Joanna (Sand, 1875)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział V. Uczoność proboszcza wiejskiego
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Uczoność proboszcza wiejskiego.

Joanna zdziwiona się obróciła, a że Wilhelm w świetle obok niéj się znajdował, spostrzegła łzy w jego oczach. Zamiast co by ją to wzruszyć lub przestraszyć miało, z niewinną prostotą rzekła do niego:
— Czy się burzy boicie, chrzestny paniczu?
Wilhelm niemógł się wstrzymać od śmiéchu, i opuszczając rękę Joanny;
— Nie moja kochana, rzekł, niemyślę nawet o burzy, ale o tobie. Twoje zmartwienie serce mi ściska, i chciałbym, żebym mógł płakać z tobą......
— O, niech panicz chrzestny nie płacze. To by mogło zaszkodzić. Niech panicz na to nie uważa, że ja płaczę; bo to była moja matka! Ale ona była tylko pańską mamką, a potém wcaleście jéj nie znali. Niémoże-cie sobie tedy jéj przypomniéć mój panie chrzestny!
— O przypomniałem ją sobie dzisiaj! moja Joasiu, i niemógłbym sobie jéj więcéj przypomnieć, aby się nierozpłakać natychmiast nad tobą. Czyli ty tego nie pojmujesz?
Joanna milczała; — nie pojmowała tego.
— Powiédz-że mi Joasiu, gdybym ja utracił moją matkę, któréj wcale nie znasz, i nawet przypomnieć sobie jéj nié możesz, czyliżbyś się nie litowała nademną?
— O i bardzo mój chrzestny panie.
— Czyliżbyś się nie starała powiedzieć mi coś, coby mnię pocieszyć mogło?
— O zapewnie; powtórzyła Joanna przekonana.
— Powiédz-że mi więc, cobyś mi w takim przypadku powiedziała, abym i ja tobie to teraz mógł powiedzieć.
— O tak! bardzo by mnię to bolało; ale niewiém, cobym wam powiedziała, paniczu chrzestny.
— Równie tak jak ja, pomyślał Wilhelm...... Ależ, dodał, czyliż przyjaźń nie pociesza cośkolwiek? Czyliżbyś...... w podobnym wypadku nie czuła przyjaźni dla mnię?
— O zapewnie! paniczu.
— A zatém, czyliż teraz nie pojmujesz, że i ja w téj chwili przyjaźń czuję dla ciebię?
— O panicz zanadto dobry dla mnię! obyś panicz chrzestny został za to wynagrodzony!
— Czy doprawdy, Joasiu? zawołał Wilhelm, chwytając na nowo jéj rękę; będziesz-że mi cokolwiek wdzięczną za to? Obyś tylko czasami na to pamiętała, to mi stanie za całą nagrodę.
— Niestety! mój paniczu chrzestny, jestem ja bardzo ubogą, odpowiedziała Joanna z łagodnością; i nikogo wynadgrodzić nié mogę; ale bóg w niebie wynagrodzi pana za tę dobroć dla mnię.
Wilhelm nieco zmięszany, uspokoił się jednakowo w krótce myślą, że jego własne wyrazy żadnéj myśli występnéj niezawiérały, i zatrzymał rękę Joanny w swojej, ale ona mu ją usunęła aby się przeżegnać.
— Dla czegóż ty się żegnasz? zapytał ją.
— Czyliż panicz nie widział tego wielkiego łysku?
— Czy ty się boisz grzmotu, moja biédna Joasiu?
— O nie, mój paniczu chrzestny; to tylko dlatego, aby jakie nieszczęście odwrócić od drugich.
— Mało mówisz, moja Joasiu! ale co powiész, to dobrze.
— O nie, mój paniczu chrzestny, ja nie umiém dobrze mówić.
— Ale w tém wszystkiém, co mówisz, wiele jest dobroci serca.
— O niémogę ja mieć złego serca, kiedy moja biédna matka tak dobre serce miała! Ale co dobrze mówić to nie umiém; nigdym się tego nie uczyła.
— Nie byłaś nigdy w szkole?
— Nie, mój paniczu, nié miałam na tyle czasu.
— Ale ty umiész czytać?
— Nie, nieumiém.
— I ty tego nie żałujesz, że nie umiész?
— Toby się mi na nic nie zdało. Wychowano mię do bydła. To moja robota. A za to moja matka zawsze była ze mnie rada.
— Ale teraz, kiedy ci już tego nie potrzeba, czy nie chciałabyś porzucić tego życia?
