Goście: epilog dramatyczny w jednym akcie
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Goście | |
Podtytuł | Epilog dramatyczny w jednym akcie | |
Wydawca | E. Wende i Sp. Księgarnia Polska B. Połonieckiego | |
Data wyd. | 1902 | |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ADAM.
BELA, jego żona.
POLA, jego siostra.
GOŚĆ.
NIEZNAJOMY.
PIERWSZY STARZEC.
DRUGI STARZEC.
WODZIREJ.
GOŚCIE.
STARZEC I. Jak to się wszystko zmienia na świecie. Pamiętam ten pałac, kiedy jeszcze żył stary hrabia. Panie, jakie tu serdeczne, a wesołe były bale... Ale odkąd go ci nowi przybysze kupili — wszystko się zmieniło. Mnie tu coś ciągnie, taki jakiś stary nałóg, ale mi tu już nie miło.
STARZEC II. Skąd oni się tu wzięli?
STARZEC I. Niewiadomo. Spadkobiercy hrabiego właśnie pałac wystawili na licytacyę — oni przyjechali — Bóg wie skąd, no — i kupili...
STARZEC II. W pałacu ukrywa się jakaś tajemnica.
STARZEC I (zamyślony). Jak tu było wesoło! Pamiętam, jak się przed trzydziestu laty tu bawiłem — och, to był inny dom, jak teraz — inny, inny...
STARZEC I. Bo było w nim czyste sumienie i szczęście i spokój.
STARZEC II. A teraz?
STARZEC I. Tam jakaś tajemnica na dnie się ukrywa. Jakaś straszna tajemnica. Mnie nie oszukają pozory, ani te ciągłe bale, ani ta sztuczna wesołość...
STARZEC I. Co się tam na dnie kryć może? Jaka tajemnicza zbrodnia? Co?
STARZEC II. Bo ja wiem? Zbrodnia — hm — wszystko jest zbrodnią — człowiek na to stworzony, by płodził zbrodnię.
STARZEC I. Tak, tak, wszystko może być zbrodnią.
STARZEC II. Życie samo, bo żyjesz kosztem innego.
STARZEC I (zamyślony). Ożenisz się z kobietą, o której nie wiesz, czy cię kocha...
STARZEC II. Przyjdzie dziecko na świat, którego wychować nie możesz...
STARZEC I. Udusisz wstrętnego skąpca, którego pieniędzmi mógłbyś świat cały uszczęśliwić...
STARZEC II. Przekroczysz prawo, które samo może być zbrodniczem...
STARZEC I. Tak! to wszystko może być zbrodnią...
STARZEC II. Nie wińmy ludzi — oni na to stworzeni, by zbrodnie płodzić, a wszystko może być zbrodnią... Ach! ludzie tacy biedni, tacy biedni...
STARZEC I. I oni, ci nowi przybysze, zdają się być weseli, a taki dziwny lęk wyziera im z oczu...
STARZEC II. Ha, bo dziwni, dziwni goście zapełnili ich dom. Zwłaszcza ten jeden, co krok w krok wlecze się za Adamem: gdzie Adam się ruszy, jest przy nim — taki cień nieoderwany...
STARZEC I. Jakoś mi strasznie niemiło. To jest, jakgdyby jakieś nieszczęście zawisło nad tym domem.
STARZEC II. Tylko nie wińmy ludzi. Ludzie czasem bardzo biedni — a może nawet żadnej zbrodni nie popełnili. Natura dziwnie bywa czasem złośliwa. Karze za grzechy, która sama w serce człowieka wszczepiła.
STARZEC I. Tak, tak. Dziwnie się mści chwila szału i szczęścia...
STARZEC II. Czasami człowiek nie wie, że zbrodnię spełnił... Nagle w sercu powstaje mała ranka — rozrasta się w straszliwy sposób — człowiek nagle przejrzy, ale wtedy dopiero, jak go już obłęd chwyta... I to czasami nawet w chwili szczęścia jakieś nagłe wspomnienie — słaby jakiś wyrzut — z tym jednym wyrzutem kojarzą się tysiące — coraz silniejsze, coraz cięższe — rozpoczynają się poszukiwania, dochodzenia... najdrobniejszy szczegół, najmniejsza krzywda wyrasta do potwornych rozmiarów — i, ot! dom napełnia ci się dziwnymi gośćmi.
