Jedna setna/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W głowie mojej, niegdyś tak dumnej, wesołej i, jak powiadano, pięknej, a teraz tak zestarzałej, mizernej i biednej, zrywa się już niekiedy wątek myśli, i nie wiem już od czego zacząć miałem... Mniejsza o to! Niech sobie będzie i to zdarzenie, które zresztą przytrafiło się prawie u początku mojej świetnej i pełnej chwały drogi. Mówię: zdarzenie, bo wiedz o tem, doktorze, że moja jedna setna bardzo rzadko dawała mi wiedzieć o sobie bez jakiej zewnętrznej pobudki. Daje to świadectwo o jej słabości, zapewne. Ale w zamian drobne czasem przyczyny wystarczały do wydobycia jej na wierzch, co świadczy znowu o jej twardości i utajonej sile. Zdarzenie zaś, które mi teraz w pamięci napływa, było takie.
Zdaje się, iż 25-go roku jeszczem był nie skończył i od trzech lat przebywałem za granicą, tyle tylko z krajem łączności mając, że rządcy i plenipotenci przysyłali mi stamtąd pieniądze. Większą część tego czasu przepędziłem w Wiedniu, bo i wielką słabość do tego miasta czułem zawsze i szalenie kochałem się wówczas w pewnej, mieszkającej tam, prześlicznej włoszce. Była to kobieta równa mnie położeniem towarzyskiem, a może nawet z powodu różnych dostojeństw swego męża dyplomaty nieco odemnie wyżej stojąca: więc tajemne z nią stosunki dawały mi mnóstwo wrażeń wśród niezwykłych zabiegów i niebezpieczeństw. Naturalnie, że przyczyniało to im uroku i trwałości. Nie miałem czasu się znudzić, bo go na nasycenie się nie wystarczało nigdy.
Widywałem ją rzadko i na krótko, a w przestankach używałem przyjemności sportu, kart i towarzystwa przyjaciół, czasem zaś i przyjaciółek — takich sobie... czemu tamta miłość nie przeszkadzała wcale, ani też one jej. Wszystko to było dla mnie dość jeszcze nowem i bawiło mię ogromnie. Konie moje były tak piękne, że zwracały na siebie powszechną uwagę, kucharz wyborny, przyjaciele dowcipni, przyjaciółki urozmaicone, widywanie się z kochanką krótkie, lecz rozkoszne. Zdziwiłby mię bardzo ten, ktoby powiedział, że czegokolwiek do doskonałego szczęścia mi brakuje. Byłem jeszcze młodym i przebywałem miodowe miesiące mego zawodu. Z oczu twoich, pedancie, wyczytuję zapytanie: cóż to był za zawód? Ach, zlituj się, sam już daj mu nazwę! wszak wiesz, czemu się oddawałem! Ja ci tylko mówię o mojem doskonałem zadowoleniu ówczesnem, które jednak najniespodziewaniej, choć tylko na krótko, zmąconem zostało.
Było to tak: pewnego wieczora opuściłem jeden z największych teatrów stolicy z takiem uczuciem, jakbym wychodził z gorącej kąpieli. Gorąco czułem na czole i w piersi. Grano Szekspira, którego zawsze passyami lubiłem, i któremu, dla wrażenia, jakie wywierał na mnie, przebaczałem nawet to, czem brzydziłem się więcej, niż ojcobójstwem: grubiaństwo. Poszedłem do teatru tylko w celu popatrzenia na moją włoszkę, królującą w loży pierwszego piętra w blaskach swoich brylantów i wspaniałości obnażonych ramion. Ale niewiele na nią patrzałem. Była tego wieczora niezwykle otoczoną i zalotną; porwała mię więc zazdrość czy złość, i pomyślałem sobie, że, bądź co bądź, Szekspir wart więcej od tej wielkoświatowej kokoty. Wyszedłem z teatru wzruszony losami Koryolana i po raz pierwszy ze swoich niezadowolony. Było to niezadowolenie wcale niejasne, a ja przypisywałem je rozczarowaniu się co do kochanki. Nie podobała mi się dziś stanowczo, ze swemi przymilonemi uśmiechami i ognistemi spojrzeniami, rozrzucanemi pomiędzy mnóstwo głupców. Przy wyjściu przyjaciele ciągnęli mię na kolacyą i bakarata, za którym podówczas przepadałem; ale ja, do niczego ochoty nie mając, odmówiłem, a otrząsnąwszy się od natrętnych, sam jeden i bez celu, szedłem chodnikami rzęsiście oświetlonych, turkotem powozów grzmiących ulic.
