Jan bez ziemi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Na niewielkiej stacji było dość pusto i od polnego podjazdu i przy peronie. Tem jaskrawiej odbijała od spokojnego tła młoda postać kobieca bardzo rezolutna, krzątająca się po budynku stacyjnym z niewątpliwemi oznakami rozdrażnienia. Skoro tylko samochód z Gdecza zajechał przed stację i Jan z niego wyskoczył, panna zwróciła się ostro do szofera z wysokości schodków, na których stanęła, śmigła i naczelna, w szarym płaszczu mundurowego kroju, rzekłbyś: młody oficer strofujący żołnierza:
— Przyjechaliście po mnie nareszcie?
Szofer ukłonił się, widocznie znajomy, i jął tłumaczyć, że jeżeli „jaśnie panienka“ chce jechać do Gdecza, to on tam właśnie powraca. Znowu otrzymał jakąś reprymandę za administrację w Gdeczu, za urząd telegraficzny, za instytucje i osoby, za które nie był odpowiedzialny, które jednak miały nieszczęście ściągnąć na siebie niezadowolenie panienki.
Skumin przyglądał się jej tymczasem i z nałogu miłośnika formy niewieściej, przyrodzonej, lub idealizowanej przez sztuki plastyczne, stwierdzał, że lekki oficerski płaszcz okrywa kształty równie klasyczne, jak żywe i ponętne. Niejakie tylko miał wątpliwości co do wyrazu twarzy, zbyt nadąsanego. Ale panna, ochłonąwszy z impetu, uśmiechnęła się promiennie i zaraz Jan nabrał przekonania, że to śliczna dziewczyna. Uśmiechnął się i on, a z nim nawet strofowany szofer. Bywają uśmiechy zaraźliwe przez oczy na cały krąg widzów, przez nie dotkniętych.
Zrodziła się potrzeba jakiejś konwersacji. Skumin podszedł do panny, ukłonił się i wymienił swe nazwisko.
— Dorota Tolibowska — odpowiedziała panna, podając mu szczerą, drobną rękę.
Podniósł trochę brwi, bo pomyślał błyskawicznie: — Ach, to jest ta Dosia, o której mi mówiono — rzekł zaś:
— Pani jedzie do Gdecza? Bardzo żałuję, że właśnie stamtąd wyjeżdżam.
Dosia zajrzała Janow i w oczy, z uśmiechem przekornym:
— Gdybyśmy razem byli w Gdeczu, mogłabym panu przeszkadzać.
— A to w jaki sposób?
— Trzymałybyśmy się ciągle razem z Wercią.
Skumin poczuł ukłucie żartu, mogące być tłumaczone rozmaicie, w każdym razie niesmaczne. Chciał je zagadać uprzejmą gwarą salonowca.
— Cóż z tego? Gdyby panie raczyły mnie dopuszczać czasem do swego towarzystwa, miałbym sposobność oglądania dwóch uroczych kontrastów.
— A pan się zajmuje przeglądem kobiet, jako artysta, czy w celu zaszczycenia której swoim wyborem?
Tego już było Skuminowi za wiele. Odpowiedział głosem innym, mniej śpiewnym:
— Tak się mało znamy, szanowna pani, że nie ośmieliłbym się dawać odpowiedzi na wywiad tak poufny.
Zmiarkowała Dosia, że przesoliła. Ale nie odstraszyło ją to od dalszego ciągu rozmowy.
— Prawda, że się nie znamy. Ja tam o panu słyszałam to i owo. Ale pan o mnie zapewne nic?
Skumin milczał, choć zauważył zmianę wyrazu jej twarzy na uprzejmiejszy.
— Wercia jest moją bliską krewną, a raczej po winowatą. Moja matka była stryjeczną siostrą wuja Ambrożego Radomickiego, więc Wercia jest mi niby ciotką, wujenką. Ale jej przecie tak nie nazywam, jesteśmy prawie w równym wieku.
