Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Pierwszy raz znalazłem się tedy nadobre „na wsi“ i miałem sposobność poznania wszystkich jej przyjemności. Były one mnogie i rozmaite. Mieszkałem w chałupie chłopskiej, zbudowanej według znanego systemu, wykluczającego użytek wszelkiego kruszcu, jako to: klamek i zamków udrzwi itp. Miejsce podłogi zastępowała ubita glina, okienka nie otwierały się, ale był dla wentylacyi wiecznie otwarty komin, nad przypieckiem zajmującym trzy czwarte izby. Pod każdym innym względem, komfort mój zastósowany był do tego pomieszkania. Gdybym był chciał, mógłbym był mieć towarzystwo, pełno było bowiem dokoła przedsiębiorców różnych części budowy kolei żelaznej, którzy gdy nie pilnowali swoich robotników, lub nie wyjeżdżali do miasta, zabawiali się wysuszaniem niezliczonych butelek szampana i grą w karty; z urzędu wszakże, a nietylko wskutek różnicy gustów, musiałem od nich stronić, inaczej kontrolując ich, nie mógłbym był uniknąć kolizyi obowiązku z przyjaźnią. Dzięki temu zachowaniu się mojemu, używałem wkrótce w tych kołach jak najgorszej reputacyi, i powszechnem tam było życzenie, aby mię jak najprędzej „dyabli wzięli“. Jeszcze gorzej szło mi z większymi dostawcami i antreprenerami, a najgorzej z panem Klonowskim. Zacny ten obywatel, nie wiem jakim sposobem, był wszędzie, należał do wszystkiego, wszędzie miał jakiś interes i wszędzie znać było jego rękę. Dowiedziałem się, że on a nie kto inny zarządza fabrykami w Gruszczanach, których akcye kupiłem. On podjął się był dostawy tak zwanych „progów“ dla kolei, i dostawy palów na piloty, i wożenia szutru, i tysiąca innych rzeozy. Niepodobna mi było spędzić kilku dni, aby się z nim nie zetknąć. Raz pretendował za piasczystą przestrzeń, którą odstąpił pod dworzec w Janówce, wynagrodzenic wynoszące około 1000 złr. od morga. Drugi raz dostawił, nie pamiętam już ile tysięcy progów, ochrzciwszy tym tytułem jakieś cieniutkie i krzywe patyki, przeciw którym zmuszony byłem założyć stanowcze veto. Zjechał naczelny inżynier z powodu tego sporu, i przyznał mi słuszność, ku wielkiemu zadowoleniu mojej miłości własnej. Byłem pewny, że gorliwość moja znajdzie uznanie u przełożonych, ale uznanie to objawiło się w ten sposób, że nagle, ui ztąd ni zowąd, przeniesiono mię z Janówki do Bednarówki. Przeniesienie takie uchodzi raczej za karę, niż za nagrodę; cierpiałem atoli inie skarżyłem się, chyba tyle, że w listach do komornika Wielogrodzkiego opowiadałem szczegółowo wszystko, co się działo koło mnie i ze mną. Na dnie duszy mojej było zbyt wiele szczęścia, by mię trapić mogły zbyt mocno drobiazgi tego rodzaju. Odbierałem bardzo często listy od Herminy, która korespondowała z Elsią i przysyłała mi każde jej pismo. Elsia wracała z ciotką do kraju i cieszyła się z tego niezmiernie, jak zapewniała. Za huczno, za gwarno było jej w świecie, pragnęła ciszy i spokoju. Hermina, mimo obietnicy swojej, nie mogła się wstrzymać, aby jej nie donieść tego, co wiedziała o mojej rozmowie z Józiem i o zapatrywaniach się p. Starowolskiego na moje najgorętsze życzenia. Elsia w odpowiedzi nie traktowała wprawdzie wprost przedmiotu, o który chodziło, ale natomiast z takiem uniesieniem wyrażała się o niezrównanym charakterze i o szlachetnych zasadach swojego dobrego, kochanego ojca, tyle okazywała wdzięczności dla rozumu i serca, objawiającego się w jego dbałości o przyszłość dzieci — mówiła to wszystko tak szczerze, tak z głębi duszy, że teraz już z pewnością nawet Józio nie zdołałby był powątpiewać ojej uczuciach, ja zaś, byłem w siódmem niebie. Była tam na końcu listu dość długa wzmianka, o mnie. Elsia w żartobliwy sposób zapytywała Herminę, czy jeszcze ciągle kultywuję mój pociąg do pedanteryi, i czy nie pozwoliłem sobie, choćby jakiego jednego, małego wybryku, któryby mię stawiał na równi „avec le commun des martyrs“ — twierdziła bowiem, że niema nic nieznośniejszego, jak ludzie wzorowi, wobec których każdy musi się czuć ułomnym i niegodziwym. Hermina dodała do tego ze swej strony komentarz, że wprawdzie Elsie, żartuje, ale ze i na seryo wartoby było, abym się nie oddawał tak bez przerwy melancholicznym kontemplacyom, w chałupie wiejskiej, ale abym się trochę rozerwał — w tym celu radziła mi wziąć urlop bodaj na parę tygodni. Postanowiłem uczynić to, skoro Elsia wróci do Lwowa; co do zarzutu pedanteryi i zbytniej wzorowości, był on dla mnie tak nowym iniespodzianym, że jakkolwiek uczyniony był w żarcie, zastanawiałem się nad nim długo i przyszedłem do przekonania, że w istocie bywam nieraz może zbyt sztywnym i zamyślonym, osobliwie w obecności Elsi. Przypomniałem sobie, że z pomiędzy młodych ludzi, których znałem, najwięcej zawsze podobali się kobietom ci, którzy byli wesołego usposobienia, i którychby mniej pobłażliwy sędzia bez litości zaliczył do kategoryi... łobuzów, mówiąc z warszawska. Wszak nawet Gucio Klonowski podobał się nietylko pannom na wydaniu, ale i mężatkom, które nie mogły mieć co do niego zadnych widoków. Pani Mamułowiczowa, swoją drogą zwolenniczka melancholików, przecież przyznawała się, że ją Gucio niezmiernie bawi, i że to bardzo sympatyczny młody człowiek. Bez żartu tedy, czułem, że należało mi zmienić się ile możności w tym kierunku i jak nieraz może kto inny w moim wieku rozpamiętywał potrzebę ustatkowania się i przedsiçbrał prowadzić nadal życie systematyczne i porządne, tak ja powziąłem silne przedsięwzięcie reformy wprost przeciwnej. Nie wiedziałem tylko, jak to począć? Jak naśladować np. Gucia Klonowskiego w salonie, skoro nie upłynęło nigdy pięciu minut, aby ten mój koleżka nie powiedział jakiego nonsensu, albo nie popełnił jakiej nieprzyzwoitości? Jak go naśladować w ogóle, skoro nie robił nic innego, jak tylko grał w karty, pił szampana, prowadził dwuznaczne miłostki i zajeżdżał konie na śmierć? A on był przecież, ze wszystkich nie-pedantów, których znała Elsia, najwybitniejszym typem; inni nie mogli dokazać i połowy tego co on, bo mieli mniej pieniędzy i nie byli porucznikami huzarów. Jak to zrobić, aby nie mieć miny pedanta — oto pytanie, nad którem łamałem sobie głowę w długich, samotnych godzinach wolnego czasu, w mojej chałupie bednarowieckiej.
Tymczasem zaszedł fakt, który mię przekonał, że niełatwo wyleczę się z pedanteryi. Koło Bednarówki stawiano dla kolei żelaznej most na rzece, a dalej sypano groblę, do której używano pilotów. Spostrzegłem, Że filary mostu, przeznaczone na to, aby mogły wytrzymać częste powodzie i uderzenia kry na wiosnę, wystawiono w ten sposób, że tylko zewnętrzne ściany murowane były z kamienia, wnętrzne zaś wypełniono rumowiskiem i śmieciem. Oprócz tego, fundamenta tych filarów wpuszczone były w grunt, zdaniem mojem, zbyt płytko, a nadomiar konstrukcya żelazna mostu była wprawdzie bardzo dobrego systemu, ale w porównaniu z projektem wynalazcy tego systemu, użyto do niej zaledwie połowę żelaza. Ma się rozumieć, że opierałem się z całej siły tej dziwnej architekturze, i zasypywałem główny zarząd przedstawieniami co do strasznych następstw, jakie ztąd wyniknąć mogą. Długi czas nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, a nakoniec dostałem taką, że nadzór nad mostami należy do innego inżyniera, któremu zakomunikowano moje uwagi, ja zaś mam pilnować grobli. Przedsięwziąwszy sobie w duchu, że gdy kolej będzie gotową, puszczę się raczej wpław przez rzekę, aniżelibym miał jechać wagonem po takim moście, opisałem znowu całe zajście komornikowi Wielogrodzkiemu, i budowałem groblę. Dzieło to, jak sobie pochlebiam, wypadło nieźle; pan Klonowski wyjątkowo dostarczył wybornego materyału na piloty i zwiózł tyle szutru, ile było potrzeba. Przyszło nakoniec do ostatecznego obliczenia kosztów, i w tym celu zjechał do Bednarówki mój bezpośredni przełożony, p. Heimoffen, prawa ręka księcia Blagi, prezesa towarzystwa. Otóż, jak powiadam, pale były tak długie, jak tego było potrzeba, nawicziono także dostateczną ilość kubicznych sążni szutru-nle p. Heimoiłen zamiast istotnie zużytego materyału, tj. palów trzyłokciowych, włożył w rachunek czterołokciowe, a liczbę sześciennych sążni szutru pomnożył w dwójnasób. Rachunek ten kazał mi podpisać, jako bezpośredniemu odbiorcy wszystkich tych pięknych rzeczy. Wpatrzyłem się zdziwiony w mojego pana szefa., ios’wiadczyłem, że rachunku nie podpiszę, bo jest fałszywy. Uśmiechnął się na to z pogardą i oświadczył:
— Mój młody panie, pan nie znasz się na takich rzeczach. To, co się panu wydaje fałszerstwem, jest tylko zwykłem virement de fonds, które się w każdem przedsiębiorstwie praktykuje. Muszę pana pouczyć w tej mierze — dodał, mierząc mię od stóp do głowy. — Towarzystwo zrobiło zbyt niski kosztorys budowy mostów; widziałeś pan zapewne, że to są kunsztowne budowy, które pochłonęły bajońskie sumy. Nie możemy teraz blamować się i wykazywać rezultatu, dwakroć większego od preliminowanej kwoty. Z tego to powodu zmuszeni jesteśmy repartować na inne budowy to, co się tam ponad kosztorys wydało, w interesie więc Towarzystwa, któremu pan służysz, podpiszesz pan ten rachunek, rozumiesz pan?