— Nie, mój paniczu chrzestny.
— Nie? przecież twoja ciotka nie warta tego, co matka!
— To prawda. Ale cóż robić, jednak to moja ciotka. I nudziła by się tak sama.
— Ależ ona i tak cię nié może widzieć, kiedy po całych dniach w polu siedzisz?
— Zawsze się choć wieczór człowiek widzi razem. Wieczerza się razem.
— I każdego wieczora tak się będzie z tobą obchodzić, jak dzisiaj.
— Już ja się do tego przyzwyczaiła, mój paniczu chrzestny, i nie gniewam się na nią.
— A gdyby téż ona miała z tobą złe zamiary, Joasiu?
— Jak to, mój chrzestny paniczu?
— O mówię ci, że twoja ciotka jest to bardzo zła kobiéta......
— Panicz się zapewnie myli. Jest ona troszkę żywa, ale téż i nic więcéj.
— Tobie więc bardzo o to chodzi Joasiu, abyś z nią została?
— Bo to tak wypada, mój chrzestny paniczu!
— A gdyby cię z domu wypędziła?
— Dom należy do mnie; a potém ona tego nigdy nie zrobi.
— A gdyby z tobą mieszkać nie chciała?
— A jużcić bym jéj zmusić nié mogła żeby została; ale dla czegóż by miała odchodzić, kiedy się jej w niczém nie sprzeciwię.
— Mogą się nadarzyć jednak podobne okoliczności, gdziebyś to koniecznie uczynić musiała. Gdyby ci na przykład coś złego popełnić kazała?
— Ona tego nigdy żądać nie będzie.
— I ty jesteś tego pewną?
— O zapewne, że tego nie uczyni, mój chrzestny paniczu!
— To bardzo dobrze, rzekł Wilhelm niepokojony nieco tą otwartością Joanny; i niewiedząc sam, czy ma podziwiać jéj niewinność, czyli téż jéj cnotę miéć w podejrzeniu, wstał i kilka kroków przeszedł się po jaskini miotany pewną złością wewnętrzną, któréj się wstydził.
— A potém, odezwał się w krótce, wnet za mąż iść zapewnie zamyślasz Joasiu?
— O nie, mój paniczu chrzestny, odpowiedziała bez wszelkiego wahania się i kłopotu.
— Czy wcześniéj, czy późniéj, to zawsze nastąpi, a wtedy się nie będziesz miała niczego obawiać od twojéj ciotki.
— O to nigdy nie nastąpi, mój paniczu chrzestny, odrzekła Joanna z wyrazem spokojnego i rozważonego postanowienia.
— Nigdy? zawołał Wilhelm zdziwiony; zapewnie przysięgi młodéj dziewczyny. Ale ty tego nie zaprzysięgniesz nigdy Joanno? dodał z uśmiéchem.
— Jużem na to ślubowała, odpowiedziała Joanna.
— To bardzo dziwnie; drwisz chyba ze mnię Joasiu?
— O mój paniczu chrzestny, odrzekła głosem żałośnym i szczérym, nie jest to dzisiaj dzień po temu.
— Wybacz mi moja kochana Joasiu, żem ci niedowierzał..... Ale to jest rzecz nadzwyczajna!..... A gdybym cię o przyczynę tego postanowienia zapytał,..... czyliżbyś miała tyle ufności we mnie, twoim bracie mléczném i synu twojéj matki chrzestnéj, żebyś mi ją powierzyła?
— Nie mogę wam tego powiedzieć, mój chrzestny paniczu! tego mi niewolno.
Niewolno?
— Tak niewolno, mój paniczu chrzestny; i wybaczcie mi, jeźli nie odpowiadam dobrze.
Wilhelm niewiedział że niewolno, w znaczeniu i użyciu mieszkańców księztwa Berry, tyle znaczy co niepodobna lub nié mogę; a to nieporozumienie, którego Joanna wyjaśnić nie umiała, w nim na powrót te podejrzenia obudziło, które już piérwéj był miał.
— Dla czegóż by z taką serca dobrocią, i tak mało mając przezorności, mówił sam do siebie, nie miała kochać Marsillata? Jest on przystojny, młody, śmiały; umie się tak brać że go te dziéwczęta wnet rozumieją; zapewnie już oczarował tę biédną Joasię tak dobrze jak Klaudyję.
Ta uwaga wzbudziła w sercu młodego barona bardzo przykre uczucia, a jego romans, który sobie w głowie był ułożył, z wielkim jego żalem z dymem uleciał.
