświetla chwilami niebrzydką jego twarz, ginącą w cieniu, jak fantastyczne zjawisko. Fiakier drzemie na koźle, wyczekując z filozoficzną obojętnością, kiedy mu każą ruszyć. Siwy, chudy koń, z pokurczonemi kolanami, spuścił głowę z zupełnem poddaniem się losowi. Cały ten ekwipaż, zamknięty, czarny, brzydki, ma podobieństwo do ubogiego karawanu, stojącego przed drzwiami kościoła.
Julja podchodzi szybko do mężczyzny, czekającego przy drzwiczkach powozu. On podaje jej rękę, rzuca papierosa i przygniata go nogą. Julja opiera się chwilę o zewnętrzną ścianę dorożki, zmęczona tym szybkim chodem i odurzona świeżem powietrzem.
— Czekam już pół godziny — mówi mężczyzna z lekką wymówką w głosie.
— Nie mogłam prędzej... wiesz, jak mi trudno — tłumaczy się kobieta, oddychając ciężko.
Nagle, przypomina sobie Kaśkę, która stoi w cieniu i patrzy na swą panią, oświetloną żółtym płomieniem, płynącym z dorożkarskiej latarni. Trzeba było coś zrobić z tą dziewczyną; woła ją więc i szybko, urywanym głosem, daje Kaśce następującą instrukcję:
— Nie wracaj zaraz do domu. Za pół godziny możesz wejść do kuchni, a gdy pan zapyta się, czy mnie odprowadziłaś, powiedz, że na ulicę Berlińską. Potem... kładź się spać, ale zostaw drzwi wchodowe otwarte. Odsuniesz rygle, gdy pan zaśnie. Czy mnie zrozumiałaś?
Kaśka milczy, widząc, że wpada bezwiednie w coraz gorszy labirynt kłamstw, ciągnących się za sobą, jak paciorki na sznurku. Julja wsiada do dorożki, a za nią ów mężczyzna, co czekał na nią od „pół godziny“. Julja wychyla się jeszcze.
— Zrób wszystko, jak cię proszę — dodaje, głaszcząc policzki dziewczyny, uśmiechającej się mimowolnie pod tą pieszczotą.
Woźnica rusza z miejsca, zbudzony głosem Julji, która zawołała:
— Jedź za rogatkę Zamarstynowską.
Dorożka oddalała się wolno, kołysząc swe czarne pudło i utykając co chwila na wystających kamieniach. Kaśka kieruje się ku domowi, z głową odurzoną, z sercem dziwnie ściśniętem. Pani kazała jechać za rogatkę, a matka pani widocznie mieszka na Berlińskiej, bo tak pani przykazała mówić. Po cóż pani pojechała zamkniętym fiakrem z tym panem, który się gniewa, że czeka zbyt długo?... Pani mówi do niego „ty“ i ma twarz tak rozjaśnioną i szczęśliwą, gdy dotyka się jego ręki... Nie jest to przecież brat pani, bo przyszedłby wprost do domu, a nie czekałby po nocy i nie uwoził pani za rogatkę.
— A więc to jest jej... kochanek! — mówi Kaśka do siebie pod nosem. I mimo chłodu nocy, gorący war przebiega członki dziewczyny.
Pojechali sami, we dwoje, w tym zamkniętym, jak piwnica ciemnym powozie!... Pojechali daleko!....
Z dziwnym uporem powraca ciągle myślą do tego fiakra, kołyszącego się wśród ciemnych ulic przedmieścia. I ona to pomogła do tej schadzki, przyprowadziła panią aż do drzwiczek powozu... To źle, bardzo źle. To grzech ciężki, skoro kobieta zamężna ma kochanka... Część winy spada na nią... Czuje to dobrze, i smutna, zgnębiona, idzie ulicą, ciągle potrącana i popychana przez przechodniów.
A matka pani?
Mój Boże! Biedna chora staruszka!
I Kaśce zdaje się, że w turkocie kół niknącego fiakra słyszy jęk sparaliżowanej kobiety, bezsenną dręczonej nocą. Gdyby wiedziała, gdzie mieszka, poszłaby zobaczyć, czy się na co nie przyda. Wie tylko, że to na ulicy Berlińskiej.