— Nie rozumiem — odparłem stanowczo. — Wiem dwie rzeczy: najpierw, ża most stawiało towarzystwo, a inne budowy, osobna spółka przedsiębiorców, za cenę zgóry umówioną, a w takim razie nie pojmuję, jak można uskutecznić przeniesienie funduszów z rubryki w rubrykę. Ale co gorsza, wiem nadto, że most w Bednarówce nie kosztował i połowy preliminowanej kwoty; filary są czemś na kształt chińskich parawanów, udających twierdze, i wetknięte są w ziemię tak, że dość jest dmuchnąć, aby się obaliły, a żelaza w konstrukcyi brakuje najmniej połowa.
— Jesteś pan młokosem, który przebiegł gdzieś przez sień jakiejś szkoły realnej i rezonuje o tem, czego nie rozumie!
— Ale który nie podpisuje tego, czego nie rozumie.
— Więc pan stanowczo nie podpiszesz?
— Nie.
— Dobrze więc, wygotuj pan inny rachunek i podpisz go pan. Przeklęty kraj! — dodał, drąc w złości swój elaborat — ci Polacy w Radzie nadzorczej ponasyłali mi tu jakichś przemądrych nieuków, którzy mnie, mnie chcą uczyć rozumu!
Byłby może dalej piorunował pan szef, i byłoby przyszło do gwałtownej sceny między nami, gdyby w tej chwili z wielkim hałasem nie byli nadbiein ludzie, zajęci wykończaniem robót około mostu. Przynosili oni nowinę, że jeden z filarów, sprzykrzywszy sobie w nader krótkim czasie swoje położenie pionowe, ni ztąd ni zowąd przewrócił się do rzeki, że konstrukcya żelazna leży w wodzie i że przy tej sposobności jednego robotnika śmiertelnie pokaleczyła waląca się budowa, a drugi utonął.
P. Heimoffen zatrząsł się od gniewu na mojego sąsiada i kolegę-inżyniera, p. Prszticzka, który most budował. Nie chodziło mu o to, że most był źle postawiony, ale o to, że się zawalił tak wcześnie, i że potrzeba go będzie stawiać na nowo z jednych i tych samych funduszów. Na domiar — jak sobie wyobrażałem — nieszczęścia, nadjechać miał książę Blaga i mógł się przekonać naocznie, że filar był tylko rodzajem wielkiej kiszki kamiennej, nadzianej rumowiskiem. Książę Blaga nadjechał w istocie nazajutrz i skonstatował...
Książę Blaga skonstatował, że „potrzeba sprowadzić więcej inżynierów z Niemiec i z Czech, bo ci Polacy wszystkim nam kości połamią“...
Książę Blaga był to mąż nader imponującego weirzenia, powierzchowności nawskróś patryarchalnej. Na kimby nie zrobiły wrażenia jego szlachetne i piękne rysy twarzy, jego postać wzniosła i arystokratycznie przytem pochylona, w tym musiały wzbudzić uszanowanie przynajmniej jego siwe włosy i wyraz oblicza pełen dobroduszności połączonej z inteligencyą, a nierepublikanowi imponować musiało nazwisko, którego etymologia gubiła się w pomroce przedhistorycznych prawie wieków. Był wprawdzie historyk, który twierdził, że Blaga był dawniej czystoruską Błochą, byli żartownisie, którzy Blagów wywodzili od Gaskończyków i innych mieszkańców Galii, ale pewnego nikt nic nie wiedział, a ostatecznie, jeszcze pradziad księcia Fortunata Blagi otrzymał był prawo noszenia tytułu: princeps imperia romani, i wszystko korzyło się przed tym obcokrajowym blaskiem, równie jak Jontek pana Sawrackiego z Kiejstumówki i Maciek pana Ostapowskiego z Drewni znają respekt przed Jaśkiem pana hrabi Zagrobelskiego, odkąd się nazywa John i nosi kapelusz z galonem i buty z żółtemi stylpami. Blagowie byli dynastyą, cokolwiek na wzór Napoleonidów, konserwatyści trzymali się jej jako silnej kotwicy przeciw burzom rewolucyjnym, a demokraci wierzyli, że w niej tylko jest zbawienie zasad wolności, równości i braterstwa, zwłaszcza gdy książę Fortunat miał potomstwo nader czerwone, nakształt wielu innych następców tronu. Miał on i osobiste zasługi, które chętnie wyłuszczał, ile razy kandydował na prezesa; prezesem zaś był wszędzie, i tam gdzie radzono o chowie buraków, i tam gdzie wychowywano młodzież, i tam gdzie budowano kolej lub przyjmowano pieniądze w zamian za asygnaty kasowe, i tam nakoniec gdzie radzono o losach kraju i kierowano niemi w duchu konserwatywno — demokratyczuo-staroszlachecko-postępowym. Osobiste owe zasługi, o ile pamiętam z pewnej mowy księcia Fortunata, którą słyszałem, były w istocie bardzo ważne; opowiadał on bowiem sam z rozrzewnieniem, że przed trzydziestą laty nie posiadał nic, oprócz dwudziestu groszy dyurny i dwóch milionów złp. w brylantach i innych kosztownościach, obecnie zaś posiada dwadzieścia milionów i to nie nędznych złotych polskich, ale złotych reńskich, z których każdy zawiera sto okrągłych centów rozmaitego pochodzenia, ale jednakowej wartości. Książę Fortunat tak był wylanym dla dobra ziomków i dla spraWy ojczystej, że gdyby nie był tak ubogim, byłby niezawodnie łożył wielkie sumy na wsparcie sztuk i nauk, byłby kupował obrazy irzeźby, byłby własnym kosztem wydawał dzieła ważne a niepokupne, wymagające wielkiego nakładu i t. d. Na nieszczęście, skromne jego środki nie pozwalały mu tego zbytku; kapitaliki jego uwięzione były bowiem w rozmaitych przedsiębiorstwach, przyczyniających się do podniesienia matcryalnego dobrobytu kraju, jak np. kolej żarnowsko-ławrowska, wróżąca kolosalne zyski akcyonaryuszom, gdyby się zdecydowali przebudować ją z gruntu.
Na pierwszy rzut oka, tak się zakochałem w tej wspaniałej postaci, że skorzystałem z nadarzonej sposobności i wyłuszczyłem księciu Fortunatowi wszystkie, zdaniem mojem, niewłaściwe zajścia, które spostrzegłem w ciągu budowy. Słuchał mię z łagodnym, dobrodusznym uśmiechem, ale wpatrując się w twarz jego dokładniej, odkryłem w niej skazę, z początku niedostrzeżoną. ZauWażałem mianowicie, że lewe oko księcia pana było mniejsze, więcej przymrużone, i patrzało cokolwiek inaczej niż prawe, chociaż bynajmniej nie był zyzookim. To jakoś mię tak ochłodziła w zapale, że przestałem mówić, a książę nie pytał mię też o nic i odjechał„z panem Heimoffenem, nie zbadawszy moich zarzutów i kiwnąwszy zaledwie ręką, gdy mu tłómaczyłem między innemi, że przedsiębiorcy budowy bez litości wyzyskują ludność wiejską, przyciśniętą głodem tego roku, że robotnik zmuszony do żywienia się w kantynie, utrzymywanej na ich rachunek, w sobotę, gdy przyjdzie do wypłaty, nietylko nie otrzymuje ani grosza, ale że nadto grabią go jeszcze często, bo przejadł więcej niż zarobił. Książę w odpowiedzi spytał mię tylko, gdzie kończyłem szkoły, a dowiedziawszy się, że we Lwowie, kiwnął, jak mówiłem, ręką i odjechał.
W tym właśnie czasie, głód i drożyzna doszły były do największego stopnia-za garniec jęczmienia chłop chętnie zrzekał się ojcowizny, a za kieliszek wódki dałby się był namówić do największej zbrodni. Jakkolwiek spokojnym i potulnym był lud w tych stronach, Wrzało i kipiało między naszymi robotnikami, wyzyskiwanymi bez litości. Przedsiębiorcy zmuszeni byli sprowadzić żandarmów do Bednarówki, gdzie zgromadzoną była większa liczba robotników. W dzień odjazdu księcia, który przypadkiem był sobotą, oburzenie wzrosło było do zatrważających rozmiarów, bo w kantynie pozabierano’włościanom kożuchy i buty, za to, że pracowali przez cały tydzień. Gdy ludzie ci z narzekaniami wrócili do wsi, rozdałem między najbiedniejszych cokolwiek pie-„ niędzy, a nie mogąc znieść widoku nędzy, przedstawiającej się moim oczom, zamknąłem się w chałupce, w której mieszkałem. Pisałem list do komornika, opowiadając mu w sposób melancholiczny, niewesołe moje spostrzeżenia — Kasia, którą wraz z jej mężem zabrałem z sobą najprzód z Żarnowa a potem z Janówki, robiła mi herbatę, a pan Maciej, jej mąż i eks-kapral, zajęty był na podwórzu rozmową na migi z Anglikiem, Mr. Holyday, zostającym w służbie przedsiębiorców, bardzo zdolnym i przyzwoitym człowiekiem, który miał słabość do teologii, jak wielu jego rodaków. Przypatrywał on się pilnie obrządkom cerkiewnym i kościelnym, zbierał kolekcyę ornatów, stół, kichchów i ikonów, i każdego, kogo spotkał, wybadywał co do jego przekonań i wyobrażeń religijnych, zapisując wszystko nader skrzętnie ikomunikując potem swoje spostrzeżenia redakcyom pism kościelnych angielskich rozmaitych konfesyj, których abonował sześć czy siedem. Jestem pewny, że iz Maciejem nie mówił o niczem innem, i że w kilka tygodni jedno z ulubionych jego czasopism zawierało zadziwiającą wiadomość, jako w armii austryackiej panuje osobna zupełnie religia, według której po Panu Bogu najpierwszym świętym jest Herr Hauptmann. Nagle wszystkie te nasze sielankowe zajęcia przerwane zostały ogromnym gwarem, a poskoczywszy do okna, ujrzałem tłum robotników, uzbrojonych w rydle i motyki, którzy otoczyli chatę dokoła i napadłszy znienacka Anglika i Macieja, wtłoczyli ich do sieni, dokąd wdzierali się za nimi. Otworzyłem drzwi i chciałem wyjść, aby się dowiedzieć, co się stało, ale w tej chwili wepchnięto do izby moich obydwu teologów i w