Joanna (Sand, 1875)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział VI. Piorun
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Piorun.

— Witam cię perło wszystkich proboszczy! — rzekł Leon Marsillat, ściskając poufale za rękę plebana. — Znowu to ja, mój kochany Wilhelmie! Proboszczu, przecież mi nie odmówisz gościnności i pozwolisz się ugrzać przy kominku i wypić szklankę wina, bom przeziąbł na wskróś. Ta przeklęta burza tak nagle całe powietrze zmieniła.
— Sądziłem, że już jesteś daleko na drodze do Boussac? odrzekł młody baron.
— Litowałem się nad moją Dulcyneą, którą na koniu z sobą wiozłem, i nie mogłem na to pozwolić, aby miała brodzić po błocie; przeto jako Don-Kiszot prawdziwy, podwiózłem ją aż na sam rynek Tobozy. Koń zmuszony piąć się tą drogą stromą i kamienistą z dwoma osobami, nie mógł tak spiesznie iść. Niech téż djabli wezmą, jak ci Gallowie źle umieli robić drogi! Ale że się spodobało grzmotowi i gradowi na nowo rozpocząć swój hałas i taniec, nie widziałem potrzeby, aby się nadal wystawiać na ich wściekłość. W za nadto dobrém towarzystwie oczekiwać będę pogody, jak żeby mnię ta zwłoka niecierpliwić miała.
— Panie Leonie! — rzekł proboszcz, który zawołał już służącą, i kazał jej nałożyć drzewa na kominek i kufel winem napełnić; — zawsze gdzieś znajdziesz jakąś towarzyszkę podróży, którą z chwałą zwycięzką wodzisz po drogach. A czy pan wiész o tém, że to tylko bajki rodzi na nie korzyść naszych młodych dziewcząt?
— I ty słuchasz tych baśni proboszczu? ty brylancie? wzorze wszystkich proboszczy w świecie? a prawdziwie gorszysz mnie tylko chcąc mnie skarcić, że jestem litościwym! O, to szkaradnie od ciebie panie Abbé!
— Otóż jak mi zawsze odpowiada! — odrzekł proboszcz, który, w głębi serca będąc aż za nadto dobrodusznym, nie gniewał się wcale, że widział czasami u siebie człowieka uczonego, podzielającego z nim jego poszukiwania umiejętne, i kochał Leona Marsillat nie mając wielkiego szacunku dla niego. — Zamiast coby go człowiek miał wyłajać, to on przeciwnie kazanie ci powié!
— Czyliż nie jest rzemiosłem nas obu kazania prawić? Ksiądz na kazalnicy, a rzecznik na swojéj ławce, to wszystko jedno.
— O nie, nie, — odpowiedział proboszcz, — to stanowi dwa.
— Niech i tak będzie! dwóch gadułów, dwóch gdéraczy. O księżulku kochany, jakże to winko twoje przyjemnie po gardle drapie. Zdaje się mi; że szczotkę połykam! Z kądże to dostajesz tego boskiego nektaru?
— Z St-Marcel. Może pan chcesz tego z Argenton?
— Powiedziałbyś mi znowu że to stanowi dwa, nieprawdaż? lecz ja się nie skarżę wcale na tego cienkosza, — ujdzie! Ależ Wilhelmie? cóż ci to jest? czyż mi nie chcesz towarzyszyć? proboszczu! daléj! pomóżcież mi, inaczéj wywrócę moją szklankę..... a mam ci udzielić ważne odkrycie!
— Odkrycie archeologiczne?
— Nie, geologiczne! czy wiecie co mi Klaudyja w podróży opowiedziała? Zobaczycie natychmiast, że to się zawsze na coś przyda wozić z sobą dziéwczęta na koniu; to kształci ducha i serce. Żebyś mnię tylko chciał usłuchać proboszczu, tobyś nie wsiadł nigdy na twoją Siwą, niémając przy sobie jakiéj czarnooki zamiast tłómoczka, coby ci opowiadała różne podania.
— Zawsze pełno kiepskich żartów!