Nagle uczułem dokoła siebie coś łagodnego i dziwnie kojącego to rozdrażnienie, które mię opanowało, a było tem nieznośniejszem, że doświadczałem go po raz pierwszy; doznałem wrażenia takiej ulgi, jaką sprawia powiew wiatru, spływający na spocone od skwaru czoło. Spostrzegłem wtedy, że, sam o tem nie wiedząc, wszedłem na jedną z wąskich ulic starego Wiednia, z obu stron ujętą w bardzo wysokie mury i poważnym skłonem spływającą ku Dunajowi. Ruch miejski ustawał tu już o tej porze zupełnie; zrzadka rozrzucone latarnie, w połączeniu z gwiaździstą nocą, tworzyły miłe dla wzroku półświatło. Z pośród grzmotu i wrzawy wszedłem w ciszę, z pośród rzęsistego światła w półświatło i po raz pierwszy ich słodycz uczułem. Obudziłem się z zamyślenia, w którem nieszczęśliwy Koryolan i zdradliwa włoszka plątali się z sobą niewyraźnie i drażniąco. Prawie bezmyślnie zacząłem wodzić wzrokiem po wznoszących się z obu stron kamienicach i szeregach ich ciemnych okien.
Mieszkańcy tej dzielnicy miasta wcześnie spać idą, a było to już dobrze po północy; więc prawie wszystkie okna były ciemne i po kwadransie może zaledwie, zwolna idąc, spostrzegłem u szczytu jednego z domów dwa blade światełka. Połyskiwały one bardzo wysoko, na piątem czy szóstem piętrze, i skutkiem optycznego złudzenia zlewały się z widzialnym pomiędzy dachami wązkim szlakiem gwiazdami usianego nieba. Uczułem nagle wielki ku tym światełkom pociąg, a większą jeszcze ciekawość. Kto tam za temi oknami żyje i czuwa? Na co mi była ta wiadomość? Naturalnie, że zupełnie na nic, ale zachciało mi się jej tak gwałtownie, jak innym razem bakarata, szampana lub kochanki.
Czysta fantazya! ale ja byłem aż nadto przyzwyczajony do dogadzania każdej swej fantazyi; bez cienia więc wahania zadzwoniłem do bramy domu. Robiłem awanturę, tego jednak rodzaju, który najlepiej lubiłem. W porównaniu zresztą z innemi, na które co moment się puszczałem, ta oto teraz wzmianki nawet nie warta.
Znasz grzeczność wiedeńczyków i niezrównaną wymowę monety... Z łatwością dostałem się na wschody domu, po których, jakkolwiek coraz wyższemi i ciemniejszemi się stawały, biegłem tak szybko, jakby mię u ich kresu raj Mahometa oczekiwał. Co do mieszkania, do którego przeniknąć chciałem, omylić się nie mogłem, bo była to jedna z tych wąziutkich kamienic, których wiele zawiera stary środek Wiednia, i u szczytu swego miała tylko te dwa okna, te moje zaciekawiające dwa okna. Z pomocą zapałki zobaczyłem staroświeckie, ciężkie, nizkie, jedyne tu drzwi i zlekka do nich zapukałem.
Herein! — odpowiedział zaraz głos z wnętrza.