okamgnieniu izba napełniła się rqzwścieklonymi robotnikami, z których dzikiej wrzawy wyrozumiałem, że chcą ubić na śmierć „dzindziniera“, bo zatrzymnje pieniądze, przeznaczone im na zapłatę, podczas gdy oni giną z głodu. Ja byłem tym nieszczęśliwym „dzindzinierem“. Nie było czasu parlamentować, ani też zastanawiać się, kto mógł w tych biednych ludzi wmówić tak wierutną bajkę; rydle i motyki zagrażały mojej.głowie itylko dzięki niskiej powale, wymierzone we mnie ciosy były nieszkodliwemi. W pierwszej chwili porwałem był rewolwer. wiszący nad mojem łóżkiem, ale nie miałem serca robić zeń użytku, i tak wszyscy trzej, ja, Anglik i Maciej, wyparci zostaliśmy do małej komórki, przytykającej do izby, i blokowani tam w towarzystwie Kasi, samowara i czajnika. Teraz dopiero opamiętał się, pierwszy z nas, Mr. Holyday, stanął w niskich drzwiach, zasłaniając je zupełnie swojemi szerokiemi barkami, odwinął rękawy i wkrótce mieliśmy sposobność przypatrzenia się bardzo pięknemu popisowi z brytańskiej sztuki walczenia na pięści. Pan Maciej tymczasem radził, że należy nam zrobić, jak generał Gyulay pod Magentą, t. j. urządzić jak najspieszniej feldcurukcug i skoncentrować się jak najdalej za frontem — wykonaniu dobrej tej rady stanęła atoli na przeszkodzie ta okoliczność, że z komórki nie było żadnego wyjścia, oprócz bardzo małego okienka, przez które Mr. Holyday nie byłby się zmieścił nawet w młodszych swoich latach, a zostawić go samego nie wypadało. Najlepszy plan obmyśliła Kasia, wyskoczyła bowiem oknem i pobiegła po żandarmów do karczmy. Anglik dokazywał cudów kułakami; już kilku chłopów, nieprzyzwyczajonych do tej zabawki, leżało na ziemi chwytając się rękami za stłuczone żołądki lub nosy, ale ciżba była zbyt wielką, napastnicy przemogli go, powalili o ziemię, i wdarli się do naszego miejsca obronnego. Pierwszy ten szturm odparłem zwycięsko, parząc najśmielszych kipiącą wodą z samowaru, podczas gdy pan Maciej, krzycząc dla dodania sobie odwagi naprzemian: „patroool!“ i „vorwärts!“ usiłował salwować się okienkiem i tak się wsunął w ciasną futrynę, że nie mógł ani wyleść, ani wrócić. Brakło mi niestety ukropu, Mr. Holyday, deptany przez nową nawałę, szamotał się i klął jak poganin, a nie jak anglikański teolog, i już jedna motyka, którą szczęśliwie odbiłem stołkiem, dosięgła w bolesny sposób części pana Macieja, znajdującej się po tej stronie okna, już podniosłem rewolwer i gotów byłem wypalić, gdy na szczęście nadbiegli żandarmi i pojawienie się tej siły zbrojnej odjęło otuchę moim nieproszonym gościom. Żandarmerya robiła wówczas jeszcze zwykle jak najobfitszy użytek z palnej i siecznej broni; pan Maciej, wyrwawszy się ze swego pryzona, a ujrzawszy przed sobą zamiast motyki i rydlów, już tylko bardzo pokorne plecy, porwał jedno z porzuconych narzędzi i mścił się strasznie za swoją krzywdę, i zaledwie nsilnej interwencyi mojej i Anglika udało się zapobiedz, by który z obałamuconych robotników nie padł krwawą ofiarą tej niewytłómaczonej hecki. Żandarmi uwięzili wszystkich jej uczestników i odprowadzili do karczmy — nas zaś, nim jeszcze zdołaliśmy ochłonąć, przeraził na nowo głośny krzyk kobiecy, który dał się słyszeć z ogrodu, znajdującego się za chałupą. Wybiegliśmy co tchu, i spostrzegliśmy Kasię, która w konopiach z wytężeniem wszystkich sił swoich usiłowała przytrzymać za żupan wyrywającego się jej żyda, wołając: Ratujcie! Złodziej! Przyskoczyłem jej na pomoc i schwyciłem delikwenta. Poznałem w nim natychmiast znajomego mi pana Szlomę, rudego arendarza z Hajworowa — poczciwiec wdarł się śnać był do mojego mieszkania razem z chłopami i unosił z sobą pod żupanem mój tłumoczek i wszystkie papiery, jakie` znalazł na wierzchu. Tym razem spotkanie to było dla niego fatalnem, nietylko bowiem pan Maciej i Kasia, ale jak się pokazało, i Mr. Holyday był zawziętym nieprzyjacielem żydów. Jeżeli p. Szloma nie jest przypadkiem już arendarzem na Polach Elizejskich albo w Tartarze, pamiętać musi dotychczas i czuć, co mu się oberwało przy tej sposobności. Oddano go nareszcie żandarmoni, którzy tymczasem z zeznań uwięzionych robotników powzięli byli przekonanie, że poduszczał ich do napaści na mnie głównie p. Szloma w spółce z arendarzem bednarowieckim. Nie omieszkałem dodać do tego informacyi, że pan Szloma już drugi raz objawia taki pociąg do posiadania moich papierów, i że przypuszczam. iż działał z czyjejś namowy, a nie w celu zwykłej kradzieży. Zeznanie to powtórzyłem nazajutrz w sądzie powiatowym w Czartopolu — adjunkt tamtejszy, człowiek bardzo energiczny, okuł Szlomę w kajdany i zamknąwszy się z nim sam na sam w biurze, tak mu jakoś dobitnie przemówił do sumienia, że żyd przyznał się, iż pan Klonowski z Hajworowa obiecał mu znaczną nagrodę, jeżeli dostarczy mu pewnych papierów, będących w mojem posiadaniu. Adjunkt był nieprzyjacielem pana Klonowskiego w skutek różnych zatargów, których nigdy nie brak na prowincyi, spisał więc protokół i odesłał go wraz z Szlomą iinnymi więźniami sądowi śledczemu. Byłem niezmiernie zainteresowany całą tą sprawą, jak każdy pojmie, i rad byłbym pochodził energicznie około stanowczego jej wyświecenia, gdy nagle, czwartego dnia po napadzie, otrzymałem od przełożonej nademną władzy surową naganę z powodu mojego postępowania, które — jak mi pisano — dnło powód do tak ogólnego przeciw mnie oburzenia wszystkich stron, mających styczność z budującą się koleją żelazną. że... odwoływano mię z mojej posady i nakazywano mi bezzwłocznie jawić się we Lwowie. O ile wiadomość ta była mi nieprzyjemną ze względu na krzyczącą niesprawiedliwość, jaką mi wyrządzano, o tyle z drugiej strony miło mi było dostać się do stolicy, dokąd już wróciła była p. Leszczycka z Elsią, bo działo się to już w połowie października.
W Bednarówce było kilka osób, którym wyjazd mój sprawił wielką przykrość. W’ pierwszej linii liczyła się do nich Kasia wraz ze swoim mężem. Zawdzięczali mi oni oboje swoje „stanowisko“; postarałem się był albowiem o to, że pana Macieja mianowano dozorcą przy budowie drogi, i miał też wszelką pewność zostania strażnikiem. Kasia lamentowała, że nie będzie już miała komu usługiwać, że jej zabierają jej kochanego panicza i t. d. Obiecałem jej, że skoro zostanę wyższym urzędnikiem, to zrobię Macieja woźnym i wówczas będzie mi usługiwała aż do samej śmierci; obietnica ta utuliła ją nieco w jej żalu. Master Holyday był także niebardzo k0ntent z mojego oddalenia, a to, jak przypuszczam, z tego głównie powodu, iż przedsięwziął sobie wyleczyć mię z indyferentyzmu religijnego, i dzieło to jeszcze było niedokonane, choć szanowny apostoł korzystał z każdej wolnej chwili, by mię wciągnąć w jaką dysputę religijną. Gdym go odwiedził z pożegnaniem, nie opuścił i tej sposobności, i jako argumentum ad hominem, wskazywał mi prześladowania, jakich doznawałem na mojej posadzie. „Wiem ja bardzo dobrze — mówił Mr. Holyday — że nie wszystko dzieje się „all right“ w tem przedsiębiorstwie; ale wiesz pan, zkąd to pochodzi? Oto „your people“, jeżeli ma jaką religię, to nielepszą wcale Od bałwochwalstwa, ci zaś z pomiędzy was, którzy nie są bałwochwalcami, są albo hipokrytami najgorszego rodzaju, albo też freethinkers, ludźmj bez głębszej podstawy moralnej, ludźmi, którzy prawdziwą świadomość dobrego lub złego zastępują albo błędnym kółkiem spekulatywuych rozumowań, albo też tak zwanym „honorem“, t. j. zbiorem pojęć, przesądów, prawdziwych i fałszywych wyobrażeń, panujących i popłacających w społeczeństwie niedoskonałem, niewyrobionem i niedojrzałem. Gdybyście byli protestantami, mniejby było między wami niedowiarków, ibralibyście wszystkie rzeczy więcej na seryo, dochodząc rzeczywistego ich gruntu. Wówczas taki Master Kloeonesky byłby zdemaskowany przy pierwszem swojem szalbierstwie, i oddawna z rydlem w ręku pracowałby w Botnny-Bay, zamiast zasiadać w radach nadzorczych i p0pierać tam swoje interesa cudzym kosztem. Nie wątpię ani na chwilę, że to on się panu tak przysłużył. Słuchałem tego kazania kiwając głową i dumając po części o tem, o ile mój Auglik może mieć słuszność, po części zaś — nie, nie po części, bo nierównie więcej o tem, czy Elsia jest jeszcze we Lwowie, lub też, czyli przybyła już do Starej Woli odwiedzić rodziców, jak to było w projekcie. Anglik sądził może, że mię cokolwiek skruszył, i aby jego ziarno nie padło daremnie na przysposobioną już rolę, obdarzył mię biblią i kilkoma jeszcze innemi książkami i broszurkami, obliczonemi na zbudowanie zatwardziałych grzeszników, opakowawszy całą tę bibliotekę nader starannie w parę numerów olbrzymiego dziennika Times, które leżały na stole. Wdzięczny za dobrą