STARZEC I. Tak, tak, to ta tajemnicza ukryta sprawiedliwość wewnętrznego porządku rzeczy...
STARZEC II. Tego ludzie nie wytworzyli — oni znają tylko karę, a sprawiedliwość serce samo wymierza...
STARZEC I. Serce... he, he — za swoje własne złe podszepty i uwodzenia...
STARZEC II (śmieje się cicho). Tak, tak, tak...
WODZIREJ (klaszcze w ręce). Panowie i panie, taniec się rozpoczyna!
STARZEC I (do drugiego). Chodźmy i my, niech sobie przypomnę te piękne czasy, kiedy tu było tak dobrze i wesoło...
STARZEC II. I dobre sumienie... (wychodzą).
Z werandy pałacu schodzi Adam, głęboko zadumany. Stoi chwilkę, potrząsa głową.
ADAM (po chwili). Straszny gość zagnieździł się w tym domu... (zamyślony) straszny, straszny...
POLA (schodzi z werandy, podchodzi ku Adamowi, bierze go za rękę). Adam! Adam! Mój biedny bracie — ja muszę opuścić twój dom.
ADAM (przerażony). Co? co? Ty chcesz opuścić mój dom?
POLA. Tu niema miejsca dla mnie — twój gość mnie wypiera...
ADAM. Co? Miejsca niema? Dla ciebie niema miejsca? No, to ci zbuduję nowe pałace, marmurowe — z kryształu, jeżeli zechcesz, z czerwonego porfiru, zielonego syenitu — miasta ci całe zbuduję — całe miasta — świat cały ci zabuduję — tylko zostań, zostań...
POLA. Och, gdybyś ziemię całą dla mnie zabudował, to jeszcze nie będę miała miejsca. Twój gość zewsząd mnie wyprze... Już ja ci się teraz na nic nie przydam... Ten dom twój, to dom nieszczęścia, lęku — dom złego sumienia...
ADAM. Pola!
POLA. Nic, nic — stało się coś strasznego w tym domu; ja ci się pytać nie chcę, nie chcę nicować twej duszy — o Boże, żeś ty musiał wejść w ten dom! I co cię tu sprowadziło do tego domu?
ADAM. Miłość.
POLA. A spełniłeś zbrodnię...
ADAM. Co? co?
POLA (z cichym uśmiechem). Ja już wszystko przeczułam i przeklinam ten dom, który duszę twą zabił.
POLA. Tak! na nic ci się już nie zdam. Adam, pomnisz to nasze wielkie szczęście, to spokojne ciche szczęście, zaczem wszedłeś w ten dom? Raz na skałach, na brzegu Oceanu? Morze tak gładkie i miękkie, jak dłoń ukochanej kobiety; jakaś zaświatowa melodya zmroków i gasnącej purpury na niebie wypełniała świat cały — i ocean znikł i świat cały spłynął nam z oczu...
ADAM (nagle). Och jaki ja byłem wtedy szczęśliwy!
POLA. A pamiętasz przed rokiem jeszcze, zaczem wszedłeś w ten nieszczęsny dom, pamiętasz te białe noce nad morzem Północy? Słońce, co właśnie zaszło, skryło się na chwilę za morze — już, już znowu powstać miało — w wielki ogromny majestat purpury, co niebo obciągnął, wcinały się długie, złote gońce światła, co białym żarem za chwilę świat zalać miało. Pomnisz, z jakiem szczęściem chłonąłeś te dziwne czary?
ADAM. Pomnę! Zbyt dobrze pomnę — może, gdybym to wszystko zapomniał...
POLA. To? to?
ADAM. Możebym się wtedy pozbył tego strasznego gościa...
POLA. Gdzieś ty go spotkał?
