Strona:PL Przybyszewski-Goście.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dya zmroków i gasnącej purpury na niebie wypełniała świat cały — i ocean znikł i świat cały spłynął nam z oczu...
ADAM (nagle). Och jaki ja byłem wtedy szczęśliwy!
POLA. A pamiętasz przed rokiem jeszcze, zaczem wszedłeś w ten nieszczęsny dom, pamiętasz te białe noce nad morzem Północy? Słońce, co właśnie zaszło, skryło się na chwilę za morze — już, już znowu powstać miało — w wielki ogromny majestat purpury, co niebo obciągnął, wcinały się długie, złote gońce światła, co białym żarem za chwilę świat zalać miało. Pomnisz, z jakiem szczęściem chłonąłeś te dziwne czary?
ADAM. Pomnę! Zbyt dobrze pomnę — może, gdybym to wszystko zapomniał...
POLA. To? to?
ADAM. Możebym się wtedy pozbył tego strasznego gościa...

Milczenie.

POLA. Gdzieś ty go spotkał?
ADAM. Gdzie, gdzie? Ha! na drodze życia, droga siostro. Wtedy, jak mi się noga poślizgnęła, jak bez myśli i bez pamięci rzuciłem się na oślep — w to, to... nieszczęście — ha, ha... miało ono być szczęściem... każdy człowiek, któremu się noga poślizgnie... wiesz, dostaje w dom takich gości...
POLA. Adam! Coś ty zrobił?