I powoli staje przed bramą kamienicy. Tu namyśla się chwilę. Pani kazała powrócić dopiero za pół godziny. Poczeka więc przed bramą, a potem wsunie się cichutko do kuchni, aby uniknąć pytań ze strony pana. Kto wie... może jej się uda. Staje więc przed bramą, opierając się o ścianę framugi, w głąb kamienicy wsuniętej.
Z przeciwnego kąta podniósł się ktoś i przysunął do Kaśki. Przy świetle latarni o kilka kroków płonącej dziewczyna poznała Jana. Gorący rumieniec oblał jej policzki. Co sobie pomyśli o niej, widząc ją stojącą wieczorem przed bramą? Jakież świadectwo daje sama o sobie, próżnując zaraz pierwszego wieczoru po objęciu nowego obowiązku? I czuje w tej chwili głęboki żal do pani, narażającej ją na utratę dobrej opinji w oczach Jana. Jan pomyśli sobie, że to „latawiec” i będzie miał słuszność zupełną. Tłumaczyć się i uniewinniać nie może — zdradziłaby zaufanie pani i naraziłaby ją na przykrość wielką. Musi więc milczeć i znosić dwuznaczny uśmieszek, z jakim Jan zbliżył się do niej.
— Panna Kasia tak w samotnika?... A może czeka na... „do pary?“ — zapytuje, poprawiając z pewną kokieterją swą wytartą kurtkę. Zdjął już fartuch, a w świetle latarni połyskuje jego twarz wymyta i czupryna wypomadowana. Nie lubi czapki, woli sobie przewietrzać czaszkę w tym chłodzie wieczornym. Powiada, że mu myśli wyparują, a jutro rano będzie miał głowę „frei“. „Głowa nie od parady“ — dodaje, stukając palcem w czoło. — Siedzi sobie przed bramą „w samotnika“ przynajmniej dziś — mówi znacząco, z uśmiechem mężczyzny, mającego szczęście do kobiet. Chce, aby Kaśka miała go za pogromcę serc niewieścich, i pragnie podbić ją moralnie. Ona usuwa się, bardzo przybita tem niefortunnem spotkaniem, czując fałszywą pozycję, jaką zajmuje względem tego chłopca.
— A panna Kasia zakochana? — zapytuje nagle Jan, wysuwając naprzód nogę w sposób dość rezolutny.
Kaśka wybuchła mimowoli głośnym śmiechem.
— Ja? A to po jaką biedę?
I śmieje się ciągle, pomimo zmartwienia. Ona zakochana! W kim? Musiałaby poznać przedtem dobrze takiego człowieka, zanim wlazłby jej w głowę. Zresztą, nie miała czasu, od dziecka bowiem pracowała ciężko, a po śmierci matki doglądała dwóch małych siostrzyczek. Na „kochanie“ trzeba dużo wolnego czasu, choćby wolnej niedzieli, a w pracy nie myśli się o głupstwach.
Jan nie wierzy i dziwnie kręci głową. Jakto? Więc ta duża dziewczyna nie miała jeszcze kochanka? Nie miała kaprala w szafirowej kurtce? Ani ułana? To być nie może! W kole, w jakiem się obracał, podobny wypadek byłby niemożliwy. Jeśli Kasia istotnie dobrze się prowadzi, to rzecz nadzwyczajna. Kiedyś na placu Gołuchowskim, w płóciennej budzie, pokazywano dziwo natury — ciele o trzech nogach. I ta dziewczyna zasługuje — według pojęcia Jana, — aby ją wsadzić w płócienną budę i pokazywać za pieniądze.
Ha! Może... kto wie! — Jednak niewiara przemaga i Jan z ironicznym uśmiechem ryzykuje bardzo dowcipną alegorję, którą zasłyszał w bardzo dystyngowanej bawarji i przyswoił sobie do odpowiedniego użytku.
— Wie panna Kasia co, okręt z głupiemi zatopił się! a gadają, co nikt się nie uratował...
I dumny z konceptu, patrzy prosto w twarz dziewczyny, śledząc, jakie zrobił wrażenie.