ADAM. Gdzie, gdzie? Ha! na drodze życia, droga siostro. Wtedy, jak mi się noga poślizgnęła, jak bez myśli i bez pamięci rzuciłem się na oślep — w to, to... nieszczęście — ha, ha... miało ono być szczęściem... każdy człowiek, któremu się noga poślizgnie... wiesz, dostaje w dom takich gości...
POLA. Adam! Coś ty zrobił?
ADAM (patrzy na nią z cichym uśmiechem — wymijająco). Gdzie go spotkałem? Ot, widzisz, przyczepił się do mnie po raz pierwszy w wielkiem mieście. Idę późną nocą do hotelu, a droga wypadała przez ciemny i dziwnie ponury park. I nagle, jakby z pod ziemi wyrósł, stanął człowiek przedemną i spojrzał na mnie wzrokiem, ale to takim wzrokiem, który całe ciało wypełnia, rozpiera je, zimnym dreszczem plecy, piersi zbiega. Drżałem, trząsłem się, ale oczy nasze się splotły, oderwać ich nie mogłem, zlepiły się z sobą... On powiedział tylko: odtąd pozostaniemy razem. Przez całe życie pozostaniemy razem...
POLA. Jakąś ty zbrodnię popełnił, Adam?
ADAM. Istnieje jakiś człowiek, któryby zbrodni nie popełnił? Jakiejś, choćby małej zbrodni? Co to znaczy duża, mała zbrodnia? Największa może mieć tak małe skutki, że staje się małą i naodwrót... A czy ty nie masz czasem lęku i trwogi, żeś może nieświadomie spełniła jakąś zbrodnię, taką, o której może nawet nie wiesz? Nie czujesz lęku i trwogi?
POLA. Nie na tyle, bym sama przed sobą uciekać musiała.
ADAM. Szczęśliwa!
POLA. Widzisz moje życie ciche, spokojne, zrównoważone.
ADAM. Zrównoważone... tak — jak było jeszcze przed rokiem nasze wspólne życie.
POLA. Przed rokiem.
ADAM. I jesteś szczęśliwa z mężem?
POLA. Spokojna, spokojna. A to już szczęściem... (zamyślona) I czemuś tego — takiego gościa wprowadził do twojego domu?
ADAM. Musiałem, musiałem! A, powiedz mi, czy jest jakiś dom, w którymby taki pan nie gościł?
POLA. Straszne, straszne! (po chwili wskazuje na pałac, skąd coraz głośniejszy dochodzi oddźwięk muzyki). A to cię nie ogłusza?
ADAM. Nic, nic — chwilami pragnę się oszołomić, ale gość mój nie pozwala mi zapomnieć — to, to (wskazuje na pałac) to dla niej, dla mej żony: kobietę to ogłuszy, ale mnie — nie...
POLA. Adam, ja muszę cię opuścić, taki dom to jak zaraza... Zarazek nieszczęścia przyczepi się do sukni i wniosę go w mój dom.
ADAM. Tak idź, idź — ale z tobą znika dla mnie reszta spokoju, ukojenia, (nagle z rozpaczą). Och, módz zapomnieć, módz zapomnieć!
POLA (opada, głucho). Módz zapomnieć... (po chwili). A nie mógłbyś opuścić tego domu?
ADAM. I dokąd ucieknę? Przed sobą uciec? Nie można!
Z werandy schodzi Bela.
BELA. Adam! Adam!
ADAM. Co? Tu jestem.
BELA (podchodzi). Jesteś niedobry. Czemu gości spraszasz, jeżeli wciąż uciekasz? Co chwilę trzeba cię szukać po wszystkich kątach (rozdrażniona), a dziwnych, dziwnych gości sprosiłeś.
ADAM (zamyślony). Tak, straszni goście gnieżdżą się w naszym domu.
BELA. Czemuś ich sprosił?
ADAM (znacząco). Myśmy ich przecież oboje, tak! oboje w dom sprowadzili.
BELA. Co? Oboje? Co?
ADAM. Nic, nic — tylko Pola mi mówi, że odjeżdża do domu.
BELA. Co? odjeżdżasz do domu? Adam zatrzymaj ją! co z nami będzie — Pola zmiłuj się, czy wiesz jaką ty pustkę pozostawisz?