Wszedłem. Czy uwierzysz w to, doktorze, że uczyniłem to bez najmniejszej odrobiny wahania, zawstydzenia lub nieśmiałości, owszem, z nadzwyczaj miłem i rozweselającem uczuciem popełnienia czegoś niezwyczajnego i zaciekawiającego. Na mimowoli śmiejących się ustach miałem słowa, naturalnie, że niemieckie: »Panie, czy pani! wielki pustak i nic dobrego, zaciekawiony twemi oknami, wśród nocnych ciemności świecącemi, przychodzi zobaczyć, kto i jak za niemi żyje. Nie zaduszę cię i nie okradnę, jakkolwiek do nieznajomego mieszkania jak złoczyńca wśród nocy wchodzę; ale, tylko ciekawość moją zaspokoiwszy, powiem ci »dobranoc« i grzecznie odejdę!«
To miałem zamiar powiedzieć, ale nie powiedziałem i, próg przestąpiwszy, jak Lotowa żona w słup soli, w kolumnę zdziwienia przemieniony, stanąłem. Zobaczyłem znajomą twarz człowieka, którego w dzieciństwie swojem widywałem, a którą poznałem dlatego, że takich jak on mało jest na świecie.
Niemieckie: herein! którem był za drzwiami usłyszał, odskakiwało od niej, jak gumelastyczna piłka od posadzki, bo były to rysy nawskróś nasze, polskie: otwarte, dobroduszne, wrodzoną, choć i dawno minioną wesołością jeszcze podszyte, z wysokiem i gęsto pomarszczonem czołem, z głęboko osadzonemi, lecz zdaleka nawet błękitem turkusu jaśniejącemi oczyma, z wydatnemi usty, nad któremi sterczał twardy i krótki, płowy, siwiejący wąs. Słowem: twarz wesołego towarzysza, który przebył męczeństwo, i poczciwego rolnika, w rycerskiem rzemiośle zmężniałego. Teraz przecież inne wcale uprawiał on rzemiosło, bo chudy, choć barczysty, we flanelowej kamizelce i przygarbionej postawie, na nizkim stoiku siedząc, szydłem i dratwą przyszywał podeszwę do starego buta.
Pierwszą myślą, która przez głowę mi przemknęła, było: dlaczego on teraz jest szewcem? a potem, sam nie wiedząc jak i kiedy, zaledwie z oczami jego wzrokiem się spotkawszy, wymówiłem z cicha: »Przepraszam!« Ja przepraszałem, ja, przepraszałem kogoś innego, jak damę, której tren przydeptałem, lub nie dość śpiesznie podjąłem upadłą chusteczkę. Ale ten człowiek należał niegdyś do towarzystwa i choć był niebogatym szlachetką, na kilkudziesięciu chatach, jak wyrażano się niegdyś, siedzącym, dla szacunku, którego używał, i pokrewieństw, które go z naszą sferą łączyły, przyjmowano go wszędzie. Bywał nawet u moich rodziców. Co on u dyabła z tym starym butem ma do czynienia? A nic dziwnego, że drzwi na klucz nie zamyka i do pukającego w nocy woła zaraz: herein!
Izba jak pustynia: naga i zimna. Ubóstwo w niej aż skwierczy. Trochę kulawych gratów, mnóstwo obrzydliwego, starego obuwia i lampa, która, jasno paląc się na stole, oświeca roztwartą książkę, brudny kałamarz i drobnem pismem gęsto nakreślony arkusz listowego papieru. Usłyszawszy moje »przepraszam!« ten starzec, — nie! źlem powiedział! nie był on jeszcze starcem, ale cały wiek przeżytych boleści zdawało się, że przyrósł mu do twarzy, — wypuszczając z ręki but i dratew, przypodniósł się nieco ze stołka i przyciszonym głosem rzekł:
— A bardzo mnie miło... rodaka...
Jakby mię kto pięścią w plecy uderzył, tak szybko i nizko ukłoniłem się, a on, zadziwiony i zaniepokojony tą nocną wizytą, zapytał:
— Cóż o tak spóźnionej porze mogło pana tu przyprowadzić?