Jan chwytał te powiadomienia ciekawie i zapomniał o poprzednich zdaniach nieprzyjemnie zaczepnych. Wiadomość, że ta obcesowa panna rodzi się z Radomickiej, bliskiej krewnej Ambrożego, podziałała na niego sympatycznie. I on był krewny gdeckiego domu przez Radomickich, wprawdzie daleki, ale zawsze cząstka tej samej krwi krążyła w nim, wspólna z tą dziwną panną. Z kilku zapytań, które się nastręczały, wybrał najprostsze:
— Rodzice pani mieszkają tu wpobliżu?
— W każdym razie w Poznańskiem. Ale ja nie mam już matki oddawna — rzekła poważnie. — A papa mieszka czasem w Radogoszczy ze mną, lub beze mnie. Ja sama sobie radzę — dodała wcale nie lirycznie.
— Radzi sobie pani w czem? Co panią najbardziej zajmuje?
— Aha, to taki z pana jegomość? Mnie nic nie chce wyjaśnić o sobie, a o mnie chce wszystkiego się dowiedzieć?
— Chytry ze mnie Litwin — odrzekł Skumin z udaną pokorą.
— Znałam i takich. Ja znam dużo mężczyzn i znam się na nich. Prawią mi różne androny o sobie i o mnie, ale ja umiem rozróżniać.
— Nie wątpię, nie wątpię, skoro pani zapewnia.
— A pan należy, widać, do tych, którzy chcą kobiety brać na muchę.
Jak ona się wyraża! — pomyślał Jan, a odezwał się głośno i poważnie:
— W tem się pani myli. Nie działam nigdy podstępnie. Mam nawet wstręt do udawania, do fałszu...
— Doprawdy? Ach, bo ja tak dziko niecierpię kłamstwa!
Zabłysła w niej na chwilę jakby nowa istota. Promienna jasność w oczach, przedtem trochę zbyt mądrych; dobra słodycz w ustach, dotąd niby szyderczych. Teraz cała była piękna.
Jan nie mógł się oprzeć olśnieniu:
— Ja także „dziko“ kocham prawdę, tylko nie tak ślicznie, jak pani.
Tym razem przyjęła kompliment bardzo łaskawie, nawet zapalczywie.
— Niech pan ze mną wraca do Gdecza!
— Nie mogę, droga pani, niepodobieństwo — zadziwił się Skumin niepomału.
— Jakie znowu niepodobieństwo?
— Bawiłem tam parę miesięcy i nareszcie wyjechałem.
— To pobawi pan parę miesięcy i dni kilka.
— Ależ mam bardzo pilne interesy w Warszawie i różne zawikłania.
— A te zawikłania gdzie? w Warszawie, czy w Gdeczu?
— Jak to: gdzie? Czyż mam pani opowiadać o sprawach pieniężnych? — Naturalnie w Warszawie.
— Czy pan gra na giełdzie? — rzekła Dosia, posępniejąc i przybierając znowu swój wyraz zaczepny.
— Nigdy nie grałem, a teraz tem bardziej, bo nie miałbym absolutnie czem grać. Muszę pani wyznać, że jestem kresowcem doszczętnie ograbionym.
— To dobrze.
— Dziękuję pani za życzliwość.
— Dobrze, bo może pan zacząć życie nowe, o własnych siłach, zamiast iść rutyną obszarników, która dogadza, ale i krępuje. Jest pan człowiekiem wolnym.
— Ładna mi wolność, gdy nie można iść drogą swoją już wytkniętą, lecz zarabiać trzeba na chleb powszedni.
— To niewesołe, prawda. Ale zawsze pozostaje wolność. I za chleb pan przecie w Gdeczu nie płaci.
— Długo już właśnie jadłem ich chleb, bardzo smaczny i wykwintnie podany. Wdzięczny im jestem, ale trochę mi to już ciężyło.
— Rozumiem pana, panie Janie — rzekła Dosia, naraz znowu promienna i znowu serdeczna.