POLA. Wiem niestety, ale muszę już jechać, muszę — tu, tu w waszym domu mi niedobrze, a u mnie tak cicho, tak smutno, ale spokój, spokój...
Wchodzi gość niespodzianie.
GOŚĆ (uprzejmie). Ależ państwo, goście was szukają... Chcą twoje zdrowie pić, Adamie, cóż ty taki nieswój — a pani jakoś przygnębiona.
ADAM (nerwowo, do Beli). Idźcie do sali, powiedzcie, że zaraz przyjdę. Głowa mnie boli, chwilę jeszcze pochodzę po parku...
POLA (nieprzyjaźnie do Gościa). To zostawmy go tu chwilę samego — chodź pan...
GOŚĆ (uprzejmie). O nie, ja z nim pogadam, ja go zwykle uspokajam.
BELA. Chodź Pola, chodź — słyszysz? Taniec, taniec... (odchodzą).
ADAM (patrzy nienawistnie na gościa). No i cóż? Na krok mnie nie odstąpisz? nie dasz mi chwili spokoju?
GOŚĆ. Wiesz, żem nieodstępnym twoim towarzyszem. Pamiętasz tę noc w ciemnym parku? — Wtedy ci już powiedziałem, że odtąd pozostaniemy razem. To niemiła rzecz, ale już muszę pozostać przy tobie. To takie moje przeznaczenie. — Widzisz, jam twój cień. Co?
ADAM (opada). I nigdy mnie już nie opuścisz?
GOŚĆ. Nigdy.
ADAM (z mocą). A gdy cię z serca wyrzucę, gdy znajdę tyle siły i odwagi, by się zamknąć na ciebie, gdy się stanę tak mocny i powiem ci precz! gdy znajdę kogoś lub cośkolwiek, co mą duszę wypełni, że będziesz się musiał od mych stóp oderwać, że będziesz musiał umilknąć...
GOŚĆ. Hm, — kto inny możeby umiał to zrobić. — Ty nie!
ADAM. A jeżeli rozum mój zyska taką przewagę, że powiem sobie, iż to, co zrobiłem, zrobić musiałem — że była tylko ta jedyna droga?...
GOŚĆ. Do szczęścia?
ADAM. Wszystko jedno, w przepaść, w otchłań, w rozpacz, ale że tak się stać musiało.
GOŚĆ. Rozum dziwnie nierozumny w takich razach...
ADAM. Ale, jeżeli zdołam to zrobić?
GOŚĆ. Wtedy cień mój na ścianę rzucę. Roztoczy nad tobą straszne skrzydła — gdzie się ruszysz, te czarne, upiorne skrzydła — nie! straszne ręce, rozczapierzone, groźne palce, gdyby szpony szatana, co już, już cię pochwycić mają — gdzie się ruszysz, będziesz zawsze widział te straszne, czychające, podstępne szpony — teraz jeszcze ramiona rozwarte, przyczajone, ot — tak, jak pantera do skoku: jedna sekunda, a obejmą cię w piekielne kleszcze, ot! tuż pod gardło — owiną cię piekielnym uściskiem, coraz silniej cię dusić będą, coraz silniej...
ADAM. Aż, aż?
GOŚĆ. Aż uduszą (śmieje się). I jesteś mój! mój! mój!
ADAM (zrywa się). A dla czego ja twój?
GOŚĆ (śmieje mu się w oczy). Ach, jak ty pragniesz to zamilczyć, zdusić w swojem sercu — czemu się pytasz, dlaczegoś ty mój? Wiesz przecież sam najlepiej.
ADAM. A jeżeli te ręce nigdy się od ściany nie oderwą?
GOŚĆ. Hm, jeszcze gorzej. Zresztą mówiłem ramiona, ramiona, zda się przyczajone do skoku jak pantera — Ha, ha... Te ramiona ci się rzeczywiście przeistoczą zwolna w takie drapieżne, szatańskie zwierzę — będziesz je miał ustawicznie przed oczyma — i co chwilę czujesz, że to drapieżne zwierzę skacze na ciebie, przedniemi łapami obejmuje twoją szyję, tylnemi wpija się w twoje biodra, a cały pysk wżarty w twoją pierś: rozrywa ją, szarpie w kawały, gruchocze żebra, dogryza się do serca — ha, ha, ha — wyrywa serce, takie biedne serce, krwią ociekające...