O, wszyscy święci, przybądźcie mi z pomocą! Czy wesoło sobie zadrwić z człowieka tego, jak to miałem zamiar uczynić z każdym, kogobym tu znalazł? czy też wykłamać się zręcznie? ale do jednego i do drugiego wybiegu szczególniejszy wstręt uczułem, szczególniejszy, bom przecież zwykle drwił i kłamał od rana do wieczora, bez czego zresztą nikt oddający się zawodowi memu obejść się nie może. Powiedziałem prawdę. Z wesołością i swobodą, co prawda, trochę sztuczną, opowiedziałem wszystko, jak było. On, nie zapraszając mię wcale do siedzenia, siedział na swoim stołku i z podniesioną ku mnie twarzą uważnie przypatrywał się mnie i słuchał, a kiedy mówić przestałem, pobłażliwie głową potrząsł i przyciszonym, jak wprzódy, głosem, powiedział:
— Młodość... lekkość... Nic pan przez to bardzo złego nie zrobiłeś, tylko to trochę niegrzecznie — i łagodnie, nawet uprzejmie, zapytał:
— Z kim mam przyjemność?...
Powiedziałem mu moje nazwisko. Jakby sprężyną podrzucony, wstał ze stołka i w całej wysokości wyprostował swoją chudą, barczystą postać. Gęste brwi zbiegły się mu nad oczami, które w swych zagłębieniach błysnęły. Kilka razy wąsami poruszył i nie takim już, jak wprzódy, przyciszonym i łagodnym, ale urywanym i hamowanym głosem zaczął:
— Wiem! wiem! słyszałem! któż nie słyszał? Więc to pan, który tak wystawnie i hucznie tu żyjesz i pieniądze po bruku rozrzucasz, że przez pana śmieją się z nas wszystkich nawet niemieckie wrony! Ślicznie! Rad jestem, bardzo rad, że poznaję tak sławnego i taki honor przynoszącego nam męża! Jeszcze trochę takiego życia, a zasłużysz pan sobie na pomnik!
Niech mi się codzień Belzebub śni, jeżeli przy tej mowie starego nie otworzyły mi się usta, jak u pierwszego lepszego gapia. Nie wiedziałem, co właściwie dzieje się ze mną, tak nowem było to, co się działo. I śmiech mnie porywał, i gniew, i inne jeszcze uczucie, którego natury wcale nie rozpoznawałem, lecz które mi dolegliwą przykrość sprawiało. On zaś podszedł do mnie i, w same oczy patrząc mi tak upornie i przenikliwie, żem swoje spuścił, a zgrubiałą i stwardniałą od skór i szydła dłonią mojej ręki dotykając, zapytał:
— Dawno pan tam byłeś?
Jak uczeń przez surowego profesora o lekcyę zapytywany, pocichu odpowiedziałem:
— Od trzech lat już tam nie byłem.
— Tak!.. — przeciągle wymówił i głową zatrząsł. — I mogąc tam być, pan tu siedzisz... Boże mój! a ja nie mogę...
Dłoń z ręki mojej zdjął i do czoła ją wraz z drugą przycisnąwszy zakołysał się w obie strony. — Nie mogę! — powtarzał, nie mogę! nie mogę!..
Widziałem, jak z pod ciemnych dłoni dwie duże krople zwolna popłynęły mu po policzkach. Ale wnet jednym szerokim krokiem do stołu się zbliżył, leżącą na nim kartkę listowego papieru w powęźlone od pracy palce wziął i siadając, a mnie drugi stołek ukazując, porywczo rzekł: — Siadaj pan i słuchaj!
List, który mi przeczytał, pisała żona jego syna, raczej wdowa po jego synu, a matka trojga jego wnuków. Nic nadzwyczajnego. Ponieważ utracili majątek, znajdowali się w wielkiej biedzie. Ona w mieście dawała lekcye języków i muzyki i z tego wszyscy żyli, ale gdy jeden z malców ciężko zachorował, a matka długo doglądać go musiała, wpadli w ostateczną nędzę. Wskutek znowu tej nędzy drugi malec przestał do szkół chodzić, a najstarsza dziewczynka na żebraninę czasem wybiegała i zanadto trochę przypadała do smaku miłosiernym ludziom. Wszystko to kończyło się zwięzłym wykrzyknikiem: »ratuj!«
Po przeczytaniu listu stary zerwał się i, gestem na rozrzucone po podłodze i stołkach stare obuwie ukazując, zawołał:
— Ja! ich ratować! Naprawiacz starych butów! Wszystko, co było można robić, robiłem: drzewo piłowałem, kamienie tłukłem, ciężary nosiłem, głodem marłem... Zmęczyłem się... to już tylko robić mogę... Niewiele sił na to potrzebuję... codzień jem chleb, a czasem i mięso... Ale innych ratować! Zwaryowała kobieta! Niegdyś — co innego! Hej, moje pola złote, dąbrowa zielona, pięćdziesiąt krówek mlecznych! Wspomnienia, panie dobrodzieju, stare bajki!