intencyę, podziękowałem mu i pożegnałem go jak należało, a udawszy się do mojego mieszkania, włożyłem jego prezent do tłumoka, zapewniłem Kasię raz jeszcze, iż nie zapomnę mojej obietnicy i odjechałem do Czartopola. Tu dowiedziałem się, że powódź, w skutek której runął był filar mostowy kolei żelaznej, porobiła wszędzie ogromnie wielkie szkody, głównie zaś pozrywała mosty i zabrała promy, w skutek czego dyliżans już od kilku dni wcale nie krąży między Źarnowem a Lwowem — spodziewano się ledwie nazajutrz przywrócenia komunikacyi. Rad nierad, musiałem zatrzymać się w miasteczku, gdzie trudno było pomieścić się, bo odbywał się właśnie jarmark, i zjechało się było z okolicy mnóstwo szlachty i innych honoracyorów, którzy — czy to z planu zgóry powziętego, czy tylko korzystając ze sposobności, urządzili sobie byli sejmik przedwyborczy w jednym większym zajeździe miasteczka. Miałem tam kilku znajomych, takich mianowicie, których korzystniejsze oferty przy licytacyach dostawy dla kolei żelaznej odrzucono, i którzy wiedzieli, że pośrednio broniłemich sprawy, bo nie chciałem przyjmować złego materyału, d0starczonego przez ich współzawodników. Oprócz tego w samym Czartopolu byłem persona gratissima, wiedziano tam bowiem, iż moim zabiegom zawdzięczało miasteczko stacyę kolei żelaznej. Dzięki tym stosunkom, zaproszony zostałem na obywatelską naradę przedwyborczą, ku wielkiemu zgorszeniu kilku jegomościów, niemogących pojąć, co „inżynier“ może mieć do czynienia między „obywatelami“. Nasłuchałem się też do sytu mów takich, jak owe, które niegdyś miewano w Hajworowie na cześć p. Klonowskiego. Wystąpił jakiś szlachcic — jeżeli się nie mylę, ten sam który wówczas przez pomyłkę wziął mię był na ręce, jako potomka rodu Klonowskich i dawał mię całować całemu towarzystwu. Ten jasno i niedwuznacznie postawił kandydaturę p. Klonowskiego, nieobecnego na zebraniu, bo wyjechał był do Lwowa. Szlachcic twierdził, wśród grzmotu oklasków, że gdzie chodzi o obronę interesów narodu i kraju, a tem samem „ziemiaństwa“, tam nie może być ani mowy o innym kandydacie, jak tylko o najpierwszym, najzacniejszym i najświatlejszym ziemianinie z całej okolicy, a tym jest — Klonowski. Kilku innych mowców przemawiało w tym samym duchu, reszta zaś aplaudowała z całej siły. W jednym tylko kąciku zebrała się mała garstka malkontentów, do której i ja się przyłączyłem — tu, po cichu, zarzucano to i owo, sławionemu przez większość kandydatowi — każdy znał jakąś sprawkę, i każdy szemrał, namawiając drugiego do wystąpienia z opozycyą. Nareszcie znalazła się jakaś czupurna figura, niewiadomego mi nazwiska i pochodzenia, która donośnym barytonem zawołała: Proszę o głos! Przyznaję się, że mi serce biło radością, gdy ten obywatel oświadczył się stanowczo przeciw kandydaturze pana Klonowskiego. Im dłużej atoli słuchałem szanownego mowcy, tem mniej go rozumiałem. Kto ciekaw, może sobie przeczytać artykuły wstępne dzienników galicyjskich, a poinformuje się tam co do ważnych kwestyj, rozdwajających, rozstrajających i rozćwiertowujących tamtejsze społeczeństwo na „partye polityczne“, o których racyi bytu dość jest powiedzieć to, że każda z nich znika po dwóch albo trzech latach istnienia, tak dalece, że kto dziś u. p. zna je wszystkie i umie liczyć się z „mamelukami“, „rezolucyonistami”, „federalistami“ i t. d., ten po kilkunastu miesiącach, gdyby wyjechał z kraju i powrócił nie czytawszy dzienników, zastałby już inne zupełnie obozy, z odmiennemi nazwami i programami, i musiałby na nowo uczyć się rozróżniać jeden od drugiego. To też mój mowca, wprowadziwszy sprawę na to pole, wikłał się w niezrozumiałych frazesach i ani trochę nie zaszkodził kandydaturze Klonowskiego. Dyskusya ożywiła się atoli, występowali różni mowcy pro i contra, a chociażby ich i sam dyabeł był nie zrozumiał, gdyby nie był chyba specyalnie galicyjskim dyabłem — jednakowoż czułem, jak mię porywała gorączka parlamentarna, i przysłuchiwałem się rozprawom z wielką uwagą i z ową świerzbiączką języka, której doświadcza niejeden, póki się nie przekona, że nie warto mówić. Nareszcie, w zapale dyskusyi, jeden ze zwolenników Klonowskiego zarzucił przeciwnikom prywatę, i że nie o zasady im chodzi, ale o osobę. Tym samym tchem wypowiedział mowca, że i jemu nie chodzi o taki lub siaki program polityczny, ale chodzi mu o to, aby wybrano męża zdolnego, zacnego, uczciwego, a takim jest Klonowski. Tu już nie mogłem wytrzymać — wśród ogólnego zdziwienia obecnych zażądałem głosu i z wielką swadą palnąłem coś nakształt owej mówki, którą niegdyś miałem do grządek kapusty. Im dłużej, płynniej i goręcej mówiłem, tem mroźniejsza cisza robiła się w pokoju i tem bardziej ja sam zapalałem się: z kolei opowiedziałem wszystko, co wiedziałem o Klonowskim, ofiarowałem się udowodnić to Wszystko, i zapytałem nakoniec obecnych, czy taki człowiek może być ich reprezentantem? Gdym skończył i usiadł, niepospolicie zaperzony, cisza trwała jeszcze chwil kilka — powoli dopiero powstało szemranie i urosło później do piekielnego gwaru. Jedni zbliżali się do muie i winszowali mi śmiałości i wymowy, drudzy oburzali się na wywlekanie spraw prywatnych przed forum publiczne, a oburzali się tak siarczyście, że chwilami sam byłem zachwiany w mojem przekonaniu, i myślałem, że w uniesieniu powiedziałem więcej, niż wypadało. Widocznie atoli to, co powiedziałem, zrobiło było wielkie wrażenie, i liczba zwolenników Klonowakiego zmniejszyła się, bo najgorętsi z nich oświadczyli, że niema tu co robić, skoro lada młodzik może kalać sławę najbardziej zasłużonego obywatela, poczem wynieśli się z pokoju, a pozycya skupiwszy się koło mnie, utrzymała się na placu. Musiałem pić wino z nowymi moimi przyjaciółmi politycznymi, musiałem dać im ucałować się i uściskać i chwalić bez końca, a nareszcie, dwom najżarliwszym przeciwnikom Klonowskiego musiałem przyrzec, że jeszcze tej samej nocy wygotuję do druku pamflet, wymierzony przeciw kandydaturze tego zacnego obywatela, pamflet, zawierający wszystko, co o nim wiedziałem. Dotrzymałem obietnicy, i w zwięzłej, ale dobitnej formie przedstawiłem kandydata większości jako szubrawca godnego kryminału, opisując nietylko historyę jego procesu z komornikiem Wielogrodzkim, ale także i ową awanturę z Przesławskim; stosunki zmieniły się już bowiem były tak dalece, że bez wszelkiej obawy można było rozprawiać publicznie o tem, co przed laty wszystkich przejmowało trwogą. Nie omieszkałem dodać opowiadania o dwukrotnym zamachu Szlomy na moje papiery, o buncie robotników, i o zeznaniu ich herszta, że działał z polecenia Klonowskiego. Pamflet kończył się uwagami nad tem, że Klonowski zasiadając w Radzie nadzorczej kolei żelaznej, był oraz dostawcą materyałów, i że między innemi dostawił na stacyę w Janówce progów, których ja wprawdzie nie przyjąłem, ale które przyjął mój następca na wyraźnie polecenie zgóry, wydane w skutek wpływu Klonowskiego. Elaborat ten, zaopatrzony moim podpisem i pisemnem upoważnieniem, aby był ogłoszony drukiem, oddałem tym, którzy mię o to prosili, i ruszyłem w dalszą drogę, doczekawszy się nakoniec dyliżansu.
Jakkolwiek kategorycznem było wezwanie moich przełożonych, abym niezwłocznie przybywał do Lwowa, byłbym sobie pozwolił owego pierwszego w mojem życiu „wybryku“, o który żartem zapytywała Elsia Herminę w swoim liście — to znaczy, byłbym zboczył z Ławrowa do Starej Woli i byłbym tam zabawił pół dnia przynajmniej, gdybym się był spodziewał zastać tam przedmiot mojego uwielbienia. Tak mi było potrzeba innych wrażeń i wzruszeń, niż te, których mogłem doznawać wśród prac i przykrości mojego zawodu, od czasu jak los zawistny umieścił mię w Janówce i w Bednarówce, tak mocno pragnąłem bodaj na parę godzin zamiast pilotów i progów, grobli i mostów, kosztorysówi sprawdzeń rachunków, Klonowskich i Heimoffenów, żydów i szlachciców, oglądać znane, poczciwe twarze, spocząć w cieniu drzew, nierąbanych siekierą akcyonaryuszów, słuchać szumu wody niewyzyskiwanego przez żadne konsorcya, przypatrzyć się ludowi niegrabionemu w kantynie, a przedewszystkiem, pragnąłem tak mocno być blizko niej, poddać się, chociażby jej kaprysom, śledzić uśmiechu jej i spojrzenia i być szczęśliwym lub nędznym z jej zachcenia i woli — tak mocno, powiadam, pragnąłem tego wszystkiego, że zamiast przybyć do Lwowa pierwszą pocztą po powodzi, byłbym przybył drugą dopiero. Na stacyi jednak pocztowej w Ławrowie dowiedziałem się, że pani Leszczycka i Elsia zabawiwszy czas jakiś w Starej Woli, już odjechały. Zostawiłem więc tylko u znajomego mi pocztmistrza krótki bilet do Józia, donoszący mu o moim wyjeździe i wskazujący mu mój adres we