Aby zakląć rodzaj zmartwienia, które uczuł w sobie z powodu, że tak szybko pozwolił swojej wyobraźni pocwałować po przestrzeni tak prozaicznej, dobył wszystkich sił, aby zapomnieć o tém, co dotąd w Joasi upatrywał, a po chwili o Joannie saméj zapomniał zupełnie do tego stopnia, że nie zważał nawet na łzy, które wylewać nie przestawała.
— Cóż to za jaskinia? zapytał głośno, uderzony nagle widokiem téj budowli podziemnéj.
Joanna, za obowiązek dziecka sobie to poczytała, aby mu pomimo łzy swoje, odpowiedzieć.
— To jaskinia boginek, mój chrzestny panie, rzekła.
Boginek? Może czarownic chcesz powiedzieć?
— Ja nie znam czarownic mój chrzestny paniczu.
— Ale cóż to są te boginki?
— Są to kobiéty, których widzieć nie można, ale które człowiekowi dobrze lub źle czynią.
— Czy ty w to wierzysz, Joasiu?
— Zapewnie, że wierzę mój paniczu chrzestny.
— Aleś ich nie widziała, kiedy ich widzieć nie można?
— I pana boga nikt nie widział, mój paniczu chrzestny, a jednak w niego wierzą. A potém moja matka w to wierzyła, a ja w to wierzę, w co mi wierzyć kazała.
— A jakże tobie, czy źle czy dobrze uczyniły te boginki?
— Nigdy mi jeszcze nic złego nie uczyniły.
— Ani téż dobrego?
Joanna nic nie odpowiedziała. To milczenie wielką ciekawość w Wilhelmie obudziło; sądził jednak, żeby to nie litościwie było przykrość jej robić w dniu podobnym, zmuszając ją do odpowiedzi w brew jéj woli.
— Dészcz przestaje, rzekł do niéj, będę mógł teraz sam znaleźć drogę; jeżeli się dłużéj chcesz tutaj zatrzymać Joanno, nie rób sobie dla mnię żadnego przymusu, proszę cię.
— O nie, mój paniczu chrzestny, moglibyście się w moczarach zbłąkać. Ja was poprowadzę; nie jestem wcale zmęczoną.
Wstała, a Wilhelm spostrzegł że coś położyła w szczelinę skały.
— Cóż ty tam kładziesz Joanno? zapytał ją, ciekawy dociéc zabobonnych obrzędów narodu.
— Parę listków macierzanki które urwałam przed wejściem do jaskini, odpowiedziała.
— Dla kogóż to ta ofiara Joasiu? czy dla boginek?
— To jest zwyczaj dziéwcząt, mój paniczu chrzestny.
— A chłopcy cóż dają na ofiarę?
— Mały kamyczek, mój chrzestny paniczu. Włożę jeden za was.
— Inaczéj zapewne boginki by się gniewały na mnię, i jakiego złego figla mi wypłatały?
— Być może, chrzestny paniczu. A to nie wiele kosztuje włożyć mały kamyczek?
— Włożę dwa, jeżeli ci to przyjemność robi, moja Joasiu.
Ale wychodząc z jaskini, Wilhelm, oddając się na powrót podejrzliwości swojej, pomyślał sobie, że ten kwiatek macierzanki jest może znakiem, objetnicą schadzki, którą Joanna tym sposobem oznajmiała przedmiotowi swojéj miłości.
Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Wiatr, który jedne chmury rozpędzał, ale w ich miejsce inne spędzał, utrudzał ich pochód, i wszelką rozmowę niepodobną czynił. Kiedy doszli do trzeciego wału gruzów, który tworzy najwyższe wzniesienie w Toull, Joanna zapytawszy się swego chrzestnego panicza, czyli ma gdzie jakie schronienie dla odpoczynku, pożegnała go w następny sposób:
— Dziękuję wam, mój chrzestny paniczu, za waszą dobroć dla mnię, i wybaczcie mi, jeźlim was obraziła.
W mowie wieśniaków téj okolicy to znaczy tyle, co przeproszenie, że nie można było godnie przyjąć gościa, lub że nie umiano się obejść z nim dość grzecznie według jego godności.
— Chwilę tylko zaczekaj moja kochana Joasiu, rzekł młody baron; będziesz teraz musiała nie jedno kupić, a może by ci ciężko było teraz dostać wszystkiego na kredyt. Oto masz coś na koszta uczty, którą będziesz musiała jutro wyprawić.