— Może bardziéj lubisz jasno-włose? weź z sobą jasno włosą!
Proboszcz się zmięszał, ale Wilhelm, który do kominka był obrócony tego niespostrzegł, a Marsillat udał, że nic nie widzi.
— Cóż to za powiastka? słuchamy! — odrzekł proboszcz, chcąc przez to ukryć swoje pomięszanie; — zapewne jakie bzdurstwo nowe!
— Słuchajcie więc! znasz księże dobrze skałę de Baume, na któréj widać ślad ludzkiéj stopy?
— Jest to stopa ś. Marcyjala, który osobiście w te strony przybył, aby zniszczyć cześć bałwanów i nauczać chrześciaństwa w Toull-Saint-Croix, w roku naszego Zbawiciela.....
— Właśnie téż tu mowa o ś. Marcyalu i naszym Zbawicielu! Udawaj jak chcesz że w to wierzysz! Ale ja ci powiadam, proboszczu! że to jest stopa królowéj boginek, Wielkiéj-boginki która zgniewana cześcią oddawaną twojemu świętemu, ze złości nogą o skałę tupnęła, przez co wysuszyła natychmiast cieplicę która tu płynęła, i przeniosła jéj źródło do Evaux.
— Wiém ja dobrze o téj powieści; czy to już wszystko?
— O księże, bez głowy!..... I nic z tego niewnosisz?
— Wnoszę z tego tyle, że Klaudyja powtarza głupstwa swéj babki.
— A ja, co do mnie, wnoszę z tego, że jeźli twoje zdanie jest prawdziwe, i podania gminne ustne historyą w książkach wypuszczoną i zachowaną w godłach obrazowych ludu, w Bord Saint-Georges i Toull musiały być źródła ciepłe.
— Gdzież by się były podziały?
— Śliczne pytanie! Proboszczu mówię ci że słabniesz na umyśle. — Podczas zburzenia waszego grodu gallickiego, zdarzenia gwałtownego i nagłego, kąpiele ciepłéj wody, zapewnie jeszcze za czasów panowania Rzymian na przeciwnej pochyłości góry zaprowadzone, zostały zniszczone i zawalone, a cieplice same znikły pod stósami gruzów i ziemi na nowo udeptanéj.
— Dla czegóż to ma być na drugiéj stronie góry? — zapytał proboszcz, który się zaczął przysłuchiwać z uwagą.
— Jakżeż sobie chcesz wytłómaczyć owe mokrzyce? cóż to są te mokrzyce? Czyliż nigdy nad tém niepomyślałeś? Te mokrzyce, które się tak dymią jak samowar w zimie? Te mokrzyce, w których dna dostać nie można? te mokrzyce, które nie mogą być prostemi mokrzyskami pochodzącemi ze ścieku wody dészczowéj, bo przecież leżą na pochyłości dość stroméj i zdolnéj do spływu? Te mokrzyce nakoniec, które w sobie zawierają z pewnością wody mineralne daleko gorętsze, skuteczniejsze i obfitsze jak te są w Evaux o trzy mil z tąd odległe? I wy pod kamieniami szukacie skarbu? W wodzie to szukać byś-cie go powinni. Tam to będzie prawdziwy skarb, prawdziwe bogactwo téj krainy. Założyłbym się, żeś nawet jeszcze nie pomyślał o tém kilka razy przynajmniéj zaryć łopatą w te mokrzyska!
— Nigdy; a jednak wieśniacy ciągle utrzymują, że w tém koniecznie coś być musi!
— I nigdyś tam jeszcze nie zapuścił ciepłomierza aby się dowiedzieć, czyli ta kotlina, ciepła na powiérzchni, nie jest kipiąca o sześć stóp głębiéj?
— O, chciałbym koniecznie mieć ciepłomiérz; muszę sobie go koniecznie sprawić! Czy to wiele kosztuje panie Leonie?
— Mam w domu bardzo dobry, to ci go jutro przyniosę proboszczu!
— Jutro? a czy tylko pewnie?
— I razem będziemy robić doświadczenia.