Lwowie, z prośbą o nowiny starowolskie — puściłem się dalej i nie obciążyłem nawet kilkagodzinnem spóźnieniem się mojego sumienia wobec władców mojego czasu. Sumienie to było zupełnie czyste, gdy się jawiłem — w biurze dyrekcyi, w tem przekonaniu, że będą zbadane dokładnie zajścia, których byłem świadkiem i uczestnikiem, i że dana mi będzie sposobność wykazania i udowodnienia. wielu nadużyć, o których może i nie wiedziano u góry. Aby szanowny czytelnik mógł odrazu wyobrazić sobie moje rozczarowanie, powiem w krótkości, że nie pytano mię o nic, nie słuchano tego, co chciałem mówić, i tylko mój naczelnik z miną suchą i zimną doręczył mi jakiś papier i oddalił się do drugiego pokoju. Spojrzałem — była to zupełna dymisya, bez przytoczenia. jakichkolwiek powodów. Na chwilę zrobiło mi się w sercu jakoś tak, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Ławrowie, w „dolnym“ konwikcie, pod opieką szanownego Mykietiuka. Wnet atoli oburzenie wzięło górę nad smutkiem, bo nie byłem już małem dzieckiem, któremu można wyrządzać niesprawiedliwość bezkarnie. Wyleciałem z bióra jak szalony, pełen energii i chęci dochodzenia. krzywdy. Nietylko napisałem list do komornika, opisujący mu w jaskrawych barwach wszystko co się stało, ale kogo tylko spotkałem, opowiadałem mu o nadużyciach, o oszustwach, o organizowanem szalbierstwie, którego padłem ofiarą. Byli tacy, którzy kiwali ręką, jak gdyby mi chcieli powiedzieć, że nie opowiadam im nic nowego — byli i tacy, którzy załamywali ręce i nie chcieli wierzyć, by coś podobnego dziać się mogło tam. gdzie pierwsze ozdoby i lumina kraju stoją na czele — byli nakoniec i tacy, którzy nie dziwili się niczemu i wszystko wierzyli, a wypytywali mię dokładnie o każdy szczegół i później, na podstawie zebranych w ten sposób informacyj... nie oskarżyli publicznie ani księcia-naczelnika, ani p. Klonowskiego, ani p. Heimoffena, ale natomiast kazali sobie zapłacić za milczenie. Ani spostrzegłem, jak powoli zabijałem się w opinii publicznej, głosząc to, o czem szanowna ta osoba moralna powinna była wiedzieć koniecznie; jak zaczynałem uchodzić za intryganta, agitatora, kalumniatora, za indywiduum, które niewątpliwie napędzono dla jakichś nieczystych sprawek z posady inżyniera, i które mści się rozszerzaniem obrzydliwych fałszów o swoich dawniejszych chlebodawcach. Stopniowo atoli nabywałem przekonania, że taki a nie inny był skutek mojej bieganiny i całej wrzawy, jaką narobiłem. Ludzie życzliwi mi niegdyś, stronić zaczynali odemnie, inni, z dobroduszności niby, dawali mi wskazówki, że jestem na złe] drodze — jednem słowem przekonałem się, że książę Blaga był rodzajem półbożka, uchylonego z pod wszelkiej krytyki, jak jaki jezuicki święty, i że nie było w kraju całym potęgi, któraby się ośmieliła walczyć przeciw niemu. Ostatecznie więc, gdy ochłonąłem z zapału i zmiarkowałem, jak rzeczy stoją — musiałem sobie powiedzieć, że na razie wraz ze wszystkiemi mojemi marzeniami i planami osiadłem na lodzie, i że przepaść dzieląca mię od Elsi zwiększyła się znacznie. Pojąłem, że sam na to pracowałem, mniemając, iż pracuję przeciwnie nad złotym mostem, prowadzącym przez tę przepaść. Gdybym był słuchał propozycyj Klonowskiego i podpisywał bez wahania się rachunki Heimoffena, gdybym był umiał nie widzieć wielu rzeczy, lub widzieć je tak, jak sobie tego urzędownie życzono, byłbym teraz już bliskim celu — podczas gdy wypełnienie najprostszych wymagań uczciwości zepchnęło mię z mojej drogi. Rozgoryczała mię niezmiernie ta myśl i napawała smutkiem — od zwątpienia jednak i rozpaczy chronił mię młody wiek i chroniło mię przekonanie spełnionej powinności. Czułem w duszy to błogie, tak specyalnie polskie przeświadczenie, że „jakoś to Wszystko będzie“. Powiedziano, że równie fałszem jak prawdą można przejść świat cały, ale że prawdą można. jeszcze także i wrócić, podczas gdy fałszem niepodobna. Pewność ta krzepiła mię, dodawała mi otuchy i nie zawiodła mię w tym wypadku: chociaż patryotyczne moje uczucie wzdryga się na wspomnienie, zkąd, z której strony błysła mi nadzieja tryumfu prawdy. Oto — wstydzę się wyznać, niejaki p. Pimmeles, finansista, którego nazwisko starczy za rysopis i kartę legitymacyjną, a z którego synem kolegowałem w akademii technicznej — ów p. Pimmeles tedy spotkał mię na „Wałach“ i mimo swoich kilkukroćstotysięcy majątku wdał się ze mną w poufną rozmowę, rozpoczynając ją od tego, że słyszał od syna, iż jestem bardzo biegły w chemii i technologii chemicznej. W istocie rozmiłowany byłem w tych przedmiotach nauki i zajmowałem się niemi nierównie więcej niż wymagano w akademii.
— Nu, to bardzo dobrze! — odparł mój półmilioner ja mam dla pana bardzo dobrą posadę. Zrobię pana dyrektorem mojej fabryki!
— Ależ panie, boję się, czy w praktyce nie będę strzelał byków, mimo studyów, jakie robiłem: wszak nie miałem nigdy sposobności obznajomić się bliżej z taką fabryką. A zresztą, czy panu może nie wiadomo, że mię oddalono z posady, jaką miałem poprzednio?
— Nu, właśnie dlatego, że pana oddalono, to ja chcę pana zrobić dyrektorem. Ja to panu zaraz wytłómaczę. Pan może i nie widział takiej fabryki, jak moja, ale to nic nie szkodzi, pan ma taką głowę, że jabym panu zaraz zapłacił pięćdziesiąt tysięcy, gdyby mi ją pan pożyczył na dwa lata. Nu, ale widzi pan, ja także niegłupi. Ja mam dwóch spólników, którzy siedzą na miejscu i pilnują fabryki, podczas gdy mnie moje interesu nie pozwalają ruszać się ze Lwowa. A tam, w tej fabryce ja mam znaczny kapitał, i dlatego wymówiłem sobie, że moi spólnicy będą pilnować fabryki dla siebie, a ja dla siebie będę mianował dyrektora, coby ich trochę pilnował, bo to w spółce zawsze lepiej, jak jeden drugiego pilnuje. Słuchaj pan — książę Blaga i p. Klonowski mają także takiego spólnika, jak ja, bo jest przecież towarzystwo akcyjne. Nu, ja nie chcę tak wyjść na mojej fabryce, jak towarzystwo wyjdzie na swojej kolei żelaznej, i ja już dawno szukam takiego technika, coby jego książę i Klonowski napędzili. Jak oni tylko pana napędzili, to ja zaraz wiedział, że pan jesteś ein redlicher Mann, który nie chciał robić żaden Schwindel. Moi spólnicy chcieli sobie sprowadzić dyrektora z Wiednia, tak, a la Heimoffen — (tu p. Pimmeles zrobił giest nader wymowny); ale ja im powiedział, że ja jestem nadto dobry patryota, abym na to pozwolił, i teraz ja pana zrobię dyrektorem. Poco nam Polakom jeszcze więcej Niemców sprowadzać do kraju?
Po dłuższej rozmowie przekonałem się, że p. Pimmeles znał jeszcze lepiej odemnie tajemnice kolei żarnowsko-ławrowskiej; a uszczęśliwiony, że znalazłem miejsce, na którem uczciwość wymagana była więcej od zdolności, chętnie przyjąłem propozycyę i jeszcze tego samego dnia podpisałem kontrakt, zapewniający mi 3000 złr. rocznej pensyi, mieszkanie i tantiemę od zysku. Nie był to wprawdzie skarb Wielkiego Mogoła, który pragnąłbym był złożyć u stóp Elsi, ale pominąwszy już to, że nie każda „wioska“ niesie tyle dochodu karmazynowemu posesyonatowi, ile ja go mieć miałem — pocieszającą była głównie ta okoliczność, że nie byłem „na bruku“, i że mimo niezaszczytnej dymisyi, ze strony dyrekcyi kolei, ludzie dbający o swój interes pokładali we mnie zaufanie. Wieczór, dumny z mojego sukcesu, wróciłem do hotelu, w którym stanąłem. Zastalem tam list od Józia, donoszący mi, że Elsia wyjechała z panią Leszczycką do dóbr tejże, i dopiero za parę tygodni będzie we Lwowie. Starałem się wybadać, jak idą twoje interesa — dodawał Józio — ale jest nieprzeniknioną, zbywa wszystko żartami. Być może, że na dnie jej serca ukrywa się coś więcej, ale to już twoja rzecz wybadać: spróbuj przypuścić atak zaraz po jej powrocie. Ojciec dał jej bardzo wyraźnie do zrozumienia, jak się zapatruje na ten stosunek: powiedziane to było wprawdzie całkiem ogólnikowo, ale jestem pewny, że pojęła o co chodzi. Zamiast odpowiedzi, położyła mu głowę na piersi i dała się pieścić — jeżeli rozumiesz tę mowę, to ją sobie wytłómacz.“
Rozumiałem, rzecz oczywista, że rozumiałem wszystko i wytłómaczyłem sobie doskonale! Powodzenie z p. Pimmelesem usposobiło mię było różowo.
Dziwiłem się, że nie miałem jeszcze listu od Herminy, a nawet niepokoiłem się tem troszkę, bo dzienniki donosiły, że cholera zaczęła grasować w Żarnowie. Wtem wszedł garson hotelowy i doniósł mi, że jakiś siwy jegomość, który przybył w południe i stanął po numerem 11, już kilka razy bardzo usilnie wypytywał się o mnie i kazał sobie dać znać, skoro wrócę. Pobiegłem do portyera dowiedzieć się nazwiska tego pana i zdumiałem się ogromnie, gdy wyczytałem w książce: „W. Wielogrodzki, z Żarnowa“. Co tchu pobiegłem na górę, pod numer jedynasty.