Tu opamiętał się, oprzytomniał i łzawe oczy znowu we mnie topiąc, spokojniej już zaczął:
— Ale nie o to idzie. Wierz mi pan, że nie na to uwagę pańską zwrócić chciałem, to jest, nie na siebie i nie na swoich... tylko...
Znowu zagorzał i uniósł się; zwierzchnią stroną ręki po liście uderzył.
— Ale tam takich tysiące, dziesiątki tysięcy... a wy...
Głos uwiązł mu w gardle.
— Wy... wy... — powtarzał, aż dokończył — wy tu siedzicie, niemieckie wydrwigrosze i baletnice wzbogacacie... Siły, rozumy, majątki rozsiewacie wszędzie, gdzie was samych nie posiano. Czy wy serc ludzkich w sobie nie macie? — łotry!
Doktorze, czym ja tego człowieka wypoliczkował i na pojedynek wyzwał? Miałem przecież przez dziesięć lat cztery pojedynki, więc pokazałem światu, co umiem. Możebym i wtedy był pokazał, gdyby mi to na myśl było przyszło. Ale nie przyszło. Zapisaną kartkę papieru pochwyciłem, nazwę miasteczka, z którego pochodziła, w pamięć wchłonąłem i, nic nie mówiąc, plecami cofałem się ku drzwiom, jak to czynią wierni, oddalający się od papieża.
Taki mały, zgnieciony wyszedłem na ulicę, jakby mi połowa wzrostu ubyła, a ogromny garb wyrósł na plecach. Czułem, że idę przygarbiony; nogi mi, jak w kajdanach ciężyły.
Gdym wrócił do ślicznego swego mieszkania, pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było to, żem złajał lokaja niemca, o którym wiedziałem, że mię fatalnie okrada; drugą zaś, że na drobne szczątki stłukłem wazę japońską, którą przed kilku dniami za bajeczne pieniądze nabyłem, a której widok wprawiał mię teraz w szaleństwo. Oba te wybuchy były bardzo głupie, — wiem o tem doskonale, ale byłem poprostu tak wstrząśnięty, że sam nie wiedziałem, co czynię, i czułem potrzebę wywierania na ludziach i rzeczach wściekłego rozjątrzenia, które mną rzucało.
Na szczęście, podówczas jeszcze byłem zawsze przy pieniądzach, więc nazajutrz wysłałem do owego miasteczka taką summę, o jakiej posiadaniu owa kobiecina marzyć zapewne nie śmiała nigdy, i to mię trochę uspokoiło, choć przez kilka dni potem seryo namyślałem się, czy nie wrócić tam i w swoich dobrach nie osiąść...
Po kilku dniach przecież zaszły różne okoliczności i zapomniałem, a z tym człowiekiem nigdy już...
Czy słyszysz, doktorze? Co to jest? Czy tu nikogo oprócz nas dwu niema? Tam, w rogu pokoju, za mojem łóżkiem, ktoś powiedział: »łotry!« Ależ nie przecz! wyraźnie słyszałem! Jakże nie słyszeć? Chybaś głuchy, bo przecież ten wyraz, tak wymówiony, posiada taką siłę, że gdyby nią młot napełnić, roztrzaskałby w proch skałę! Więc nie słyszałeś? Hallucynacya słuchu — powiadasz? A prawda! Nieraz już ją miewałem. Teraz nie słyszę już nic, ale tak mi smutno! Morfiny, doktorze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.