Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ot! na schodach, kiedy się spotkali pociemku, to jakoś łatwo dała mu radę, ale teraz stawia się i wyśmiewa.
— „Błogosławion owoc żywota...“ — a Kaśka przedrwin nie lubi.
Ona wie, że jest głupia i brzydka, ale cóż ona temu winna?... Byłoż to mądrze wyśmiewać się z tego, że ona zamąż wyjść pragnie? Cóż wielkiego? Więc ma tak zmarnieć, jak Rózia, i z „żonatym“ na wiarę siedzieć?
Kaśka czuje, że coraz większa bezwładność ją opanowuje. Zbiera ostatki sił i spogląda na obrazy święte, wzdychając ciężko.
— „O! Jezu!... chleba naszego daj nam dzisiaj... i wstąpił do piekieł, siedzi na prawicy...“
Nie może mówić dalej.
Ten „niegodziwiec“ Jan stoi przed nią i śmieje się ciągle. A ma wygląd porządnego mężczyzny... Zresztą, jeśli Kaśka nie będzie zwracać uwagi na niego, toć zostawi ją w spokoju.
Coś ją bardzo ściska w żołądku. Głupstwo! jeść jej się chce widocznie... I myśl bezwiednie powraca do słów przed chwilą szeptanych:
— „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...“
Coraz większa senność ogarnia Kaśkę... Przezwyciężając się raz ostatni, patrzy przez chwilę osłupiałym wzrokiem na swe olbrzymie ręce, a za chwilę zapada w stan nieczułości i doznaje takiego wrażenia, jakby te ręce nie należały już do niej. Dla przekonania się, porusza je palcami. Lampka, zaczepiona u ściany, gaśnie powoli, napełniając wnętrze kuchenki nieznośnym swędem. Słupek czarnego dymu unosi się aż pod sufit i opada deszczem czarnych, drobniuchnych płateczków na pozostawione na stole naczynia. Przez zakratowane okienko wpada przygłuszony turkot, jakiś hałas niewyraźny. To ostatnie poruszenie usypiającego miasta, nawet we śnie niespokojnego, które nigdy nie chce naprawdę zamilknąć.
Cała postać dziewczyny wyraża wielkie znużenie. Widocznie dzień dzisiejszy zmęczył ją, a szklanka let-