Strona:PL Przybyszewski-Goście.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Pałac niknie w ciemności — tylko noc księżycowa.

POLA. Przybiegłam, bo was raz jeszcze widzieć musiałam. Och, och! coście wy zrobili? Jaką zbrodnię spełniliście?!
ADAM (twardo). Jaką? Żadnej! Milion ludzi to samo robi i są szczęśliwi...
POLA. I za co ta straszna pokuta?
ADAM. Za co, za co? (nagle do Beli): Czemuś mnie nie odkupiła — czemuś mi chwili szczęścia nie dała?
BELA. Boś go mieć nie chciał — nie chciał — chowałeś się przedemną, odtrącałeś, gryzłeś szyderstwem, odpychałeś mnie — a ja, ja rwałam się do ciebie, pragnęłam cię... Tyś tylko chciał się zagłuszać, odurzyć, upoić i coraz bardziej dom nasz gośćmi się zapełniał.
ADAM. Dziwnymi gośćmi... Ha! bo na ścianach były czarne, czychające cienie — czarne zwierzę, co już się rzucić na mnie miało. Bo słyszałem krzyk i płacz, taki straszny rozdzierający płacz: coś jakby płacz dziecka, któremu się wielką, wielką krzywdę wyrządza za to, że było dobre, że kochało — ha, ha... (nagle do Poli). Idź, idź! To dom złego sumienia. To zaraźliwe.
POLA (chce mu się rzucić na szyję).
ADAM (odpycha ją). Tu w tym domu zaraza — patrz, jaki straszny dom! — idź!
POLA. Boże — niema ratunku — a ja tak was kocha-