Nie miałem najmniejszego wyobrażenia o tem, co mogło spowodować komornika do przedsięwzięcia tak dalekiej podróży. Od kilkunastu lat nie ruszył on się z Żarnowa, a od czterech lat, o ile mi było wiadomo, nie opuszczał prawie progu sw0jego mieszkania, chyba że wychodził do altanki w ogródku dla odetchnięcia świeżem powietrzem. Dla tych, co go otaczali, myśl o jego wyjeździe była czemś tak niepodobnem do prawdy, jak np. dla mieszkańców doliny Tapia byłoby bajecznem, gdyby im kto powiedział, że jednego pięknego poranku Chimborazzo ruszy się ze swoich posad i odwiedzi ujście rzeki Orinoco do morza, albo też, chociażby najbliższe brzegi Cichego oceann. Komornik należał do znanego dość powszechnie rodzaju „wygodnych“ ludzi, serdecznych, poczciwych, gotowych do każdej ofiary, i — do pewnej nadpłaty na ofiarę, byle sobie mogli oszczędzić „fatygi“. Któż nie znał takich lndzi? Epikurejczyków z przyzwyczajenia, chrześcian z serca — ludzi, ubóstwiających niby swoje „ja“, ale wymagających od tego „ja“ tyle, aby było godnem ubóstwienia, że najwierniejszy naśladowca Dyogenesa ustałby w połowie drogi, nimby zdołał sprostać takim wymaganiom. Ściśle rzecz wziąwszy, nic łatwiejszego, jak być dobrym, ludzkim, wspaniałomyślnym, w duchu tego ostatniego filozofa. Jeżeli ja sam kontentuję się płaszczem dziurawym i beczką bez dna, owocami rosnącemi dziko i Wodą z żródła, jeżeli mi do szczęścia nie potrzeba nic więcej, oprócz kilku promieni słońca nieprzyćmionych firanką — to niewielka sztuka przypuścić całą ludzkość do uczestnictwa tej rozkoszy. Dlatego też, w praktyce życia, niemasz mniej uczynnych i mniej miłosiernych ludzi nad prawdziwych cyników, tj. nad zwolenników psiego życia. Taki filozof spotka artystę, któryby stworzył arcydzieło, gdyby go otaczały warunki fizycznego dobrego bytu, gdyby mu nie dokuczał i nie pętał mu skrzydeł wyobraźni niedustatek materyalny. Myślicie, że Dyogenes nowoczesny wzniesie się do zrozumienia tych warunków artystycznej egzystencyi, że potrafi odróżnić swoje położenie, położenie fruges consumere nati, od położenia wybredniejszej cokolwiek natury, i natury mającej inne zadanie, aniżeli dobić się powszedniego jutra po dniu niemniej powszednim? Nigdy w świecie! Jakiem prawem — skoro Dyogenesowi wszystko jedno, czy śpi w beczce, czy w puchu, skoro mu wszystko jedno, co je i co pije — jakiem prawem tamten chce palić dobre cygara, i mieć meble harmoniujące z obiciem pokoju, i służącego, któryby mu buty wyczyścił, i pić wodę z rzniętego kryształu, skoro równie dobra i świeża z glinianego kubka? Wszak szewc kontentuje się drewnianym stołkiem i blaszanym lichtarzem, a przecież szyje buty i utrzymuje całą rodzinę — czemuż tamten, sam jeden, nie płodzi dramatów, nie maluje obrazów, nie komponuje Oper na krzywem krzesełku, przy blasku łojówki? Tak rozumieją cynicy — ale komornik Wielogrodzki był epikurejczykiem. Potrzebował sam wygodnego mieszkania, miłego otoczenia, dobrego wina i dobrego tytoniu, ale potrzebował także, aby nic nie psuło harmonii w tym małym światku, który miał dokoła siebie, aby każdy z otaczających go, z należących do niego; miał to, czego potrzebował — dlatego też, jeżeli komornik Wielogrodzki widział w tem potrzebę swojego serca, by komuś przyjść w pomoc, to kosztowało go to zawsze dziesięć razy więcej, niż kosztuje ludzi owa dobroczyność tuzinkowa, chodząca po kweście i rozdająca jałmużnę, ale nieoglądająca się nigdy, czy w istocie przyniosła komu ulgę? Taka dobroczynność jedzie powozem i rzuca w kurzawę gościńca monetę miedzianą, dla kaleki, co musi czołgać się z wytężeniem wszystkich sił swoich, nim znajdzie szeląg, do którego musi jeszcze dożebrać drugi, aby mu starczyło na bochenek chleba, i aby mógł położyć się spać w niepewności o jutrzejsze śniadanie. Epikurejczyk przeciwnie, tj. człowiek lubiący swoją wygodę, nie miałby spokoju, gdyby go miała trapić myśl, że ten biedak nie znalazł może grajcara, rzuconego w błoto, że znalazłszy go, nie będzie wiedział, co począć z tak małą sumą — zatrzymując więc powóz, daje tyle, ile tamtemu potrzeba do szczęścia na 24 godzin, i odjeżdża z tem błogiem przeświudczeniem, iż jedna przynajmniej istota ludzka użyje darów bożych według swojej potrzeby w chwili, gdy on wysiadłszy z powozu, zasiędzie do sutej wieczerzy i spocznie po niej w błogiem przekonaniu, iż rano nie obaczy twarzy nędznej, niezadowolonej. To jest może jedna z przyczyn, dla których widzimy ludzi bogatych a nieużytych, i ludzi stosunkowo niezamożnych, a świadczących bezinteresowne przysługi możniejszym od siebie.
Przyczyną niespodziewanego przyjazdu komornika i bajecznych niewygód, jakich doznał przy tej sposobności, było moje zajście z dyrekcyą kolei ławrowsko-żarnowskiej. Myśl, że postępując tak, jak mi to nakazywało poczucie obowiązku i honoru, postradałem na razie wraz z moją posadą owoc rzetelnych studyów i zwichnąłem karyerę, na którą pracowałem, myśl ta nie dała spokoju p. Wielogrodzkiemu. Obwinął się we wszystką Hanelę, jaka była w domu, zabrał z sobą, wszystkie poduszki, które mogły zmieścić się do dyliżansu, i wraz z niemi służącego swojego Janka, stękał i gniewał się na wszystkich stacyach, na wszystkich popasach, piorunował na hotel, na pluskwy, na restauracyę, na fałszowane wino, na złe materace, płacił na wszystkie boki, jak Krezus, byle sobie ulżyć w tych cierpieniach, ale natychmiast po pierwszym odpoczynku wdział frak, wziął dorożkę, i pojechał prosto do księcia Blagi. Trzeba zaś wiedzieć, że nim komornik został Epikurejczykiem i osiadł w Żarnowie, i nim książę Blaga został milionerem, łączyły ich obydwu pewne stosunki, w których komornik nabył był niemało prawa do wdzięczności i względów księcia pana. O ile wiem z opowiadania innych ludzi — p. Wielogrodzki nie wspomniał nigdy o przysługach, które świadczył chodziło o jakąś bardzo wielką i bardzo korzystną dzierżawę, obiecującą krocie dochodu. P. Wielogrodzki miał ją już w rękach, mimo współzawodnictwa księcia, dorabiającego się wówczas majątku. Otóż, jak prawdziwy Epikurejczyk, komornik rozważył, że jemu do spokoju i wygody potrzeba nierównie mniej, niż człowiekowi pieczętującemu się królewskim niegdyś herbem i dźwigającemu na swojem nazwisku brzemię wiekowej świetności i sławy. Było w tem dobre serce, był i pietyzm dla historycznego imienia — dość, że p. Wielogrodzki odstąpił księciu ów kolosalny interes bez żadnej pretensyi i położył tym sposobem kamień węgielny do 01brzymiej jego fortuny. Tej to okoliczności zawdzięczałem i ja pierwotną moją nominacyę na inżyniera przy kolei żelaznej ławrowsko-żarnowskiej, bo książę Fortunat nie mógł dać odmownej odpowiedzi na pierwszą prośbę człowieka, który mu niegdyś krocie rzucił pod nogi, nie żądając nawet prostego „Bóg zapłać!“ a więc teraz, wdziawszy frak, komornik napadł księcia w domu, wyrecytował mu wszystko, co wiedział o nadużyciach, jakich się dopuszczano przy budowie kolei, i kradzieżach, oszustwach i o oddaleniu mię z posady, i zażądał sprawiedliwości.
— Rozgadałem się, co się zowie, opowiadał mi komornik, chociaż gdy byłem w najlepszym toku, przerwała mi mowę księżna pani, weszła bowiem do pokoju żądając od męża posady inżyniera dla jakiegoś młodego człowieka, którego jej polecono. Książę zrobił zarzut, że ten młody człowiek nie ma najmniejszej kwalifikacyi, a księżna na to, że jej „Jadwinka“ i „Frynia“ i „Binia“ i ksiądz Melchisedech polecili tego młodzieńca, jako bardzo przykładnego, iże go sama widziała u Jezuitów, jak modlił się z książki przed wielkim ołtarzem, i tym podobne facecye. Książę opierał się, ale nic nie pomogło, musiał podpisać nominacyę. Ot, może to w gruncie i niezły człowiek, ale go baba wodzi za nos, i kwita. A naraziłem się przy tej sposobności, bo poparłem księcia w jego opozycyi uwagą, że u Jezuitów można wymodlić sobie zbawienie wieczne, i że Duch Święty zaopatrzył apostołów w potrzebne im wiadomości filologiczne, ale że co do matematyki i mechaniki, to nie było dotychczas wypadku, aby się Duch Święty wdawał między akademię a hebesów, co upadli przy egzaminie. Chachacha! Gdybyś ją był widział — mało mię nie zjadła ze złości! Książę był w wielkim ambarasie, musiał jej przypominać naszą dawną znajomość, bo możeby mię była kazała wyrzucić z pałacu. Gdy odeszła, dokończyłem mojej filipiki. No, no, nagadałem im, co się wlazło.
— I cóż książę na to?
— Co? A, tak... powiedział mi z uśmiechem: Cóż ja zrobię, kiedy pański pupil chce być mędrszym od jeneralnego dyrektora, i od naczelnego inżyniera! — Mędrszym nie, ale uczciwszym, odpowiedziałem, popatrzyłem księciu w oczy tak, że mię z pewnością zrozumiał, i wyszedłem. Wiesz co, Mundziu? Niech ich tu wszystkich dyabli wezmą, a ty przyjeżdżaj do Żarnowa. Jednakowo my oboje jesteśmy już starzy, i nim pomrzemy, chcielibyśmy z was młodych mieć pociechę.
Struchlałem na myśl, dokąd zmierzały słowa komornika, i przerwałem mu szybko, aby mu opowiedzieć, jaki dobry interes zrobiłem z p. Pimmelesem. Poczciwy staruszek uradował się tem i uśmiał się niemało z „patryotyzmu“ p. Pimmelesa, robiąc przytem trafne spostrzeżenie, że gdyby p. Pimmeles sam doglądał fabryki, a miał spólników w mieście, to nie starałby się może tak usilnie o technika, którego ks. Blaga i p. Klonowski oddalili z posady. Niebawem atoli rozmowa nasza zeszła znowu na tor taki, iż wzmianka o Herminie i wyjaśnienie mojego stosunku do niej stawały się czemś nieuniknionem. Już szukałem w myśli sposobu, jakby to nie pozbawić komornika jego ulubionych projektów i złudzeń, a nie powiedzieć nieprawdy — gdy wybawił mię z kłopotu garson, wpadając z zadziwiającem doniesieniem, że woźny sądowy poszukuje od pół godziny p. Edmunda Moularda. Komornik kazał go wpuścić — woźny doręczył mi jakieś papiery, kazał sobie podpisać pokwitowanie i odszedł. Zdjęci ciekawością, poczęliśmy czytać przyniesione mi dokumenta, i dowiedzieliśmy się z nich, że Wny Bończa Klonowski, „właściciel dóbr ziemskich“ itd. itd. dostawszy do rąk pamflet, wydrukowany u Kornela Staudigla w Łykopolu, pod tytułem: „Do senatu, czy do Kryminału?“, upatrzył w nim obrazę swojego honoru, vulgo wykroczenie przeciw bezpieczeństwu czci, przewidziane w tych a tych paragrafach kodeksu karnego, i że w skutek tego pomieniony, JWny Bończa Klonowski, prosi o ukaranie p. Edmunda Moularda, jako podpisanego na tymże pamflecie autora i wydawcy. Na podstawie której to skargi, trybunał prasowy w Łykopolu, w królestwie lodomeryjskiem, rozpisał publiczną rozprawę na ten 3. na ten dzień, zawezwał na nią przysięgłych i stronę skarżącą, a obecnie wzywa mię jako oskarżonego pod rygorem prawnym, abym do pewnego terminu wymienił świadków i inne dowody, ku obronie mojej służyć mające, i sam później w dniu rozprawy przed sądem się jawił.
Wiadomość ta zelektryzowała nas niepospolicie — nie było już mowy o niczem innem, jak tylko o wytoczonym mi procesie. Komornik nie posiadał się z radości — widocznem bowiem było na pierwszy rzut oka, iż proces przed sądem przysięgłych nietylko wobec opinii publicznej przedstawi we właściwem świetle człowieka, któremu ona niesłusznie hołdy oddawała, ale że nadto wyjdą na jaw szczegóły, zmuszające sąd karny do interwencyi przeciw p. Klonowskiemu.