Kaśka pozostaje nieczułą na aluzję z tej prostej przyczyny, że nie może jej zrozumieć. Okręt z głupiemi zatonął? Cóż to znaczy? Ona nie wie nawet, co to jest „okręt“.
Czuje jednak instynktowo, że Jan jej nie wierzy i ta niewiara dotyka ją boleśnie. Kaśka, jako porządna dziewczyna, dba o cześć swoją; przytem dobra opinja Jana obchodzi ją nad wszelki wyraz. Poznała go dziś dopiero, ale pragnęłaby, aby patrzył na nią nie jak na latawca lub na pierwszą lepszą dziewczynę.
— Może pan Jan pokpiwać — tłumaczy wolno, patrząc na wierzchołki drzew, wystające z poza muru klasztornego. — Może pan dworować, ale co prawda, to prawda. Nie myślałam o głupstwach, bo czasu nie było, a potem...
Tu urwała, nie chcąc wydać się przed Janem ze swojem marzeniem. Pragnęła z czasem wyjść za mąż uczciwie, po bożemu, za porządnego rzemieślnika. Czysta, widna izba, wypoczynek niedzielny, łagodny mąż, nazwa mężatki, a przytem ta błoga pewność posiadania własnego kącika — oto był cel marzeń Kaśki. Nie chciała wszakże, aby Jan wiedział o tem, i dlatego zamilkła nagle, nie kończąc zdania rozpoczętego. On wszakże domyślił się jej dążeń tajemnych, bo przechylając głowę i mrużąc figlarnie oczy, zapytał:
— Aha! To panna Kasia chce się wydać? Oj! joj!... co to rarytas iść zamąż! To nie warto!...
Kaśka podniosła głowę i spojrzała w twarz szydzącego z niej Jana.
— Dlaczego nie warto? Przeciek lepiej być na swojem, jak całe życie na drugich harować — dodaje z ożywieniem.
Jan machnął ręką.
— Abo to na męża harować nie trzeba? Chłop zawsze chce, aby baba na niego robiła. Taka już u niego kundycja. A jeszcze jak bez kościół panna Kaśka go przewiedzie, to już po wszystkiemu. Weźnie pannę za łeb i panna ani piśnie.
Kaśka spojrzała w oczy Jana, a oczy te migotały jakoś dziwnie w żółtem świetle latarni.
— Ha! Wszyćkie tak robią. Tyle wydanych chodzi po świecie — rzekła z rezygnacją.
— Dlatego, że jedna durna, to i reszta ma zdurnieć? — wybuchnął Jan z rodzajem dziwnego gniewu. — Na co wiązać się na przepadłe, czy nie lepiej na wiarę? Można się puścić, kiedy człowiek chce, a nie tak przez całe życie się kłócić.
Kaśka odsunęła się zwolna.
— Pan Jan przekpiwa? A gdzież która porządna dziewczyna siedzi na wiarę?
Jan spojrzał na nią z wyrazem niewysłowionej pogardy. Wydała mu się w tej chwili śmieszną i głupią. On był tak dumny ze swych quasi postępowych idei, pochwytanych w szynkowniach, lub podsłuchanych z rozmów studentów, którym dawniej posługiwał, że roztaczał szeroko te nadzwyczajne przekonania, druzgocząc każdego, kto się im sprzeciwiał. Dlatego nie uznał za stosowne kończyć rozpoczętej rozmowy. Pomylił się widocznie — to nie była dla niego dziewczyna. Chce się wydać zamąż i udaje świętoszkę. On tam żenić się z nią nie będzie!
I z nadzwyczajnem lekceważeniem począł gwizdać popularną piosenkę: „Kochały się dwie Marysie...“, dając do poznania, że cała rozmowa ma być uważaną jako przerwana.