— O dziękuje mój chrzestny paniczu. Zatrzymajcie dla siebie. Może nie będziecie mieli na tyle, i zabrakło by wam w podróży, a mnie nie potrzeba wiele. Wszyscy mnię tu znają, i nie odmówią mi tego, czego potrzebuję.
— Joasiu, ty nie jesteś bogatą, a ja nim jestem, mam nawet pewne prawo zapłacenia koszta pogrzebu mojéj biédnéj mamki.
— Jak chcecie, chrzestny paniczu, odpowiedziała Joanna, która się obawiała popełnić niegrzeczność, gdyby się dłużéj przyjąć wzbraniała; ale to tego będzie za wiele.
— Resztę schowasz dla siebie, moja Joasiu!
— Dziękuje panu! Ale to złoto, a ja złota niechcę. Mówią u nas, że złoto tylko nieszczęście sprowadza.
— Czy tak? więc oto masz srebro!
— Dziękuję wam bardzo paniczu chrzestny. Tylko że niewiém ile to tego jest, coście mi dali. Ale ja kupię tego wszystkiego, co mi ciotka kazała, a resztę co zostanie wam przyniosę. Dyć przecie nie odjeżdżacie zaraz?
— Zostanę tu jeszcze, i będę bardzo rad jeżeli cię jeszcze raz zobaczę; ale co piéniędzy to ani grosza nieodbiorę z tego, com ci już raz dał. Do widzenia tedy Joasiu!
— Do widzenia łaskawy paniczu chrzestny. I oddaliła się biédna płacząc ciągle.
— Dziwna istota! pomyślał Wilhelm, widząc ją wchodzącą do jednéj z chat ubogich w Toull; wszelką ma przytomność umysłu, zdaje się że z uległością losowi się poddaje, a jednak zarazem jest niepocieszona.
Wilhelm niewiedział, że każda wieśniaczka, jeżeli jest czułością obdarzona, co nie tak rzadkiém jest w nich jak by się zdawało, podobnéj jest przyrody. Wzwyczajenie do pracy, i niepodobieństwo opuszczenia się na drugich z tém co jej samej czynić wypada, niedozwala jej nigdy oddać się zbytecznym wybuchom boleści; ale ta boleść cierpliwa i prosta głębiéj może w sercu się zakorzenia, jak każda inna.
Wilhelm chciał się udać do lepianki matki Gity, ale spostrzegł plebana parafii który wyszedł naprzeciw niego, tłómacząc się grzecznie że go nie mógł zaraz przyjąć skoro tylko przybył w te miejsca, i zaprosił go do siebie na plebanią, dokąd także Sporta już dawno przyprowadzić i w swojéj stajni postawić kazał, chociaż nie znał wcale nazwiska tego podróżnego, do którego ten piękny koń należał. Wilhelm jednak niezwłocznie się pośpieszył z uwiadomieniem go o nim, i o zamiarze, który go zaprowadził do Epinell, sądząc, żeby to nie grzecznie było przedłużeniem swojego incognito nadużywać uprzejmości szczéréj swego gospodarza.
Jeżeli w podobnych ustroniach i zakątach pustych znajdzie się księdza, a ten jest jeszcze młody, można być pewnym, że to jest kacérz światły, który w niełaskę popadł u swojego biskupa; jeżeli zaś stary, jest ateusz złych obyczajów, który tu karę swoją odpokutowuje. W obu jednak razach, to jeszcze przypuszczenie dołożyć wypada, że nieudolność jego musi go czynić niezdatnym do knówania podstępów w świecie na korzyść duchowieństwa. Człowiek ten jednak, którego Wilhelm miał przed oczami, do żadnego z tych podziałów nie należał. Był to człowiek znakomity, umysłu znacznie wykształconego, ale nie urodził się na podstępcę; zapomniano go tedy na jego wygnaniu, a on ani myślał o dopomnięciu się przeniesienia w miejsce zdrowsze, i siedzibę mniéj dziką.
Było właśnie koło czwartéj godziny po południu, a Wilhelm ginący ze znużenia i głodu wyznał, że nigdy gościnność nikomu w porę dogodniejszą nie była wyświadczoną, jak ta któréj on się widział przedmiotem. Pomimo zwyczajną swoją grzeczność głuchy prawie na uprzejmość Proboszcza, dopiéro, kiedy z chciwością młodzieńca dwudziestoletniego pochłonął skromną ucztę, przyszedł do siebie i w stanie był słyszeć go i odpowiadać na zapytania.