Komornik był znakomitym jurystą teoretycznym i praktycznym, znał on nietylko prawo, tak jak ono stało w kodeksach i ustawach, dla użytku publicznego, ale nadto umiał na pamięć wszystkie Hofkammerdekrety, Erlassy i Verordnungi, dzięki którym każda ustawa jest martwą literą i nie popłaca więcej od asygnacyi na sumy neapolitańskie, wywiezione ongi przez królową Bonę. Wyjaśnił on mi tedy, że bylem udowodnił prawdę wszystkich twierdzeń, zawartych w moim pamilecie, nietylko przysięgli muszą mię uznać niewinnym, ale nadto, oskarżyciel publiczny z urzędu swojego musi wystąpić przeciw p. Klonowskiemu, jako krzywoprzysięzcy i oszustowi, a opinia publiczna potępi go jako fałszywego denuncyanta i obłudnika, wyzyskującego na własną korzyść pokładane w nim, jako w zamożnym i rządnym obywatelu, zaufanie publiczne. P. Wielogrodzki był człowiekiem pozytywnym i nie należał bynajmniej do rzędu tych, którzyby chcieli, aby ogół szedł ślepo za głosem wieszczów i proroków — owszem, uznawał on w zupełności, że fantazya zawiodła nas nieraz na bezdroża, i że poeci wojują urojonemi potęgami, a prorocy, komicznemi dla zimnego rozumu frazesami i hasłami; nie potępiał on przeto ogółu swoich rodaków, iż poza sferą uniesień idealnych i chwilach omdlenia, następujących po każdem heroicznem wysileniu, lgnęli instynktowo do ludzi materyalnego czynu, do ludzi, którzy jak ks. Blaga albo p. Klonowski, umieli współzawodniczyć z obcymi żywiołami w gromadzeniu rozstrzygających dziś zasobów ziemskiej potęgi. Owszem, komornik utrzymywał zawsze, iż nam potrzeba takich ludzi, ale wymagał od nich pewnej nieustającej, rozumnej i sumiennej dbałości o dobro publiczne, pozwalając im przytem, by się uważali za skarbników i szafarzy tego dobra. Ale miał on także przekonanie, że nieuczciwość w sprawach prywatnych nie może iść w parze z czystym charakterem publicznym, i że uleganie wpływom takim, jakim notorycznie ulegał książę Blaga, wiedzie łódkę wspólną na niebezpieczne i zgubne mielizny. Dlatego też p. Wielogrodzki nienawidził Klonowskiego i rad był pozbawić ks. Blagę, chociażby pośrednio, jego przewagi w kraju. Proces, który mi wytoczono, miał tedy w jego oczach niezmierną wagę publiczną, a gdy oprócz jego szanownego głosu powtarzał mi to głos powszechny, gdy wszędzie z niesłychanem zajęciem uwaga publiczna zwróciła się ku rozprawom sądu przysięgłych w Łykopolu, więc przebaczy mi może szanowny czytelnik, iż w tym okresie mojej historyi chodziłem jako pęcherz nadęty doniosłością mojego przypadkowego posłannictwa, i jako bocian z wysokości swoich szczudeł śledzący płazów, zasługujących na wytępienie. To przeświadczenie było tak silnem, tak licowało z zasadami, wpojonemi we mnie przez moją matkę i przez O. Makarego, tak zresztą — wyznaję to szczerze — dogadzało mojej miłości własnej, że usunęło ono prawie na drugi plan najpotężniejsze indywidualne prądy mojego serca, albo przynajmniej, w dziwny sposób łączyło się z niemi. Nie dręczyła mię już tak bardzo myśl, jak dawno nie widziałem Elsi, nie trawiła mię tak niecierpliwość stanowczego wyjaśnienia i ustalenia stosunku, jaki istniał między nami — owszem, zdawało mi się, że walcząc w obronie nietylko mojej, ale i publicznej sprawy z takiemi potęgami, jak adherenci ks. Blagi i p. Klonowski, walczę o posiadanie tego, co mi było najdroższem. Jednem słowem, proces w Łykopolu zabsorbował mię ze wszystkiem, wytężył całą moją energię w jednym kierunku, a otucha moja rosła, imbardziej przekonywałem się, że nikt, jednem słowem, nikt z pomiędzy tych, z którymi mówiłem o mojej sprawie, nie wątpił o jej słuszności i o mojem powodzeniu.
Łykopol, jako stolica Lodomeryi, miała wówczas wyjątkowe cokolwiek i w cywilizowanym świecie niezwykłe warunki, co do tworzenia sądu przysięgłych w sprawach prasowych. Pomiędzy dwunastoma przysięgłymi, których wylosowano, było pięciu kuśnierzy, dwóch bednarzów, jeden fabrykant obuwia, zwany pospolicie szewcem, jeden pensyonowany syndyk magistratualny, jeden malarz i dwóch cyrulików, z których jeden od piętnastu lat, według zeznań najbliższych swoich znajomych, najmniej trzy razy widziany był w trzeźwym stanie, drugi zaś z profesyi był Czechem niemuzykalnym, i nierozumiejącym innego języka, oprócz „Sprache seiniges“, tj. oprócz dyalektu, w którym uczono pp. Giskrę i Herbsta, jak się nazywają knedle. Obrońca mój, dr. Ehrlich, był w rozpaczy z powodu tego tak nieliterackiego składu ławy, i utrzymywał, że ci ludzie nie są zdolnymi do sądzenia takiej sprawy, o jaką chodziło. Ja przeciwnie byłem przekonany, że dość jest być uczciwym człowiekiem i niepozbawionym zmysłów, by odróżnić prawdę od fałszu, lub oszustwo od uczciwości, i nie rozumiałem, dlaczegoby bednarz lub kuśnierz nie mógł podołać temu zadaniu równie dobrze, jak adwokat lub dyrektor banku. Historya sądów przysięgłych w Łykopolu potwierdza zresztą w zupełności moje zdanie, i jakkolwiek sama nazwa miasta przypomina zbyt dobitnie łyków, czyli w galicyjskiem narzeczu kołtunów, to nieraz już bardzo piśmienni, bardzo sprytni i bardzo przebiegli panowie mieli tam sposobność przekonać się, że żadna w świecie retoryka nie zdoła zagłuszyć głosu sumienia. Dlaczegożby i tym razem głos ten nie miał przemówić, jak należało! Dr. Ehrlich wyrażał obawę, że zbyt potężne interesa wchodzą tu w grę przeciw nam, że pewna falanga potentatów, której najwybitniejszym reprezentantem był Klonowski, poruszy wszystkie sprężyny, dozwolone i niedozwolone, by uzyskać werdykt, uniewinniający Klonowskiego, a potępiający mój pamflet. Lecz aby zbić wszystkie te obawy, dość mi było spojrzeć na pensyonowanego syndyka, którego przysięgli obrali swoim przewodniczącym. Jego biała broda i sędziwa postać były dostateczną rękojmią jego stanowiska w tej sprawie, a gdy nadto prezes trybunału, wzywając imienia Stwórcy, zaklął moich sędziów na ich sumienie i zbawienie wieczne, by uważnie słuchali rozpraw i wydali wyrok tak, jak zań przy sądzie ostatecznym odpowiedzieć będą w stanie — czyż mogłem wątpić, że człowiek stojący nad grobem zdoła lekceważyć świętość przysięgi, że prostaczkowie, wierzący w piekło i w niebo, słuchać będą czyichkolwiek podszeptów, zamiast własnego przekonania?
Sprawa moja rozpoczęła się atoli pod fatalnemi auspicyami. Trybunał orzekł, że ponieważ przedłożyłem skrypt p. Klonowskiego, dowodzący, jako w istocie pożyczył był pewną sumę pieniędzy od ś. p. ojca mojego, więc przesłuchaniechanie powołanego przezemnie świadka, komornika Wielogrodzkiego, jest zbytecznem. Nadto, zawiadomiono mię, iż trybunał udawał się do sądu w Żarnowie o przysłanie aktów, tyczących się opieki p. Klonowskiego nademną, otrzymał atoli odpowiedź, iż tam takich aktów niema. (Dowiedziałem się, niestety dopiero później, iż akta te wraz z całą sprawą odstąpiono swojego czasu magistratowi w Żarnowie, wykonującemu juryzdykcyę cywilną, pod którą ja jako nieposesyonat podpadałem). Co więcej, na żądanie moje, by zażądano aktów procesu o obrazę honoru, wytoczonego przez Klonowskiego p. Wielogrodzkiemu, i wygranego za pomocą fałszywej przysięgi, dostałem odpowiedź, że podobny proces nie toczy się nigdy w sądzie, który wymieniłem. Dr. Ehrlich prosił, by się udano do sądu niższego, sądzącego zazwyczaj takie sprawy, ale trybunał orzekł, że to nie może nastąpić, bo należało postawić to żądanie ośm dni przed rozprawą, a teraz, quod non est in actis, non est in mundo. Usiłowałem wykazać, że na tej podstawie możnaby człowieka powiesić, jeżeliby przypadkiem wskazał o kilka godzin później, niż ośm dni przed rozprawą, dowód swej niewinności; nim jednak skończyłem wywód, prezes trybunału oświadczył, że odbiera mi głos, ponieważ to co mówię, należy do ostatecznej obrony.