Kaśka stała chwilkę, czując się dziwnie uciśnioną i zawstydzoną. Dlaczego przestał z nią nagle rozmawiać i, spoglądając, wykrzywił tak dziwnie usta? Przecież nie powiedziała nic złego, coby go mogło obrazić. Owszem, starała się mówić ładnie i dobierała wyrazów, aby się nie wydać prostą, ordynarną dziewczyną. Dziesiąta godzina wybiła na ratuszowym zegarze. Jęcząc, przeleciały niskie, donośne tony, i spadły na dachy sennych domów. Coraz mniej przechodniów snuło się po chodnikach, ale za to wiele dorożek pędziło z hałasem w stronę kolei. Co chwila na zakręcie ulicy pojawiały się jasne punkta, jak oczy olbrzymiego zwierza, i zdawały się mrugać, stając się większemi lub mniejszemi, stosownie do ruchu dorożki. Kaśka śledziła te światełka, sądząc, że którekolwiek zatrzyma się przed bramą, że z powozu wysiądzie jej pani i wejdą razem na górę. Byłoby to dla niej wielką ulgą, bo pragnęła uniknąć zapytań pana, na które inaczej — jak kłamiąc — odpowiedzieć nie mogła. Dorożki jednak przelatywały i ginęły w ciemności, goniąc się wzajemnie.
Za chwilę, zajęczało znów w powietrzu. To wiecznie niezgodny zegar paulińskiego kościoła zdawał się spóźnionem echem powtarzać przed chwilą z ratusza obwieszczoną godzinę. Jan przestał gwizdać i poruszył się wreszcie. Nadeszła pora zamknięcia bramy, a Jan lubił przestrzegać tej chwili z dziwną dokładnością. Widząc wszakże nieruchomo stojącą Kaśkę, uznał za stosowne zainterpelować ją, dokąd tak stać zamierza.
— Jeżeli panna czeka na kogo — wyrzekł z przekąsem, — to niech panna się odsunie ode drzwi, bo ja muszę zamknąć bramę. Jak ślubny przyjdzie, a panna się z nim ugada, to panna zadzwoni, a mnie szperę zapłaci...
Wiedział, że jej sprawi przykrość temi słowami, i uczynił to umyślnie. Czekał odpowiedzi, spodziewając się, że rozgniewana dziewczyna obrzuci go potokiem obelg, lub, co najmniej, odetnie się porządnie.
Kaśka wszakże postąpiła inaczej. Oderwała się zwolna od ciemnej listwy, przecinającej bramę, i nie skinąwszy nawet głową, zniknęła w ciemnem wnętrzu sieni. Gdy się znalazła na schodach, stanęła na chwilkę, opierając się o poncz. „Najlepiej zrobię, nie rozmawiając z nim“ — pomyślała, nie chcąc się przyznać przed sobą do wielkiej przykrości, jaką jej sprawiły żarty Jana. Kazał jej czekać przed bramą na „ślubnego“. Zapewne — miał rację. Któraż porządna dziewczyna staje przed bramą o tak spóźnionej porze? Byłoż to jej winą? Gdyby nie pani, siedziałaby teraz spokojnie w kuchni, porządkując naczynia. Ale on nie powinien był wyśmiewać się, znając ją tak mało. Idąc po schodach, postanowiła unikać wszelkiej z nim rozmowy. Jeśli ją pierwszy zaczepi, odpowie mu skinieniem głowy. Spoufalił się zaraz pierwszego dnia, a ona tego nie lubi.
Gdy weszła do kuchni, zastała pana domu siedzącego na środku z karteczką w ręku. Na jej widok porwał się z krzesła, lecz po chwili znów usiadł. Mdłe światełko lampki naftowej oświecało żółtość skóry, którą czaszka jego była obciągniętą.
— Jesteś wreszcie — zasyczał ze złością. — Myślałem, żeś utonęła, albo że cię policja złapała. Czy wiesz, co ma być jutro na obiad? Ale co ty umiesz gotować? Ty pewnie wydasz tylko napróżno pieniądze i wszystko popsujesz. Miłosierdzie Boże! Miłosierdzie Boże!...
Utyskując ciągle, wydał nareszcie rozporządzenie obiadu, obliczył ilość funtów mięsa, mąki, a nawet gałązek pietruszki. Mówił prędko, sycząc i kaszląc co chwila. Kaśka stała przed nim prawie przerażona.
Nie grzeszyła nigdy nadzwyczajną pamięcią, dlatego z trudnością przychodziło jej zapamiętać drobne artykuły, które pan wyliczał.