— Wyznać trzeba, księże proboszczu, że wasza kraina w istocie bardzo jest ciekawa, — rzekł mu na poobjedne, — i żałuję mocno, że niémam oka wyćwiczonego badacza starożytności, aby w każdym kamyczku któren napotykam, odkryć ślady mieszkania gallickiego lub rzymskiego, jaki ołtarz druidzki lub posąg bożka Huar-bras, tego Marsa gallickiego, lub jaki grób sławny, słowem tego wszystkiego, co uczeni widzą i stwierdzają pomimo mech dwóstu-stu lub trzysto-letni który je pokrywa, i w głazach niekształtnych, które na pozór nic znaczyć się nie zdają.
— Panie baronie, odrzekł ksiądz nieco zgorszony, przyszedłeś pan, jak poznaję, na słowo uczonego p. Barailon, aby podziwiać nasze cuda, i czujesz się być nieco zawiedzionym, niemogąc tak biegle czytać jak on hieroglifów gallickich. Jednakowo musiałeś nadybać w miejscu, w którém biedna mamka twoja mieszkała, zarówno ciekawe menhiry, jak skały krwawo-ofierne. Jest zwłaszcza jeden, którego równowaga jest jeszcze bardziéj zadziwiająca, jak owego grzybu wielkiego na górze Barlot. Jest on tak sztucznie podparty, że wietrzyk najmniejszy nim porusza; i niech tylko powietrze trochę jest chłodniejsze, drzący i jęczący cały na swojéj podporze wydaje głos szczególny, który nie jest bez wdzięku, i który łatwo mi teraz tłómaczy dźwięk tajemniczy bożka Memnona przy wschodzie słońca, to jest, za piérwszem powiewem brzasku. Kamień z pod Epnell jeszcze jest dźwięczniejszy, bo śpiéw jego trwa prawie ciągle, a nasi wieśniacy utrzymują, że w nim jest duch zamknięty, który przeszłość opowiada, przyszłość przepowiada, a nad teraźniejszością płacze. Proszę tylko dobrze wziąść na uwagę, panie baronie, to słowo Epinell, którém przez zepsucie ten kamiéń zowią. Pochodzi ono z Ep-nell; wyraz gallicki starodawny, co tyle znaczy co bez dowódzcy. Jo-mâther (krwawo-ofierny) przeciwnie znaczy tyle co ucinać, kaleczyć, zakrwawić, i męczyć nieszczęsną ofiarę na kamieniu pokuty. To tyle, jak gdyby powiedzieć chciano zabójstwo święte. Proszę jeszcze i na to zważyć, że jo-mâthr nazywają się kamienie te, na których ofiary robiono z ludzi, co jest dowiedzione przez talérzyki do zbiérania krwi i roweczki do wypuszczenia jéj, podczas gdy kamienie Epnell niémają tylko talérzyki — co dowodzi; że one nie były przeznaczone tylko do obrządków bardzo niewinnych —; proszę tedy uważać i na to, że tamte, czyli skały jo-mâthr (krwawo-ofierne) są na górach wysokich, zwrócone ku północy, a te zaś w dolinie ściśnionéj, nad małym potokiem i zwrócone ku południowi.
— Cóż z tego chcesz wnioskować, księże proboszczu?
— Że w tém mieście ważném i ludném, Toull, którego ważność jest niewątpliwa, panie baronie, tak z powodu licznych zabudowań, których szczątki i zwaliska na téj górze i po wszystkich dolinach i wzgórzach okolicznych widzieć się dają, jako téż i z powodu położenia jego na pograniczu starożytnych okręgów Berry i Combrailles, Biturigów i Lemowisów; coby jasnym było dowodem, że Toull, Tullum, Turicum czyli Taricum, było niezaprzecznie Gergovia, Gergobina Boiorum, owe miasto okropne, spółzawodnik Gergowii Arweneńczyków, którego śladów daremnie pod jego właściwém nazwiskiem szukano.......
— Ależ księże proboszczu! dalekoś my widać od kamieni druidzkich odbiegli.
— Zaraz i do nich przyjdziemy, panie baronie. Gród taki, jak Toull, musiał koniecznie miéć dwa obrzędy, i miał je. Był w nim bowiem obrzęd urzędowy i panujący na górze Barlot; i był drugi przeczący i cierpiany tylko lub prześladowany w głębi doliny Ep-nell. Obrzęd wolny, kacérski, jeźli się tak wyrazić mogę, szczycił się tém, że jest bez dowódzcy, bez pana..... przeciwnie kościół urzędowy — chociaż błądzę nadając tak święte imie tym niecnym bałwochwalstwom — czyli raczéj świątynia w któréj samowładnie druidzi panowali, była na kamieniach czyli skałach krwawo-ofiernych (jo-mâtr). Być także może, iż ten obrzęd haniebny pomału upadał, a wzór cześci boga daleko czystszéj i niewinniejszéj w Ep-nell powstawał; albo téż, że przed zaborem kraju przez Keltów Kimriskich, przodkowie nasi Gallowie ołtarzy swoich krwią niebroczyli, a ta świątynia spokoju w Ep-nell została może jako przeczenie religii prześladowanéj..... Cóż myślisz panie baronie? Czyliż ci się to niezdaje być jasne jak dzień?