ADAM. Dosyć już, dosyć...
GOŚĆ. Wiesz, w starem Mexico u Azteków był zwyczaj, że ofiarowywano serce, świeżo wycięte z piersi człowieka, matce-słońcu...
ADAM. A to słońce, któremu moje serce ma być ofiarowane?
GOŚĆ. Sprawiedliwość.
ADAM. Ludzka?
GOŚĆ. Niema ani ludzkiej, ani boskiej. Jest jeden porządek rzeczy, że tak być musi a nie inaczej — kto go przełamie, serce jego na śmierć skazane...
ADAM. Nieubłagany jesteś?
GOŚĆ. Jestem strasznym gościem — co? Strasznym gościem...
ADAM. Och ta muzyka, ta przeklęta muzyka.
GOŚĆ. Nie zagłusza cię? Nie oszołomi cię? Spróbuj, spróbuj — tańcz, upij się, odurz się rozkoszą, tańcem, muzyką... Czemu uciekasz przed tem wszystkiem? Czemu się chowasz ustawicznie w parku, że cię odnaleźć trudno.
ADAM. Nie mogę słuchać muzyki. Nie mogę patrzeć na taniec! Gryzie — gryzie — gryzie. Och te cienie, te uśpione cienie na ścianie. Zawsze je widziałem, zawsze mnie straszyły. Każdy przedmiot wyrastał w to zwierzę, co kłami swymi serce mi wyrywało, szarpało, gryzło...
GOŚĆ. Ha, ha, ha... (nachyla się do ucha). Gryzie? he? gryzie?
ADAM (milczy stępiały).
GOŚĆ. Ha, ha, — takie szczury, co? szczury? To tak wgryzuje się drobnymi, cieniutkimi ząbkami i szarpie i wcina, i wgryza się — albo co? Jak kret, to tak temi małemi łapkami tę twardą opokę, taką spiekłą ziemię — taką stwardłą skorupę — a zdawało się, że to kamień — to wiesz, temi małemi łapkami tak tę ziemię rozluźnia, wgrzebuje się powoli, powoluteńku, ale głębiej i głębiej z taką wściekłą zapalczywością. Potem już kreta nie widać, tylko kupka — ach nie! mogiłka ziemi rośnie, rośnie — rośnie coraz wyżej, im głębiej się kret wgrzebie — a naraz mogiła usypana; nie rośnie już więcej...
ADAM. To znaczy?
GOŚĆ. Kret zrobił swoje.
ADAM. I ta mogiła?
GOŚĆ. Na rozstajnych drogach.
ADAM. Dla zbrodniarzy? Co?
GOŚĆ. Lub dla samobójcy — ha, ha... żeś też o tem nie pomyślał... Tembyś się odemnie wyzwolił... — A przecież to tak łatwo. My zbyt na seryo bierzemy śmierć... I to tak delikatnie urządzić można, bez rozgłosu, bez ludzkiego gadania. Chcesz uniknąć jakichś przykrych rzeczy, nie chcesz by o tem mówiono — i na to rada jest: tuż za parkiem jezioro, wyjeżdżasz łódką na wodę, nadchodzi nagła burza, albo też łódka zmorszała, no! i toniesz... Nieszczęśliwy wypadek! Pogrzebią w święconej ziemi — he, he... albo też wracasz z polowania: masz strzelbę źle przewieszoną, potrącasz o drzwi — lufa wypali — no! i znowu przypadek... Albo idziesz w góry, ot! to najpewniejsze, noga ci się na mchach obślizgnie, albo się kamień obsunie... a to podobno przyjemna śmierć: lecisz, lecisz; w jednej sekundzie przeżywasz najpiękniejsze chwile twego życia...
ADAM. Więc tylko śmierć mnie od ciebie uwolnić zdoła?