Pinkusowa Lewi powtarzała zwykle każde słowo, przeciągając na ostatniej zgłosce, a ta nieprawidłowość wymowy wpajała się właśnie w mało rozwinięty umysł Kaśki, pozostawiając wydawane rozporządzenia w pamięci dziewczyny, jak zgrzytliwe pociągnięcie źle zatemperowanego ołówka. Gdy Kaśka zapomniała, jaką ilość pietruszki, lub ile śmietanki miała przynieść z miasta, pytała bez ceremonji żydówkę; bo choć to była jej „pani” — a serwilizm w Kaśce był głęboko zakorzeniony, — to przecież tak naturalny w naszym ludzie antysemityzm brał górę, i rozumowanie Kaśki, że „co żydówka, to żydówka“, dozwalało jej większej poufałości względem swej chlebodawczyni.
Dziś, przeciwnie — ten pan wydający rozkazy i dzierżący władzę nad garnkami i rondlami, był dla niej zjawiskiem zupełnie nowem, rzec można, przygniatającem. Dotychczas Kaśka odbierała zwykle dyspozycje z ust pani. Mężczyzna w tem życiu we dwoje przybiera więcej charakter gościa w domu, o którego wygodach, pożywieniu, bieliźnie myśleć należy. Dlatego „pan“ w oczach Kaśki był jakąś istotą wyższą, osią, około której kręciły się wszystkie drobne czynności, wchodzące w zakres gospodarstwa kobiecego. Gdy wchodziła do pokoju, gdzie najczęściej przebywał pan Pinkus Lewi, choć to był żyd i to świeżo w surdut przebrany, czuła dziwną trwogę, a spojrzenie zielonawych oczów Pinkusa paliło ją, jak rozpalone żelazko. „Pan“ był dla niej istotą gromowładną, która mogła biedną Kaśkę w proch zetrzeć, na policję oddać, albo nawet wybić.
Z panią było jej o wiele swobodniej; uważała ją jako niewolnicę, podległą kaprysom męża, taką, jak ona sama, tylko lepiej ubraną i nie płatną miesięcznie. Dlatego Kaśka zaniedbywała nieraz panią dla pana i często pani Lewi jadała na wyszczerbionych talerzach i źle wyczyszczonymi widelcami.
Tak było „u żydów“. U pp. Budowskich porządek zmienił się zupełnie, i Kaśka mniejby się zdziwiła, gdyby wyszedłszy z konewką po wodę, przekonała się nagle o zmianie, zaszłej w systemie słonecznym, niż widokiem tego zeschłego, owiniętego w zniszczony szlafrok człowieka, który siedząc na środku kuchenki, wyliczał skrzeczącym głosem:
— Mąki pół funta, grysiku za pięć... — Słowa te padały ze świstem i suchym łoskotem, napełniając ciasne wnętrze kuchenki nędzą groszowej oszczędności, która niesie ze sobą woń tłustych potraw, smażonych na przepalonych patelniach lub duszonych w nadszczerbionych rynkach. Budowski z systematycznością urzędnika wyliczał wszelkie przyprawy do dysponowanego na jutro obiadu, określając zaraz i kwotę pieniężną, jaką na najdrobniejsze przeznaczał kupno. Ten grad cyfr drobnych, centowych, spadał na głowę Kaśki i przygniatał jej umysł ilością liczb, osłabiając wyobrażenie, jakie do tej chwili w głębi swej duszy dla „panów“ żywiła. Czuła, że od tej chwili winna zdawać sprawę ze swych czynności temu mężczyźnie, który równocześnie jednoczył w sobie zapobiegliwość skrzętnej gospodyni i władzę pana domu. Dlatego stała niepewna i wahająca, wpatrzona z rodzajem uporu w światełka, migocące się na łysej, zżółkłą skórą obciągniętej czaszce mówiącego do niej człowieka. Światełka te niepokoiły ją, odrywały jej uwagę i błyszcząc na tle brudnej ściany, zdawały się powiększać lub zmniejszać, stosownie do poruszenia Budowskiego. Ten „pan“, rysujący się chudemi linjami pod zniszczoną tkaniną szlafroka i wyliczający ilość buraków, był dla niej czemś zupełnie niezwykłem — zjawiskiem prawdziwie nadnaturalnem. Stała więc przed nim w postawie pełnej uszanowania, ale niezmiernie zdziwiona, prawie przerażona.