— A zatem, panno Dosiu... przepraszam, jesteśmy trochę krewni, mam także prababkę Radomicką. Pozwoli mi pani jechać tym razem do Warszawy. Sygnalizują już pociąg.
— Ręczę, że pana interesy mogą poczekać, no... trzy dni. Jedź pan ze mną do Gdecza.
— Na Boga! cóż ja im powiem, dlaczego wróciłem? Zatrzymywali mnie przecie, a ja stanowczo oznaczyłem mój wyjazd na dzisiaj.
— Powie pan, żem pana przemocą wsadziła do samochodu i przywiozła zpowrotem. Już oni przyzwyczajeni są do takich moich posunięć. — Wercia się nie obrazi.
Ostatnie zdanie, zamiast przekonać do powrotu, utwierdziło Skumina w zamiarze jazdy do Warszawy. Komplikacja z Wercią stanęła mu żywo przed oczyma. Teraz do niej powracać, gdy przed kilku godzinami wyrwał się z jej ramion i umyślnie, po naradzie miłosnej, wyjechał?!
Znalazł zaś mocny argument dla zniechęcenia przedsiębiorczej panny Tolibowskiej:
— Więc mam powiedzieć, że zawróciłem od stacji, bom poznał pannę tak uroczą, że zawróciła odrazu kierunek mych postanowień? Czy pani na to pozwala?
Dosia zadumała się na chwilę i spochmurniała:
— Nie, tego pan nie powie.
— A co mam powiedzieć?
— Nic — — eskapada.
— To znowu nielogiczne i nie w moim stylu.
— Styl pana jest dosyć nudny.
— Niestety. Przy bliższem poznaniu odkrywa pani we mnie właściwości, które jej się nie podobają.
— A pan dba o te właściwości? Widocznie podobają się innym.
— Może nawet nikomu. — — Ale teraz nie czas już na dyskusję, bo mój pociąg wynurza się tam z lasu. — — Najniższe uszanowanie pani.
— Żegnam pana.
Pedała mu rękę tak zimno, że Jan pomyślał, czem mógł ją obrazić. Wpadł do budynku stacyjnego i zdążył jeszcze kupić bilet do Warszawy.
Gdy już pociąg odjeżdżał ze stacji, Jan usiłował z wnętrza wagonu wypatrzeć oddalający się samochód. Mignął mu parę razy przez zasłaniające go przekornie drzewka, budynki, budki i ułamki taboru kolejowego, rozrzucone po bocznym torze. Zdawało się Janowi, że Dosia stoi w otwartym samochodzie i wznosi pożegnalnie rękę. Wyobraził sobie nawet, że patrzą za nim jej dobre, ułaskawione oczy. Na wszelki wypadek zdjął kapelusz i wymachiwał nim przez okno wagonu.
— Cóżto za śliczne dziwadło ta dziewczyna! — pomyślał, rzucając się wreszcie na swą ławkę.
Rytmiczne stękanie wagonu kołysze nietylko do snu, lecz do marzeń na jawie, zwłaszcza gdy kto, jak Skumin, ma w swym aparacie mózgowym i nerwowym taką moc zaledwie minionych, gorących wspomnień. Uczyniła mu się z nich w głowie istna zawierucha.
Kochał Wercię. Drżał w nim jeszcze jej prąd upajający, nabrał w nozdrza i w usta jej zapachu, który jeszcze nie wywietrzał. Radość triumfalna napełniała mu pierś szerokim tchem wdzięczności dla niej i dla Przyrody, która ma w swej skarbnicy tak urocze skarby.