— Jest to w istocie jasne jak dzień ponury i zachmurzony, jak nam go burza dzisiaj naprzykład zrobiła, księże proboszczu; jednakowo, na każdy przypadek, poszukiwania wasze i przypuszczenia są bardzo dowcipne, i zarówno w nich jest poezyi co i ducha badacza starożytności.
— Jeszcze jedno panie baronie. Kiedyś właśnie wspomniał o poezyi, mamy tu dowody jeszcze ważniejsze i prawdziwsze może na poparcie mojéj sprawy; a tém jest podanie ludu. Mamy tu dwa rodzaje czarów, jedne które są złośliwe, i początek swój obrzędu odnoszą do skał krwawo-ofiernych. Wszyscy złodzieje drobiu i jarzyny, wszystkie złośliwe czarownice, które dziéwczęta do złego namawiają, lub przez zemstę zatruwają chudobę sąsiadów, — za przykład posłuży Wielka-Gotha, którąś pan musiał dziś widzieć — przekleństwa swoje na górę Barlot zarzékają. Przeciwnie, kobiéty mądre, jak ich tu nazywają, które léczą chorych, i modlitwy odmawiają na odwrócenie chłosty rolnika, gradu, wścieklizny, pożaru, zarazy i t. d. — kobiéty te, chociaż błędami napełnione, w myśli swéj są jednak dobre i wcale nieszkodliwe. Mają tylko trochę za wiele zamiłowania dla skał w Ep-nell i jaskini boginek, która to samo w téj stronie leży. Taką była matka Tula, którą nazywać trzeba Tulia, które to imie czysto jest gallickie, i mogłoby ród twojéj zmarłéj mamki odnosić do bogini, czyli raczéj druidki Tulli lub Tauriki, któréj świątynię mogłeś łatwo poznać po miejscu, na którém stoi, i po murach jéj dwoistych na naszéj górze.
— Wprawiasz mnię w podziwienie księże proboszczu! masz rodowody i źródłosłowia na wszystko. Zapalasz moją ciekawość i pobudzasz mnię do prośby o wytłómaczenie mi rozmowy którą dziś rano podsłuchałem, a która mi przypomniała powiastki, któremi mię niegdyś moja mamka usypiała.
Gdy Wilhelm opowiedział to wszystko, co podsłuchał z rozmowy Leonarda i matki Gity na cmętarzu, proboszcz, który się obawiał, że się może nie bardzo gorliwym katolikiem pokazał w poprzedzających objaśnieniach swoich, i najzaciętszą toczył walkę w sobie przeciwko zapałowi swojemu dla umiejętności, poezyi i piśmiennictwa, odrzekł z westchnieniem:
— Są to rzeczy w prawdzie smutne, które mi wyznać potrzeba panie baronie..... ale zamilczeć niémogę, że od lat cztérech, odkąd mieszkam w téj lichéj wioszczynie, lekki tylko cios zadać mogłem téj kaźni zabobonności. To miejsce tu, jakby uprzywilejowane jest do wypełniania obrzędów bałwochwalczych, a że z rozpaczy się rzuciłem do zbadania dla rozrywki początku wszelkich podań gallickich, często się zdarza, że je słucham i wyświécam z daleko większą przyjemnością, jak bym to uczynić powinien. Zapewniam pana, panie baronie, żeby tu jaki uczony, a nawet i poeta znalazł bardzo wiele ciekawości, i gdybyśmy mieli jakiego Walter-Skotta, któryby je spisał..... Ale mógłbyś mi pan zarzucić, — dodał nagle wpadając w ową nieufność, która daleko bardziéj cechującą jest w księdzu, jak w wieśniaku, — że to nie jest zatrudnieniem księdza czytać romanse, i życzyć sobie, aby pomnażano liczbę tych dzieł szkodliwych i zgubnych.
— Zgubnych, księże proboszczu? — zawołał Wilhelm: pisma Walter-Skotta nie są zgubne. Jest wielka różnica między romansem a romansem.