Nagle powstał Budowski i skierował się ku pokojowi jadalnemu.
— Chodź! Podpisz inwentarz — przemówił tonem niezmiernie uroczystym, prowadząc Kaśkę do stołu, na którym w białem świetle lampy widziała jedną z czarnych książek. — Podpisz, co przyjmujesz i w jakim stanie, a niech cię miłosierdzie Boże strzeże od nadwerężenia lub uszkodzenia czegokolwiek.
I z uporem manjaka rozpoczął czytanie nazw sprzętów kuchennych, które miały się znajdować w kuchni. Rynki, garnki, rondle, tasaki, sitka, durszlaki, wszystko to płynęło z ust Budowskiego, pyszniącego się prawie tym dziwnym dostatkiem, jaki, według niego, rozpościerał się dokoła. Gromadząc z największym wysiłkiem każdy najdrobniejszy sprzęcik, przeceniał jego wartość, podnosząc go do znaczenia skarbów.
Nadwerężony umysł starca kręcił się bezustannie w ciasnem kole owych trzech pokoi i kuchni, a wielkie wytężenie władz umysłowych nad monotonnym zakresem pracy biurowej zmieniło go w dziwaka, prześladowanego manją oszczędności i widzącego w każdym z domowników rodzaj wampira, ssącego jego krew i kieszeń, rujnującego sprzęty, zdobyte długą i ciężką pracą.
Gdy przeczytał spis rzeczy, przywołał Kaśkę do stołu, a podawszy umaczane pióro, wskazał jej miejsce u dołu stronicy, gdzie miała podpisać swoje nazwisko.
Kaśka stała zawstydzona, nie poruszając się wcale.
Pisać? Miły Boże! Ona zaledwie czytać umiała; na pisaniu nie znała się wcale. Matula nie kazała ją uczyć, bo póki była małą, rosła odłogiem, jedząc siedem razy dziennie, a gdy podrosła, bieda zajrzała do chałupy i Kaśka musiała chodzić do fabryki na zarobek, — o pisaniu więc mowy być nie mogło.
Przecież tego wszystkiego nie może panu powiedzieć. Kręci więc uparcie palce aż stawy w nich trzeszczą, bo czuje się w tej chwili bardzo zawstydzoną i pragnęłaby runąć wraz ze stołem i tą nieszczęsną książką do jakiejś ciemnej piwnicy i nie oglądać świata Bożego.
Budowski już się niecierpliwi. Czemuż nie podpisuje? Może znajduje, że jej zaciężko przyjąć tyle pięknych rzeczy na swą odpowiedzialność? Niechże się wynosi coprędzej, ale zadatek musi oddać i nastręczyć na swoje miejsce inną służącą.
Kaśce w oczach pociemniało.
Znowu bez służby? Wracać na stancję?
O! nie, przenigdy! Niebezpieczeństwo dodaje jej odwagi.
— Proszę wielmożnego pana — zaczyna cichym głosem, — ja... nie umiem pisać... dlatego...
— Głupia! — przerywa jej Budowski. — Na! Weź pióro i zrób krzyżyk, tu, niżej. To wystarczy.
Kaśka ujmuje pióro i drżącą od wzruszenia ręką stawia koszlawą kreskę, zakończoną olbrzymim kleksem. Druga, poprzeczna, przecina papier, zostawiając na białej karcie czarną, nierówną bliznę.
— Miłosierdzie Boże! To bydlę psuje mi książkę. Jak ty potrafisz obejść się z powierzonymi ci sprzętami, kiedy takiego głupstwa porządnie zrobić nie umiesz?
Konfuzja Kaśki nie ma granic.
Chłopskim rozumem odgaduje przecież brak logiki w rozumowaniu Budowskiego. Zgodzono ją do kuchni, a nie do pisania. Mieszając łyżką w garnku, ścian garnka nie rozedrze, papier zaś — to co innego. Nie odpowiada jednak nic, bo to zawsze pan, choć trochę wydaje się być „durnowaty“, i przychodząc do sypialni, zaczyna słać łóżka.