Mężczyzna dystyngowany — rzadkiego typu, gdyż zwyczajni samcy traktują akt miłosny jak wino, a nawet jak wódkę — gdy się napije rozkoszy zmysłowej aż do upojenia, ma nieprzeparty pęd do ogłoszenia swego szczęścia gwiazdom i bibule, jeżeli jest poetą, albo najdyskretniejszemu z przyjaciół, jeżeli jest prozaikiem. Nawet Jan Skumin, z natury skryty i skrupulatny, miał przed laty starego przyjaciela, któremu się zwierzał z dawniejszych prób romansowych. Bo były to istotnie próby tylko, nie do porównania z dzisiejszem zdarzeniem cudnem, którego nie sprowadził podstępem, ani celowem staraniem, które mu się poprostu — zdarzyło. Tą niby niezależnością od jego woli zasłaniał sobie, w mętnem rozumowaniu, swą moralną odpowiedzialność, która coraz ciszej brzęczała na dnie jego sumienia. O swym błogim nastroju, o swem szczęściu dziś nikomu nie powie, bo starszy powiernik już nie żyje, a tajemnicę zachowa dla siebie jedynie, z wielu względów...
Uśmiechał się błogo do swej tajemnicy, wpatrzony błędnym wzrokiem w przeciwległą ściankę wagonu, w jakąś barwną reklamę kawy Kneippa, czy tam czyjejś czekolady. Ale zerknąwszy wbok, zauważył jakby satyryczne spojrzenie jakiegoś czarnego jegomości, towarzysza podróży, którego dotąd nie widział. Odwrócił się od niego z pewnem oburzeniem, że śmie się wdzierać w samotność jego marzenia, oparł głowę o wytapetowany kąt wagonu i zamknął oczy niby do snu, marzył jednak dalej logicznie.
W miarę jak się oddalał od Gdecza, myśl jego przechodziła z gorącej strefy erotyzmu do umiarkowanej strefy estetyki. Nie opuszczała jednak postaci ukochanej. — Jak ona to, jak tamto wykonała zgodnie z regułami piękna. — Jaką dziwną miała intuicję gestu, głosu i szeptu, aby mu się doskonale podobać. — Istnieje widać przeznaczenie jej dla niego i nawzajem, błogosławione Fatum, od którego nie godzi się uciekać.
— Werciu moja! Werciu! — powtórzył kilka razy niedosłyszalnemi westchnieniami.
Powoli obok tego hymnu adoracji dla kochanki zaczęła się plątać jakaś nuta skoczna, niby przekorna, jednak sympatyczna. Nie psuła tamtego hymnu, tylko pogwizdywała wpobliżu. Jan podniósł powieki, pod któremi chował swą wizję, rzucił się żwawo naprzód i z uśmiechem spojrzał przez okno, jakby mógł jeszcze dostrzec samochód, unoszący do Gdecza — Dosię.
Może już być w Gdeczu. Że zaś przyjechała niespodziewanie, nikt jej nie wita u progu. Ambroży wyjechał do Gdańska, a pani śpi jeszcze zapewne. W każdym razie nie opuściła sypialni i rozpamiętywa ogromne zdarzenie tej nocy. Z pewnością nie trapią jej wyrzuty sumienia; Jan nie zauważył ich nigdy w etapach romansu z Wercią, a tem bardziej tej nocy. Upojona jest pierwszym dosytem pierwszej miłości — tak wyglądała aż do pożegnania i tak jest zapewne w tej chwili.
Przyjazd Dosi wpada w ten nastrój, jako zgrzyt, czy jako przyjemna dywersja? Czy te kuzynki lubią się nawzajem, czy ciężko się godzą z powodu usposobień bardzo rozmaitych? Był to tymczasem szereg zagadek dla Skumina, który z panny Tolibowskiej miał dopiero jedno wrażenie migawkowe, niby kliszę nieodbitą i nierozpoznaną w jasnem świetle.
Ale, jak wszyscy ludzie, uzdolnieni do artyzmu literackiego, umiał on tworzyć intuicyjnie obrazy urojone, lecz przekonywające do swego prawdopodobieństwa. Pogalopował teraz wybujałą myślą do sypialni kobiecej w Gdeczu.
— Pukanie do drzwi tej sypialni. Dają znać pani Radomickiej. — Nie — sama Dosia puka do drzwi; jest na to dostatecznie obcesowa, jak to poznałem po jej nagłej propozycji zabrania mnie zpowrotem do Gdecza. Wercia wpuszcza ją naturalnie do swego pokoju.