— Jutro? jutro? czy tylko nie na żart mówisz panie Leonie!
— Słowo! zawołał Leon, podając swoją rękę proboszczowi.
Proboszcz z radością i ufnością dziécięcia uderzył w podaną mu dłoń.
— O moja biédna Joasiu! — pomyślał sobie Wilhelm słysząc tę rozmowę — jesteś ty dziewczyną bardzo źle strzeżoną, a nieprzyjaciel twojéj niewinności z łatwością potrafi uśpić baczność i roztropność twoich obrońców najwłaściwszych. Poczciwy proboszcz zaciekle jest myślą jedną zajęty, z czego Marsillat tanim kosztem korzystać nieomieszka. Nikt ci przeto więcéj niepozostaje prócz mnie biédna siéroto. Dobrze więc, ja cię nieopuszczę, i jeźli już jest za późno, to przynajmniéj będę się starał zapobiédz nieszczęsnym skutkom twego błędu.
— Otóż i biédna Joasia idzie, — ozwał się Marsillat, uważając z pod oka księdza, który się jeszcze bardziéj zmięszał, spostrzegłszy się, że wpadł w łapkę.
Wilhelm zadrzał na krześle, i żywo się obrócił, aby nie stracić z oka wyrazu twarzy Joanny w chwili, w któréj się z spojrzeniem Marsillata spotka; ale dzięki bezczelności jednego i niewinności drugiéj, na twarzach obu żadnego śladu porozumienia wyczytać nié mógł.
— Dobry wieczór, księże proboszczu, — rzekła Joanna. — Dobry wieczór panie Leonie. Szukam tu mojego panicza chrzestnego. A! dobry wieczór, paniczu chrzestny. Oto tyle się mi jeszcze zostało piéniędzy z tego coście mi dali, i przyszłam wam tę resztę oddać i podziękować za waszą dobroć paniczu chrzestny!
— Powiedziałem ci już raz Joasiu, że nic nie odbiorę.
— Cóż więc z tém począć? Nie potrzeba mi tyle piéniędzy. Wszak tu tego będzie..... mało czterdzieści franków?
— Kupisz sobie suknie żałobne za nie, moja Joasiu, — rzekł proboszcz głosem nadzwyczaj łagodnym i ojcowskim, — a resztę zatrzymasz na swoje potrzeby, lub potrzeby twoich krewnych i przyjaciół.
Podobnie jak Wilhelm badał uważnie twarz Joanny i Marsillata tak i Marsillat w téj chwili śledził Joannę i proboszcza. Mimowolne tajemne wzruszenie księdza nie uszło jego oku. Ale spokój anielski ani na chwilę nie opuścił niewinną Joannę, a Marsillat, który się znał na tém lepiéj jak Wilhelm, przekonał się że serce pasterki z Ep-nell wolne było od wszelkiéj miłości, równie jak i od wszelkiéj nieufności.
— A teraz muszę wam powiedzieć dobra noc, mój paniczu chrzestny; do szczęśliwego widzenia, — rzekła Joanna; i rzuciwszy się na szyję Wilhelmowi z niedbałością i poufałością prawdziwie wiejską, ucałowała obydwa jego policzki, ani na chwilę nie wyrzekłszy się swéj spokojności i niewinności poważnéj.
To uściśnięcie dziewicze, które ślady łez Joanny zostawiło na policzkach Wilhelma, nie zadziwiło wcale Marsillata i nie zgorszyło proboszcza. Znali bowiem zwyczaje i obyczaje ludu. Ale byłoby to jednakowo za wiele powiedziane, chcąc utrzymywać że proboszcz widział ten pocałunek bez boleści: bo proboszcza nikt nie całuje i nie ściska; a Leon temu się nie przypatrywał drząc ze złości: bo nie ściska się nikogo tylko chrzestnego ojca swojego.