I myśli sobie Kaśka: Jeśli ten młody człowiek, który czekał na panią, jest jej kochankiem, dlaczego nie porozmawiają ze sobą przed bramą, lub nie pójdą na Wysoki Zamek? A przecież noc taka piękna! Zresztą, pani robi, jak sama chce, a Kaśce nic do tego. To jedno wie przecież, że to rzecz grzeszna, a choć pan przykry i brzydki, to niegodzi się oszukiwać go w sposób tak szkaradny. Skoro pani pójdzie do spowiedzi, to ksiądz nie da jej rozgrzeszenia. Kaśka umarłaby ze wstydu, gdyby jej odmówiono rozgrzeszenia. To przecież bardzo miło, gdy ksiądz uwolni od grzechów i od kary.
Kaśka zapaliła małą lampeczkę i postawiła ją koło łóżka pana. Niewielka sypialnia tonęła w mdławem półświetle, wysuwając tylko regularne linje dwóch łóżek, pokrytych czerwonemi wełnianemi kołdrami. Nad łóżkami wznosiły się obrazy święte w złoconych ramach — Matka Boska i Pan Jezus w cierniowej koronie.
Budowski usiadł na swojem łóżku, przyglądając się uważnie ledwie dostrzegalnej cerze na środku kołdry. Kaśka spuściła storę u okna i przysunęła do łóżka pani maluchny stoliczek, na którym ustawiła karafkę z wodą.
Była to prawdziwa karykatura ten związek dwojga ludzi, skutych nierozerwalnym węzłem małżeńskim. On, liczący cery na kołdrze w chwili, gdy ona słuchała banalnych słówek miłosnych, przygłuszonych turkotem i hałasem dorożki.
Kaśka powróciła do kuchni i zaczęła się krzątać, umywając filiżanki i czyszcząc samowar. Dopiero teraz poczuła, że jest głodną. Zjadła pozostawioną dla niej bułkę i przełknęła trochę zimnej herbaty. Olbrzymi jej organizm domagał się jednak gruntowniejszego posiłku. Całodzienna praca pobudziła jej apetyt, mimo to, musiała poprzestać na wydzielonej przez pana porcji. Pieniądze, przeznaczone na zakupno w mieście, bielały na rogu stołu w formie świeżych dwudziestówek. Kaśka zgarnęła je i zawiązała w rożek od ściereczki. Sen kleił jej powieki, mimo to, nie chciała zasnąć przed powrotem pani. Zresztą, według zlecenia, miała odsunąć drzwi wchodowe, które pan zamknął własnoręcznie. Uczyniwszy to, zaczęła odmawiać wieczorne pacierze, uklęknąwszy przy łóżku i opierając spracowane ręce na białem prześcieradle, które pokrywało jej posłanie.
Według raz przyjętej zasady, Kaśka miała odmawiać siedem „Ojczenaszów“, po siedem „Zdrowasiek“ i jedno „Wierzę“. Ale fizyczne znużenie i wielkość doznanych świeżo wrażeń mąci jej myśli tak, że się w żaden sposób połapać nie może.
„Ojcze nasz“ przebrnęło, przy „Zdrowaśce“ jednak natłok nowych myśli plącze całe zdanie. Mimowoli postać Jana zajmuje plan pierwszy, błyszcząc szeregiem zdrowych zębów i lśniącą barwą skóry.
— „Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna...“ — Stanowczo Jan jest bardzo przystojny mężczyzna, zdrów, a w ramionach taki szeroki!... tylko drwi sobie z Kaśki niemiłosiernie i ma taki dziwny sposób patrzenia.
— „Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...“
Ot! na schodach, kiedy się spotkali pociemku, to jakoś łatwo dała mu radę, ale teraz stawia się i wyśmiewa.
— „Błogosławion owoc żywota...“ — a Kaśka przedrwin nie lubi.
Ona wie, że jest głupia i brzydka, ale cóż ona temu winna?... Byłoż to mądrze wyśmiewać się z tego, że ona zamąż wyjść pragnie? Cóż wielkiego? Więc ma tak zmarnieć, jak Rózia, i z „żonatym“ na wiarę siedzieć?
Kaśka czuje, że coraz większa bezwładność ją opanowuje. Zbiera ostatki sił i spogląda na obrazy święte, wzdychając ciężko.
— „O! Jezu!... chleba naszego daj nam dzisiaj... i wstąpił do piekieł, siedzi na prawicy...“
Nie może mówić dalej.