— Może być inaczej. Wercia kąpie się w łazience, a w takim razie: czy wpuści do siebie Dosię, czy nie? — Nie ma nic do ukrycia, coby ubliżało jej nagiej chwale kobiecej. To wiem. Ale czy stopień ich poufności pozwoliłby na takie spotkanie? Kobiety, nawet zaprzyjaźnione, zapatrują się bardzo krytycznie na szczegóły piękności, jedna drugiej. Jest to prainstynkt ubiegania się o względy mężczyzny, nie jednego, nie realnego nawet, lecz wymarzonego. Rzadko kobieta pochwali szczerze piękność innej kobiety; z lubością zaś wyjaw i i przesadzi przy okazji jakiś defekt przyjaciółki, którego ona sama nie posiada. — Ale nie zauważyłem takiej skłonności u Werci, ani tem bardziej u Dosi, której nie znam. — Przeczuwam tylko, że obraz, który wywołuję, nie może się powtórzyć w rzeczywistości, gdyż, jeżeli Wercia się kąpie, Dosia nie zechce wejść do łazienki na powitanie.
Po krótkiej pauzie nawiedził Jana inny obraz mglisty i bardziej warunkowy z powodu braku doświadczeń osobistych:
— A jeżeli Dosia po podróży poszła się kąpać w jednej z łazienek gościnnych? — Ona jest trochę wyższa i śmiglejsza od Werci — inny kanon niewieści. — Ale wszystko, co się dawało odgadnąć z pod płaszczyka, napełniało oczy rzeźbiarskiem zadowoleniem. — Ręczę, że przy widoku w kąpieli to zadowolenie urosłoby.
Jakby otrzymał kuksa w bok, lub klapsa po palcach, otrzeźwiał i osądził się surowo. Rozkoszna uczta zmysłowa, z której wychodził, rozpasała w nim erotyzm do nieprzyzwoitości. Sformował to w myśli lakonicznie:
— Doprawdy, zaczynam być świnią.
Nie przestał jednak myśleć o dwóch tych kobietach, ale już ubranych i ze stanowiska zimniejszej rozwagi.
— One będą tam rozmawiały o mnie — to pewne. Może nie zaraz, ale dziś z pewnością — przy obiedzie? — na przechadzce? — Ta Dosia może nawet już gada o mnie przy pierwszem śniadaniu? Że opowie o naszem spotkaniu na stacji, to naturalne. Ale ona może być trochę wścibska. Już mnie uraczyła paru przytykami niezbyt taktownemi; tem bardziej może prześladować moją osobą kuzynkę i przyjaciółkę. — Ej, one nie są chyba w ścisłej przyjaźni? — I Wercia, pomimo niewielkich zdolności do krętactwa, nie wyjawi nic przed Dosią z naszej historji. Chybaby wcale nie dbała o jej trwanie, a o to nie mam obawy; układaliśmy przecie projekty najbliższych spotkań, pozory, fortele... Żadna wreszcie porządna kobieta nie opowie na gorąco o swym przypadku nawet najpoufniejszej powiernicy. Ona znowu nie jest tak naiwna, za jaką ją mają powierzchowni spostrzegacze w rodzaju Krysia Ramułtowskiego. Tylko ta ładna, ale niebezpieczna panna wpadła tu niepotrzebnie, jak Piłat w Credo.
Rojenia poplątały mu się i zamierzchły. Nadto w wagonie był upał, a gdy Skumin spróbował otworzyć okno, niemy dotąd towarzysz podróży zaprotestował grzecznie, mówiąc, że cierpi na reumatyzmy i nie znosi przeciągów. Nadobitkę Jan uprzytomnił sobie najrealniejszy, a nieznośny cel swej podróży do Warszawy: zdobycie pieniędzy, których brak przeszkadzał wszystkim jego porywom. Bez pieniędzy nie można nawet porządnie się zakochać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.