Wilhelm, odurzony w początku tym dowodem uszanowania, któren brał za dowód ufności nadzwyczajnéj, w krótce przyszedł do siebie, przypominając sobie, że za przybyciem swojém do Boussac przed ośmiu dniami, stara tłusta służąca domu, któréj o zalotnictwo posądzić nie można było, nazywając go swoim paniczem tém samém uściśnięciem poufałém go powitała.
— Moja kochana — rzekł do Joanny, starając się, z powodu przytomności Marsillata powagę swemu głosowi nadać; — nie żegnam cię jeszcze na zawsze: jutro się zobaczemy na pogrzebie mojéj biednéj mamki, na którym być się spodziéwam.
— To za wiele dla nas szczęścia mój chrzestny panie, odpowiedziała Joanna.
— To bardzo dobry i szlachetny uczynek, panie baronie; zawołał ksiądz; to bardzo ładnie. Mogę śmiało powiedzieć, że mało jest młodzieży w stanach wyższych społeczeństwa, zdolnych do podobnego uczucia pokory, i tak religijnego uczynku. Moja kochana Joasiu, masz oto dobrego i szlachetnego chrzestnego ojca i prawdziwego przyjaciela. Nabierz tedy odwagi, moja córko, i przyjmując z uległością woli boga to nieszczęście, które cię dzisiaj dotknęło, niezapomnij złożyć dzięki opatrzności najświętszéj, która ci w tak pomyślną porę zsyła szlachetnego opiekuna, jak gdyby ci chciała oszczędzić zgrozy usamotnienia. Życzę sobie tego z całego serca, aby szlachetna matka pana barona chciała cię przyjąć do swojego domu, abyś w niéj znalazła drugą matkę, jakeś znalazła prawdziwego brata w Chrystusie w osobie godnego jéj syna.
— Mój paniczu chrzestny, świadczycie mi więcej przyjaźni jakem na to zasłużyła; będę też za was prosić boga, i za was to samo księże proboszczu.
I rozczulona do głębi serca tą przychylnością którą jej okazywano, biédna i poczciwa Joanna odeszła łkając z rzewnego płaczu.
Proboszcz wyszedł za nią, aby jéj pomódz zarzucić na plecy tobołek, któren za drzwiami zostawiła, a w którym były zasoby na ucztę pogrzebową. Syn Leonarda, chłopak wielki, szesnastoletni, nielada brzydki, lubo wesoły, oczekiwał Joannę w kuchni aby ją odprowadzić do domu i pomódz jéj resztę zanieść zasobów. Dészcz był przestał, wiatr tylko jeszcze wiał burzliwy, a noc, zapadłszy rychléj jak zwykle, z powodu chmur gęstych i czarnych które słońce pokrywały, roztoczyła swoją zasłonę nad całą okolicą.
— Tak panie baronie, — rzekł proboszcz wzruszony wchodząc na powrót do pokoju, w którym swoich gości był zostawił; — Joanna dla domu pańskiego z wielką korzyścią by była. Jest to najlepsza dziewczyna z całéj mojéj parafii, i nie jestem nawet wstanie tak godnie ją zalecić jak na to zasługuje.
— Otóż, co się temu księdzu ubrdało w głowie? — pomyślał Marsillat. — To się mi podoba! trzeba mi będzie stósownie do tego moje bateryje ustawić. A ten ksiądz cnotliwy, który z czystéj cnotliwości z żarliwością nad tém pracuje, aby z oczu swoich oddalić przedmiot zgubny dla spokojności jego sumienia i serca, popycha ją w objęcie Wilhelma! O księża! otóż to tacy jesteście! niech się drudzy gubią jak chcą, wy sobie z tego ręce umywacie, byleście tylko waszą duszę własną uratowali. — Kochany proboszczu — rzekł na głos, — oddaję słuszność twej poradzie którą dajesz mojemu przyjacielowi Wilhelmowi. Niezawodnie że Joanna pod skrzydłem opiekończém takiego mentora niebędzie wystawiona na niebezpieczeństwo zdradliwych zalotów młodych ludzi ze wsi waszéj. Lecz czyż się nic a nic nieobawiasz o pana Boussac w całém tém rozporządzeniu chrześciańskiém i ojcowskiém?