Ten „niegodziwiec“ Jan stoi przed nią i śmieje się ciągle. A ma wygląd porządnego mężczyzny... Zresztą, jeśli Kaśka nie będzie zwracać uwagi na niego, toć zostawi ją w spokoju.
Coś ją bardzo ściska w żołądku. Głupstwo! jeść jej się chce widocznie... I myśl bezwiednie powraca do słów przed chwilą szeptanych:
— „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...“
Coraz większa senność ogarnia Kaśkę... Przezwyciężając się raz ostatni, patrzy przez chwilę osłupiałym wzrokiem na swe olbrzymie ręce, a za chwilę zapada w stan nieczułości i doznaje takiego wrażenia, jakby te ręce nie należały już do niej. Dla przekonania się, porusza je palcami. Lampka, zaczepiona u ściany, gaśnie powoli, napełniając wnętrze kuchenki nieznośnym swędem. Słupek czarnego dymu unosi się aż pod sufit i opada deszczem czarnych, drobniuchnych płateczków na pozostawione na stole naczynia. Przez zakratowane okienko wpada przygłuszony turkot, jakiś hałas niewyraźny. To ostatnie poruszenie usypiającego miasta, nawet we śnie niespokojnego, które nigdy nie chce naprawdę zamilknąć.
Cała postać dziewczyny wyraża wielkie znużenie. Widocznie dzień dzisiejszy zmęczył ją, a szklanka letniej herbaty i sucha bułka nie mogły jej posilić. Najpracowitsza maszyna odmawia chwilami posłuszeństwa. Ciało biednej sługi jest także poniekąt maszyną, która puszczona w ruch, spełnia swą powinność, lecz zużywa swą siłę, a nie mając źródła dla odnowienia tejże, upada czasem pod nawałem wyczerpującej pracy.
Około północy, drzwi frontowe skrzypnęły lekko i do saloniku wsunęła się pani domu, kierując się wśród ciemności ku drzwiom sypialni. Gdy łagodne światło lampki oblało jej oblicze, ktoś, wiedzący, skąd wracała ta kobieta, zdziwiłby się niemało, widząc zupełny spokój w jej szarych oczach, na jej ustach anemicznych. Cudzołożna żona powracała pod dach męża zimna i nie różniła się niczem od tej apatycznej kobiety, która przez całe dnie włóczyła tren brudnego szlafroka po szczupłej przestrzeni, będącej dla niej niby domem, niby własnem pomieszkaniem.
Zdjęła z siebie szlafrok i rzuciła go z wyrazem najwyższej obojętności na ziemię. Stała tak przez chwilę z obnażonemi ramionami, które wybiegały z wąskiej koronki przy koszuli. Budowski zdawał się spać mocno, zagłębiwszy głowę w poduszki. Julja spojrzała w jego stronę, ale wyraz jej twarzy pozostał niezmieniony. Nie można w nim było znaleźć ani śladu odrazy, łatwej do zrozumienia u kobiety wiarołomnej.
W tej chwili zbudził się Budowski i, wsparłszy głowę na łokciu, odezwał się do żony:
— Jesteś wreszcie... Sądziłem, że już nie wrócisz...
Ona nie odpowiedziała wcale, nie odwróciła nawet głowy. Zebrała tylko swe wspaniałe włosy i dwoma splotami zgarnęła je na przód. Zimna krew tej dziwacznej kobiety zdawała się przechodzić wszelkie granice. Wróciwszy ze schadzki miłosnej, okazywała spokój dziewczyny, wracającej z nabożeństwa majowego..
Budowski zapytał znów:
— Cóż stara?... Umarła?...
Julja odpowiedziała z obojętnością najwyższą:
— Nie, ale umrze niedługo.
Poczem wsunęła się do łóżka. Teraz dopiero dreszcz przebiegł jej ciało; zęby zgrzytnęły, chwytając nerwowym ruchem brzeg prześcieradła. Za chwilę leżała już spokojna — i nie drgnęła nawet, gdy syczący głos Budowskiego rzucił ku niej słowa:
— Kiedyż ta stara umrze! Miłosierdzie Boże! Kiedyż ona umrze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.