GOŚĆ (zimno). Tylko!
ADAM. Więc tylko śmiercią odkupić się zdołam?
GOŚĆ. Tylko!
ADAM. Straszny jesteś.
GOŚĆ. Śmierć nie jest tak straszna. Śmierć dobra...
Czemuż ja nie mogę być tak dobry jak śmierć?
WODZIREJ. Adam! Adam! Chodźże wreszcie. Pijemy teraz twoje zdrowie!
ADAM. Idę, idę (idzie do pałacu).
GOŚĆ. Pamiętaj! To jedno, co cię odemnie uwolni!
Długa pauza
NIEZNAJOMY (podchodzi z drugiej strony; wpatruje się w okna pałacu, potem odwraca się do gościa. — Nagle). Wszak to tu ten dom, w którym się stały dziwne, tajemnicze rzeczy?
GOŚĆ. Tak, tu.
NIEZNAJOMY (po chwili). Bal, muzyka, taniec... hm... To nie zagłusza, nie zagłusza... To upiorów nie rozproszy, to na chwilę upoi, a potem to przez chwilę oszołomione serce mści się podwójnie, że dało się uśpić. Bo serce ludzkie, straszne i mściwe. Nie da spokoju, nie da... (po chwili). Czy ja tam wejść mogę? Bo coś mnie ciągnie do światła i wesela — ciągnie nieprzeparcie...
GOŚĆ. Czemubyś nie miał wejść? Jeden gość więcej — cóż to stanowi? Zresztą niezadługo zapełni się ten dom gośćmi, których gospodarz sam nigdy nie znał — a dziwnych gości ma już teraz u siebie!
NIEZNAJOMY. Dziwnych? (patrzy chwilę zamyślony). Och, gdyby ja tam wejść mógł!
GOŚĆ. Ale gospodarz dawno już na was czeka. Takie jego przeznaczenie, że dom mu się coraz dziwniejszymi gośćmi zapełnia.
NIEZNAJOMY. A może się mylę, może to dom szczęścia i spokoju, a mam nieszczęsny zwyczaj, wchodzić w chwilach szczęścia i wesela... ale ja samotności nie znoszę: jakby mnie furye gnały — latam po ulicach, błąkam się; straszny niepokój gna, smaga mnie wściekłym biczem... i wtedy tak przykucnę przy płocie bogatych — tam, gdzie się w oknach świeci, skąd muzyka dolatuje i gwar i śmiech wesoły, i naraz zdaje mi się, że jestem na trzęsawisku bezradny, — ciemno. — Nie wiem, w którą stronę — aż naraz błędny ognik, ot! wybawienie! On pokaże mi drogę, pokaże kierunek... i idę, i idę, i grzęznę coraz głębiej, ale iść muszę... I teraz nie wyrzucajcie mnie — o! bo mnie wyrzucić nie można — patrzcie! ja porządnie ubrany; nie zrobię wstydu — tylko patrzeć na taniec, chłonąć muzykę, oślepiać oczy światłem... o! nie zagłuszy, nie zagłuszy, ale da chwilę zapomnienia — a w domu bogatych jeszcze bezpiecznie, względnie bezpiecznie. Bo jestem jak szczwane zwierzę, ludzie mnie ścigają, osaczyli ze wszystkich stron, sumienie opętało, serce nie chce okłamywać, mózg błędny...
GOŚĆ. Tym razem nie pomyliłeś się — tu ci będzie dobrze. To ludzie, którzy strasznie cierpią, a zagłuszyć się nie umieją...
NIEZNAJOMY. Tak? To wejdę. Kocham ludzi, którzy cierpią — kocham... a — a w domu bogacza względnie bezpiecznie, względnie... (idzie zwolna do pałacu).
Przez chwilę scena próżna. Głośna muzyka. Gość patrzy nieruchomie na pałac. Nagle muzyka cichnie, a po chwili wychodzi Adam chwiejny, podchodzi do gościa.
ADAM. Tyś go wpuścił?
GOŚĆ. Sam wszedł.
ADAM. Czemuś go wpuścił? Teraz już nie mogę przekroczyć progu tego domu.