— Wytłómacz się jaśniéj, odrzekł Wilhelm zimno; niémam na tyle przenikliwości, abym mógł za piérwszém słowem odgadnąć twoje dowcipy bystre.
— W téj mierze niémogę się tłómaczyć tylko przed proboszczem jedynie moim ojcem duchownym, moim przyjacielem, jak Panurg się wyraził. Czyś czytał kiedy Rabelego księże proboszczu?
— Nie.
— Tém gorzéj dla ciebie; bo byś się był z niego nauczył, mój kochany księże, że nie wypada nigdy zamykać wilka do stajni.
— Nie rozumiém pana wcale.
— Cóż to, czyż niewiész że Joanna jest czarownicą? i że jeźli zechce oczarować mojego przyjaciela Wilhelma, nie potrzebuje tylko trzy słowa powiedzieć swojej dobrej przyjaciółce Wielkiéj-Bogince, królowej boginek, któréj jest oblubienicą, jak wszyscy o tém wiedzą?
— Niewiém tylko, jak możesz jeszcze żartować sobie tak złośliwie z istoty uczciwéj i litości godnéj, która dopiéro co matkę utraciła, i nigdy swojém zachowaniem się nie dała powodu do tego, aby taki rozpustnik jak ty, panie Marsillat, robił jej ten zaszczyt i nią się zajmował.
— O proboszczu! jeżeli się puścisz na ucinki, to ci będę musiał przypomnieć ducha chrześciańskiéj miłości. Czyliż się zajmuję dziéwczętami z twojéj parafii? Trzebaby bardzo być przebiegłym, aby je zwrócić z dobréj drogi na któréj je prowadzisz; a potém czyliż to czy ubliżać litości i szacunkowi dla Joanny mówiąc, że matka musiała jej w spuściźnie zostawić swoje tajemnicze wiadomości?
Wrzask przeraźliwy i wielki ruch drewnianych trzewików, któren powstał w kuchni, zwrócił uwagę proboszcza na siebie.
— Posłuchajmy no, — rzekł, kładąc rękę na ramieniu Marsillata; — zdaje mi się, że krzyczą: ogień!
— Ogień! gore! — wołano na dworze bardzo wyraźnie; proboszcz i jego dwaj goście rzucili się ku schodom.
— Piorun uderzył w téj stronie jak Epinelle; zapewnie z dwadzieścia domów gore! — wołała Klaudyja, niepamiętając na to, że w Epinell jedna tylko chata była, i ta do Joanny należała.
— Biegnijmy, moje dzieci, biegnijmy w pomoc! — zawołał proboszcz wpadając na rynek w Toull, i zwracając się do swoich parafianów przestraszonych, którzy chcieli wszyscy wejść na ową płaszczyznę wieży aby się pożarowi przypatrzyć, niepamiętając o środkach zagaszenia go. —
— Niech każdy z was biegnie do domu i weźmie z sobą konewkę, — zawołał Marsillat — jeżeli ten pożar w Epinell, to na wodzie tam nie braknie.
— Jeżeli to jest w Epinell, to zapewnie chata Joanny się pali, — zawołał Wilhelm uzbrajając się natychmiast na prędce w dwie konewki z domu proboszcza.
— Zapewnie że to ona się pali, — odrzekł Leonard. — Biédna ta Joasia, to za wiele na jeden dzień nieszczęścia na nią.
— Ależ biegajże żywo, panie kościelny! — rzekł Marsillat pędząc przemocą przed sobą wszystkich tych ludzi rozwodzących płacze i żale.
— Czyż ja tam mogę biegnąć, kiedy jestem kulawy? — odpowiedział Leonard, — zapewniebym i gwałtem na sam ostatek przybył; ale pobiegnę tymczasem uderzyć w dzwony.