— Zawsze czytanie podobne jest płochością dla duchownego, — odrzekł proboszcz z Toull, badając twarz rumianą i otwartą swojego młodego gościa.
— Za nadto jesteś dla siebie surowy księże proboszczu, względem tak niewinnéj rozrywki, — odpowiedział Wilhelm; — i gdybym był na twojém miejscu, tobym się na czytaniu nie ograniczył, ale bym sam pisał.
— Wolne żarty, — odrzekł proboszcz, — chociażby tu na osnowie wcale nie brakło. Jest tu bardzo wiele pamiątek, które do dziejów téj okolicy należą w mniemaniu wieśniaków i w poetyczném ich tłómaczeniu! To coś słyszał na cmętarzu panie baronie, może ci posłużyć za wzór.
— I oni wierzą na prawdę w skarb ukryty?
— Do tego stopnia, mój panie, że bardzo szczęśliwym nazwać się możesz, iż prawem spadku posiadasz dobra w téj okolicy; inaczéj bowiem ciężko by ci je było kupić, bo każdy by się obawiał, aby ci razem i tego skarbu ukrytego nie sprzedał.
— Więc ja i w téj stronie mam posiadłości? — pomyślał Wilhelm, który o tém niewiedział, a przynajmniéj sobie nie przypominał; tak małą miały wartość te przestrzenie puste i płone.
— I w tym wypadku nawet, — mówił daléj proboszcz — gdybyś pan w szlachetnym zamiarze ulepszenia roli w tych stronach kapitały tu przyniósł i je poświęcił, a przez to i mienie wieśniaka ulepszył, który je obrabia, byłoby wielu takich, którzyby krzywém okiem na to patrzeli. Byliby bowiem tego mniemania, że każesz ziemię wywracać, aby z łona jéj wydrzeć te bryły złota, które wypalają korzenie roślin, i zapewnie owe wozy szczérego złota i srébra, owe świécące przyłbice i pasy z kamieni drogich twoich przodków, dowódzców gallickich, zniszczonych i wymordowanych w tych miejscach przez Rzymian, a późniéj przez ludy barbarzyńskie. To podanie — jak każde podanie w ogóle — ma podstawę historyczną. Przy śmierci dowódzcy gallickiego lub keltyckiego, zrobiwszy na jego grobie bogom ofiarę z jego niewolników, najprzychylniejszych sług, i koni, sypano im — jak ci zapewne jest wiadomo — grobowce, i zakopywano wraz z owemi zwłokami całe bryły złota i srébra, bronie najdroższe, i niezmierne bogactwa. Często przeto w tych okolicach znajdywano łańcuchy złote w urnach tych grobowców, — tumuli..... Ale nudzę cię zapewnie panie baronie?
— O przeciwnie, księże proboszczu! bardzo mnie to zajmuje. Ależ te tumuli były przecież pomniki rzymskie?
— Czyli gallicko-rzymskie, i gdyby je tylko z dawniejszych czasów znaleźć można było, zamiast prostych ozdób wydobyto by wtedy.....
— Otóż, księże proboszczu, przyznaj się, że i ty sam wierzysz w te skarby!
— Mógłbym w nie wierzyć, — odrzekł proboszcz z uśmiechem, — nie żądając jeszcze przywłaszczyć je sobie, i życzę z serca, aby się znalazły na waszéj ziemi, a nie w moim ogrodzie, gdzie jednakowo nie szukając za niczém tylko sadząc sałatę, znalazłem wiele monet rzymskich, które może w dowód szacunku odemnie przyjąć raczysz.
— O nie chcę cię ich pozbawić, księże proboszczu, — odrzekł młody baron; — lubo bardzo ciekawy jestem je zobaczyć.
Proboszcz wysunął szufladę swojego starego dębowego stolika, i wyjął z pośrodku starego żelaziwa, popsutych kluczy, pogiętych goździ i innych podobnych szczątków bez wartości, których zbiór okazywał zwyczaj zbytniéj oszczędności ubóstwa, kilka starych monet z czasów Antonina pobożnego, Galliusza, Agrippiny i Filipa Araba, które się szczególnie dobrze przechowane i w obfitości w ziemiach naszych środkowéj Francyi znajdują.
Podczas, gdy nasi dwaj miłośnicy starożytności ciekawie te monety badali, burza na dworze na nowo z całą gwałtownością wybuchła. Jedyne drzewo miasta Toull uginało się i skrzypiało chłostane wichrem, a grad się rozbijał o dachówki probostwa. Dźwięk żałobny dzwonów łączył się z wyciem burzy.