GOŚĆ. Nie.
ADAM. Nie ma ratunku?
GOŚĆ. Nie!
ADAM. I dla niej też nie?
GOŚĆ. Dla kogo?
ADAM. Dla mej żony.
GOŚĆ. Zaraz tu przyjdzie.
ADAM. Gdzie Pola? — szukam jej, szukam — Pola! Pola!
GOŚĆ. Schowała się w najskrytszy kąt twego pałacu. Ona cicha i spokojna — a teraz ma lęk. Bo dziwnych i strasznych masz gości.
ADAM. Straszne!
GOŚĆ. Pamiętaj, com ci mówił. O przypadek tak łatwo. Przypadkiem łódka utonie — noga się górach obślizgnie — tysiące sposobów... (po chwili). Zresztą dziwni jesteście. Bierzecie to życie tak strasznie na seryo. Czemu? To trochę szczęścia, ta śmieszna ułuda, która na chwilę pokrywa otchłań życia, by się za chwilę głębsza i straszniejsza odsłoniła... Te chwile upojenia, to omamienie, że żyje się po coś i na coś — że się ma cele w życiu — he he... jacyście wy śmieszni — biedne robaki, piłki w rękach losu i przeznaczenia i wielkich, nieznanych tajemnic — a wam się zdaje, że wy ster prowadzicie... A ja już cię nie opuszczę, bo opuścić cię nie mogę... Patrz, idzie żona twoja... I ją ten nieznajomy z domu wypędził... Teraz na chwilę pozostawię cię twoim rozmyślaniom — w wielkiej godzinie życia zwykle ludzi opuszczam... (chwilę zamyślony) albo też poczekam — przejdę się po parku... Ludzie w takich chwilach dziwnie tchórzliwi: życie wydaje się im nagle tak dziwnie piękne, takie ponętne... Poczekam... Mnie jeszcze nikt nie zwiódł — nikt jeszcze przedemną nie uciekł... (odchodzi, spotyka się na drodze z Belą — patrzą chwilę na siebie).
BELA. Ty straszny! Ty przeklęty!
GOŚĆ. To nie ja — życie straszne i przeklęte! (ginie w parku).
BELA (do Adama). Adam! Adam! Adam! Pola odjechała — teraz już wszystko skończone. Już siły straciłam — nie mogę dłużej tej męki znieść... Obłęd nasze progi przekroczył. Na nic szał, muzyka, upojenie...
ADAM. Więc Pola wyjechała?
BELA. Uciekła z tego domu.
ADAM. Z domu złego sumienia.
BELA. Uciekła, wtedy, gdym, się tańcem zagłuszyć chciała.
ADAM (mocno). Teraz nie ma ratunku.
BELA (zrywa się). Uciekajmy!
ADAM. Dokąd?
BELA. Gdziekolwiekbądź, choćby na koniec świata.
ADAM. Pola powiedziała, że choćbym cały świat zabudował najkosztowniejszymi pałacami, to dla niej miejsca niema...
BELA. Och zapomnimy, zapomnimy — patrz! moje ramiona jak ze stali, — ja cię niemi poniosę, utulę, obejmę tak mocno, że w tej rozkoszy o wszystkiem zapomnimy.
ADAM. Nie, nie! Ten straszny, straszny gość nie da nam spokoju.
BELA. Więc co? co?
ADAM. Co? Wyjedziemy łódką na jezioro — łódka zmorszała — jezioro głębokie...
BELA. Adam!
ADAM. Albo pojedziemy w góry — na wysokie, niebezpieczne szczyty — noga się osunie, ja cię za sobą pociągnę i — i — będziemy wolni.
BELA. Niema innego wyjścia!
ADAM. Niema! (Bela rzuca mu się z głośnym płaczem na szyję).
Pola wbiega, ogląda się trwożliwie na wszystkie strony.
ADAM i BELA (radośnie). Pola! Pola!
POLA. Cicho — cicho...
ADAM. Więc zostaniesz przy nas!
BELA (rzuca się jej na szyję). Zostaniesz teraz — już cię nie puszczę.