— Uczyń to uczyń, i zadzwoń na gwałt! — odrzekł Marsillat — to przyciągnie ludzi do pomocy. Daléj wszyscy co tu jesteście, chodźcie zamiast co macie krzyczeć i dziwić się! kobiéty, dzieci! — gdzie jest cieśla ze wsi, aby się z nami udał do ognia? w mieście? — a zatém zaprowadźcie mnie do jego chaty, i wskażcie mi gdzie jego statek leży, abym mógł wziąć jego topór. —
— Poszukam go wam panie Leonie, — rzekła jedna z kobiét — niech tylko pan nie zagubi topora mojego człowieka!
— Księże proboszczu, najlepiéj by było, gdybyś jegomość oświęcił z dzban wody, — ozwała się inna — to środek najlepszy na ogień piorunowy.
— Tego wszystkiego nie potrzeba — ozwał się znowu inny, — poszukajcie jeno matki Gity. Umie ona zamówić i zażegnać ogień.
— A jakżeż wam pójdzie kiedy iść niémoże?
— To ją wsadzimy na konia. A właśnie téż stoi wielki koń u niéj w stajni.
— Ale uoch! Joasia umie także zażegnać! jeszcze może lepiéj jak matka Gita; wszak ci to matka jéj nie umarła zapewnie, żeby ją czego nie była nauczyła.
Wilhelm i Marsillat już biegli pędem z góry z dwoma lub trzema najśmielszemi i najskorszemi. Kupa wielka ciekawych i płaczków szła za nimi. Proboszcz szedł na samym ostatku, aby napędzać ociągających się i samolubców, i gromadzić konewki, rzecz najpotrzebniejsza i najrzadsza na wsi w podobnych okolicznościach. Noc coraz bardziéj się zbliżała, coraz ciemniéj się robiło, a w miarę jak się przednie czaty zbliżały do miejsca nieszczęsnego wypadku, ogromny snop płomieni pryskający z palącéj się chaty, którym wiatr z wściekłością kołysał, aż za nadto usprawiedliwiał powszechne krzyki: już za późno! już za późno! które Wilhelm i Marsillat za każdym krokiem w koło siebie powtarzane słyszeli. Nakoniec przybyli zadyszani i potem okryci; zdziwieni, że ich Joanna tak daleko wyprzedzić mogła; spodziewali się bowiem na drodze ją napotkać, ale ją nigdzie nie zdybali.
Kobiéty mieszkające w chatach rozrzuconych w sąsiedztwie już się były zgromadziły koło ognia, i niby boginki niemogące nic wskórać przeciwko władzy wyższego ducha, wysilały się w próżnych zaklęciach i krzykach przeraźliwych. Kilku wieśniaków którzy się wraz z niemi tam znajdowali, pomagało Wielkiéj-Gocie gwałtem wyprowadzić z stajni kozy i owce, które, przerażone i ogłupiałe, jak to z temi źwiérzętami zwykle się zdarza w podobnych okolicznościach, ani ruszyć się z miejsca nie chciały. Tę część chaty ogień jeszcze nie był zajął, ale dach głównéj części domu padał w żarzących iskrach na około stojących ludzi, a oczekując blizkiego zapadnięcia się téj płonącéj kupy, nikt się nie śmiał narazić na niebezpieczeństwo wejścia na dach sąsiedni, aby go od owego płonącego oddzielić. Jeden tylko Marsillat w swój topór uzbrojony na to się odważył, z wielkiém przerażeniem Klaudyi, która na ten widok okropne wrzaski wydawała. Wilhelm chciał wejść za nim: ale inna myśl go zatrzymała. Gdzie jest Joanna? Nadaremnie ją szukał w tym małym tłumie, który hałaśnie i nieczynnie w koło pogorzeliska się zbierał. Joanny nigdzie widać nie było. Czy powróciła z Toull? Czy ją kto widział? — Nikt nie słuchał pytań Wilhelma. Wszedł do stajni gdzie dym już tak był gęsty, ze nic rozeznać nie mógł. Wołał Joannę, — nikt mu nieodpowiadał. Wielka-Gotha tylko, pod szopą w tyle będącą krzyczała głosem rozpaczającym: moje kury, moje kury! o moi kochani sąsiedzi! moi ludzie dobrzy, ratujcie moje kury!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.