— Zdaje się mi, — rzekł Wilhelm, — iż jeźli się obawiacie skutków piorunu, toby lepiéj było przeszkodzić zbytniemu wysileniu Leonarda tego rodzaju.
— Byłoby to niepodobieństwem sprzeciwiać się temu, — odpowiedział proboszcz; — a jednak Leonard należy jeszcze do najświatlejszych z naszych ludzi. Ale chociaż w boginki żadne nie wierzy, wierzy jednak w swoje dzwony. Cała wieś w nie wierzy, a gdybym chciał im zakazać dzwonić, tobym się naraził na to, żeby mnie ukamienowano.
— A zatém wasi parafianie są to ludzie, jak widać, z dobrą wiarą.
— Za nadto nawet wierzący z pewnego względu, bo wierzą w wszystko; w prawdę tak dobrze, jak i w kłamstwo, w bałwochwalstwo jak i w kościół prawdziwy, w druidyzm jak i wielobóstwo. Złe i dobre duchy zarazem ich byt swojemi przymiotami otaczają. Boginki szczególnie odgrywają tutaj wielką rolę, a okolica nasza jest zasiana jamami i jaskiniami, wszystko utworu rąk ludzkich, mieszkań dzikich piérwszych naszych przodków, lub pieczar poświęconych wyroczniom kapłanek gallickich. Wszystkie te jaskinie, ciekawe bardzo dla badacza starożytności, są w wielkim poszanowaniu u ludu z powodu, iż je uważają jako mieszkania istót niewidomych, które sobie przychylnemi zrobić się starają zanosząc do świątyni jakikolwiek datek, choćby nawet tylko listek, odrobinę jakiegokolwiek mchu, byle to tylko ta ofiara miała znaczenie uszanowania i pamiątki.
— Widziałem właśnie, jak moja siostra mléczna Joasia dopełniała tego obrzędu, zawołał Wilhelm, który już dawno o téj dziewczynie myślał, nie mogąc znaléźć zręcznéj sposobności śród tego uczonego objaśnienia proboszcza z pytaniem swoim względem niéj się wysunąć. — Proszę mi téż powiedzieć, księże proboszczu, czy Joasia jako córka i siostrzenica czarownic, nie jest także trochę czarownicą?..... Ale cóż ci to jest, proboszczu, czyś nie chory? — dodał Wilhelm spostrzegłszy, jak młody proboszcz to bladł to się czerwienił na przemianę.
— To burza mi zburzenie krwi sprawia. Czyliż tego nie doznajesz panie baronie?..... Joanna jest to dziewczyna dobra i uczciwa, mogę pana o tém zapewnić. Jest ona godna wszelkiego się nią zajęcia.
— I mnie się tak zdaje — odrzekł Wilhelm, — i jestem bardzo rad, że mogę w téj mierze otwarcie, i szczérze pomówić z tobą księże proboszczu! bo mam dla niéj obowiązki do wypełnienia, o których aż nadto długo zapomniano, i chciałbym słyszéć od pana,..... tak między nami..... w poufności, czyli nie myślisz sam o tém proboszczu, żeby to było piérwszym obowiązkiem moim, usunąć ją umieszczeniem w domu mojéj matki niebezpieczeństwu pewnemu.....
Ksiądz się nieco zmięszał, wahał i rzekł nakoniec głosem wzruszonym:
— Nierozumiém cię panie baronie, jakie niebezpieczeństwa.....
— Młodzi ludzie z miasta, zwabieni pięknością tak nadzwyczajną, niemogliżby teraz, skoro jest zostawiona opiece złośliwéj kobiéty.....
— Zdjąłeś ciężar z mojego serca, panie baronie, — odrzekł proboszcz, jak gdyby życiu wrócony tém powierzeniem; — byłbym się obawiał wydać sąd nierozważny, ale skoro i tobie panie w tym przedmiocie ta sama obawa na myśl przyszła, muszę wyznać, iż od niejakiego czasu..... ale niechcę tu wymieniać niczyjego nazwiska.....
— Ale ja go wymienię, — odrzekł Wilhelm.
Lecz nié miał na tyle czasu; i nazwisko na języku mu zamarło widząc, jak ten, który go nosił, — Leon Marsillat — żywo drzwi otworzył, i bez wszelkich zachodów zbliżył się do kominka, na którym ogień się palił, aby obsuszyć odzież swoją z deszczu przemokniętą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.