POLA (bezładnie). Nie zostanę — zostać nie mogę. Nie mam szczęścia w moim domu, ale mam spokój, a tu u was zaraza — przyczepi się do sukni i zawlokę to do domu męża, wszczepię jad w moje dzieci...
BELA. Zostań! zostań...
POLA. Przybiegłam, bo was raz jeszcze widzieć musiałam. Och, och! coście wy zrobili? Jaką zbrodnię spełniliście?!
ADAM (twardo). Jaką? Żadnej! Milion ludzi to samo robi i są szczęśliwi...
POLA. I za co ta straszna pokuta?
ADAM. Za co, za co? (nagle do Beli): Czemuś mnie nie odkupiła — czemuś mi chwili szczęścia nie dała?
BELA. Boś go mieć nie chciał — nie chciał — chowałeś się przedemną, odtrącałeś, gryzłeś szyderstwem, odpychałeś mnie — a ja, ja rwałam się do ciebie, pragnęłam cię... Tyś tylko chciał się zagłuszać, odurzyć, upoić i coraz bardziej dom nasz gośćmi się zapełniał.
ADAM. Dziwnymi gośćmi... Ha! bo na ścianach były czarne, czychające cienie — czarne zwierzę, co już się rzucić na mnie miało. Bo słyszałem krzyk i płacz, taki straszny rozdzierający płacz: coś jakby płacz dziecka, któremu się wielką, wielką krzywdę wyrządza za to, że było dobre, że kochało — ha, ha... (nagle do Poli). Idź, idź! To dom złego sumienia. To zaraźliwe.
POLA (chce mu się rzucić na szyję).
ADAM (odpycha ją). Tu w tym domu zaraza — patrz, jaki straszny dom! — idź!
POLA. Boże — niema ratunku — a ja tak was kochałam a ja myślałam, że wam pomódz mogę... (odchodzi).
ADAM. Zapóźno, Pola, zapóźno...
ADAM i BELA chwilę sami.
ADAM (zamyślony). Więc ja pójdę w góry — tam, gdzie się mech pod nogą oślizgnie, gdzie kamień się przypadkiem pod nogą obsunie...
BELA. Lękam się! Ja taka młoda — taka silna jeszcze. — Lękam się.
ADAM. To pójdę sam.
BELA. Nie, nie, nie! Pójdę gdzie chcesz, ale lękam się — takam jeszcze młoda...
ADAM. I ja młody...
BELA. Otoczę cię taką miłością, tak cię utulę — patrz jam silna, ja muszę iść z tobą, ale zostań jeszcze; jeszcze spróbój; nie odpychaj mnie od siebie — rzućmy się w wir życia, będziemy je chłonąć, upajać się nim...
ADAM. Cieni nie zgonisz ze ścian, kreta po ziemią nie poszukasz...
GOŚĆ zwolna nadchodzi.
BELA. Cóż chcesz? Cóż? Przeklęty! — ty straszny!
GOŚĆ. To tylko życie straszne. To tak niezmiernie śmieszne, że ludzie tak życie kochają: śmierć dobra i cicha... To trochę głupiego szczęścia — to mamidło, ten majak szatański. To upojenie się swoją siłą, celami, to przeświadczenie, że jest się wielkim, że ma się jeszcze tyle do zrobienia: to wszystko głupstwo, to lep, na który życie ludzi bierze. Śmierć, śmierć, to jedyne — pluje się życiu w twarz i mówi się: mnie nie omamisz! I idzie się z wielką powagą i pogardą w śmierć!
ADAM (do Beli). Chodź, chodź — pójdziesz zemną?
BELA. Tak się lękam, tak się lękam!
ADAM (łagodnie do gościa). Kobieta się zawsze lęka (błędnie). he, he... Więc pójdę sam... A, trudno... zostań — jeszcze masz życie przed sobą — jesteś jeszcze silna i młoda...
BELA. Adam! Adam! (stoi jak przykuta do ziemi).
ADAM (idzie, ogląda się za nią, ale nic nie mówi).
GOŚĆ. Pójdę z tobą. Będzie ci łatwiej. A już czas, już czas...