Wówczas wystąpił pan Klonowski i drżącym od wzruszenia głosem, przybrawszy postawę od głębokiego smutku pochyloną, jął opiewać hiobowe żale, iż on, którego słowo bywa rękojmią pewności dla współobywateli, on, który szczyci się tak wielkiem ich zaufaniem, oskarżony został w niegodnem piśmidle o krzywoprzysięztwo, o kłamstwo wobec Boga i ludzi, to oskarżony przez kogo? Przez człowieka, którego on, niepomny zatargów, jakie miał z jego ojcem, i wzruszony jedynie niedolą owdowiałej jego matki, „przytulił do swego łona, na którego wychowanie łożył bajeczne sumy, którego pieścił w swoim domu zarówno ze swojemi dziećmi, i który mu zawdzięcza to, że w ogóle jest człowiekiem! Zczerwieniłem się od oburzenia i krzyknąłem, że p. oskarżyciel kłamie, a prezes trybunału zagroził mi, że każe mię wyprowadzić ze sali, jeżeli będę przerywać mowcy; musiałem więc milczeć i słuchać dalej. Zacny mowca wskazał tedy, że gdyby w istocie przysięgał kiedy w jakiej sprawie z komornikiem Wielogrodzkim w Żarnowie, to ja niewątpliwie wiedziałbym, w którym to było sądzie, i byłbym sąd ten zaraz wskazał. Ale to jest fałszem, on, Klonowski, nigdy nie przysięgał, a ja zarzuciwszy mu to bezczelnie w moim pamflecie, usiłowałem tylko poprzeć to kłamstwo wskazaniem dowodu, którego nie byłem zdolny przedłożyć sądowi, bo go niema na świecie. Co się tyczy skryptu, który przedłożyłem, i listów, uzupełniających ten skrypt niejako, to są dokumenta, odnoszące się do sprawy załatwionej jeszcze za życia mego ojca — tyczyły się one sumy, od dwudziestu kilku lat, przed mojem urodzeniem jeszcze, spłaconej, na co Klonowski mógłby przytoczyć tysiąc dowodów, gdyby to było potrzebnem. Ale jest to kwestya sporu cywilno-prawnego, i nie o to tu chodzi, ale o krzywoprzysięztwo, które zarzuciłem Klonowskiemu, a którego on się nie dopuścił, które istnieje tylko w bujnej fantazyi kalumniatora, dla rozmaitych malwersacyj oddalonego z posady przy kolei ławrowsko-żarnowskiej, a obecnie zostającego w służbie żydów, nieprzyjaciół wszelkiej polskości, i przez tych żydów podstawianego, aby miotać obelgi na p. Klonowskiego, jako na jeden z filarów sprawy narodowej. Tu uważałem, że sędziwy a pensyonowany syndyk ocierał łzy i kiwał białą brodą na znak potakiwania. Zrozumiałem, że wobec takiej komplikacyi fałszu najzgubniejszem byłoby dla mnie, gdybym chciał miotać się i oburzać. Pohamowałem się tedy, ile mogłem, i dość spokojnie odpowiedziałem, że p. Klonowski, skoro się czuje niewinnym, nie powinien sprzeciwiać się mojemu żądaniu, by przesłuchauo p. Wielogrodzkiego jako świadka, że nie spłacił mojemu ojcu pożyczonej od niego sumy, tudzież by zażądano wskazanych przezemnie aktów od niższego sądu w Żarnowie. Na to powstał rzecznik pana Klonowskiego, dr. Krętalski, i w długiej mowie wykazał, że pragnę tylko przedłużenia rozprawy i znużenia sędziów, i pan Wielogrodzki nie może zeznać nic, iże wskazane przezemnie fakta istnieć nie mogą, ponieważ p. Klonowski żyje od dzieciństwa w ścisłej przyjaźni z komornikiem Wielogrodzkim, nigdy się z nim nie procesował i przeto nigdy ani prawdziwie, ani fałszywie przysięgać nie mógł wjakiejkolwiek przeciw niemu wytoczonej sprawie.
Trybunał po dłuższej naradzie uchwalił nie wzywać p. Wielogrodzkiego i nie żądać od sądu żarnowskiego aktów, ponieważ w ciągu rozprawy mogłoby to nastąpić jedynie za zgodą przeciwnej strony, a ta się nato nie zgadza.
Dowiedziałem się od mojego obrońcy, że ten sposób wymierzania sprawiedliwości, jakiego tu na sobie doświadczałem, nazywa się po niemiecku „Anklageprocess” i w znacznej części polega na tem, iż tak strona skarżąca jak i oskarżona winne są przed rozpoczęciem rozprawy wymienić świadków i inne dowody, na które powoływać się zamierzają; podczas rozprawy zaś wolno przytaczać nowe szczegóły, naprowadzać nowych świadków i nowe dowody tylko za zgodą przeciwnej strony. Popełniłem ten błąd, że wyliczając w sądzie dowody, na które powoływać się chciałem, nie poruczyłem tej czynności mojemu obrońcy. Powołałem się tedy na p. Wielogrodzkiego, jako na świadka, że Klonowski jest moim dłużnikiem, zapomniałem zaś, a raczej nie wiedziałem, iż potrzeba było dodać wyraźnie, że pan Wielogrodzki poświadczy także drugą okoliczność, t. j. że Klonowski wyparł się i wyprzysiągł długu. Nie umiałem też wskazać dokładnie instancyi sądowej, przed którą pan Klonowski przysięgał; teraz już zapóźno było naprawiać pomyłkę. Co więcej, przytoczyłem był w moim pamflecie, że Klonowski, jakkolwiek radca nadzorczy kolei żelaznej, był oraz dostawcą materyałów dla tego przedsiębiorstwa, nad którego dobrem czuwać był obowiązany w imieniu akcyonaryuszów. Zamiast powołać się w tej mierze na świadków miejscowych, popełniłem tę niedorzeczność, że odwołałem. się do zarządu budowy; pokazało się zaś, że kontrakt dostawy progów i szutru zawarty był pozornie nie z p. Klonowskim, ale z jego rządcą, p. Krzaczkowskim. Rzecznik mego przeciwnika, dr. Krętalski, nie omieszkał skorzystać z tego faktu, by w piorunującej przemowie wykazać przysięgłym, jak kłamliwymi są zarzuty, poczynione przezemnie Klonowskiemu. Na domiar nieszczęścia nadeszło z Czartopola pismo sądowe, donoszące w suchej formie, iż śledztwo przeciw arendarzowi z Hajworowa zastanowione zostało „dla braku istoty czynu“; robotników zaś kolejowych ukarano za napad na moje mieszkanie, przedsięwzięty z powodu powstrzymania należącej się im zapłaty. Nadaremnie powoływałem się na zeznania, poczynione przez Szlomę przy pierwszem jego przesłuchaniu.w sądzie — nie było O nich najmniejszej wzmianki w piśmie sądowem. Dowiedziałem się później, że Szloma odwołał te zeznania w sądzie śledczym i skarżył się, że go do takowych biciem i złem traktowaniem zmusił p. adjunkt z Czartopola. Pan adjunkt w istocie uderzył był Szlomę kilka razy, i zapewne też, aby nie dać powodu do skandalicznego śledztwa, uznano za rzecz najświętszą „zatuszować“ całą sprawę i wypuścić arendarza. Tym sposobem, pozbawiony byłem dowodu, że Klonowski wszelkiemi sposobami starał się posiąść skrypt i listy, o których wiedział, że je mam w ręku.
Mimo tak nieprzyjaznych dla mnie konstelacyj nie straciłem ducha. Opowiedziałem przysięgłym dokładnie z umiarkowaniem stosunki moje z Klonowskim, a obrońca mój, dr. Ehrlich, z wielką zręcznością adwokacką wyzyskał ten fakt, że Klonowski wzbrania się dopuścić p. Wielogrodzkiego do świadectwa i nie pozwala, by zażądano od niższego sądu w Żarnowie aktów jego procesu z komornikiem. Przysięgli słuchali z wielką uwagą tego wywodu, i w twarzach ich malowało się przekonanie, że Klonowski nie stawiałby trudności formalnych, gdyby jego sprawa była czystą. Zachowanie się mojego przeciwnika i cała jego postawa wystarczyłyby zresztą były dla fizyognomisty, by mię uznał niewinnym. Klonowski stracił był zwykłą pewność siebie i wił się pod zarzutami nie jak oskarżyciel, ale jak winowajca. Gdy opowiedziałem jego rozmowę z żoną, którą niegdyś podsłuchałem w Hajworowie, opuszczając, ma się rozumieć, to wszystko, co tyczyło się Herminy, a malując natomiast w jaskrawych barwach obawę tych zacnych małżonków, by się nie znalazły kiedy owe fatalne papiery, wówczas p. oskarżyciel zapomniał ze wszystkiem o swojej roli i chciał mię pognębić, wołając do przysięgłych:
— Widzicie panowie! Oto jest człowiek, który się sam przyznaje, że słuchał pod drzwiami! Gdybym był wiedział o tem, byłbym go nie puścił na próg mojego domu!
Śmiech powszechny wybuchł w sali po tym naiwnym wybuchu uczucia, a gdy dr. Krętalski pociągnął swojego klienta za połę od surduta, by mu giestami dać do zrozumienia, że zrobił głupstwo, wesołość doszła do takiego stopnia, iż prezes trybunału, jakkolwiek wzywał wszystkich. by się uci- szyli, sam nie był w stanie zmusić swoją twarz do przybrania wyrazu należytej powagi. Dr. Krętalski zabrał atoli głos i jął przedstawiać, iż klient jego, którego oskarżyłem o przewrotność, złą wiarę i krzywoprzysięztwo odznacza się właśnie przeciwnemi wprost przymiotami, że w naiwności iuczciwości swojej, nie może się zdobyć na najprostszą nawet sztuczkę ani pohamować naturalnego wybuchu uczucia, i że jako człowiek, którego sławę tak srodze szarpnięto, nie może ukryć swojego oburzenia i być tak zimnym, jak p. oskarżony, który ma uśmiech na ustach w tej chwili nawet. Patrzcie panowie! Pan Moulard uśmiecha się, bo kalumnie jego były rezultatem zimnego wyrachowania i jakakolwiek czeka go za to kara, raduje on się w duszy cierpieniami swojej ofiary, cierpieniami znakomitego i powszechnie tak poważanego męża, którego najwyższe dobro: honor i imię niepokalane, ośmielił się zbezcześcić, wszedłszy w służbę żydowską. Na nic się jednak nie przydały wszelkie obelgi, potrzeba je udowodnić, a p. Moulard udowodnił wprawdzie, że między jego ojcem a klientem moim istniał spór prywatny, lecz zarzucił on p. Klonowskiemu krzywoprzysięztwo, a na to twierdzenie dowodów nie przedłożył i przedłożyć nie jest w stanie, zważywszy, że klient mój od młodości jest w przyjaźni z p. Wielogrodzkim i nigdy z nim się nie procesował.
Na tem skończył się pierwszy dzień rozprawy. W Łykopolu powszechnem było przekonanie, że akcye Klonowskiego stoją jak najgorzej. Mimo to ludzie życzliwi radzili mi, bym się miał na ostrożności, bo Klonowski i adwokat jego obrabiają przysięgłych na różne sposoby, a pensyonowany syndyk, którego biała broda tak mi imponowała, oddawna zostaje w poufnych stosunkach z Klonowskim. Rozdrażniony byłem jednak w wysokim stopniu szykanami prawniczemi, których doświadczyłem, i niezdolny do przedsięwzięcia jakiegokolwiek kroku w mej obronie. Jakiś fatalizm owładnął mię, a raczej ubezwładnił. Zaledwie zdobyłem się na tyle energii, by stosownie do danego poprzednio przyrzeczenia, zatelegrafować komornikowi, jak postępuje moja sprawa. Nazajutrz rozprawa zaczęła się od przesłuchania p. Przesławskiego, owego szlachcica, którego Klonowski usiłował swojego czasu poróżnić z komornikiem i zrobić go narzędziem tak niegodziwie zmyślonej potwarzy. Rano jeszcze, wychodząc z hotelu, spostrzegłem na ulicy Przesławskiego i dra Krętalskiego zajętych żywą rozmową, nie mogłem atoli przypuścić ani na. chwilę, by szlachcic uległ jakiejkolwiek namowie i nie zeznał prawdy w sądzie. Jakież było moje zdziwienie i oburzenie, gdy prezes trybnnału począł pytać świadka! P. Przesławski zeznał, że zna pp. Klonowskiego i Wielogrodzkiego oddawna, i że o ile mu wiadomo, obadwaj zostają dotychczas w jak największej z sobą harmonii. Dr. Krętalski zażądał, by zeznanie to zanotowano w protokole. Gdy mi pozwolono z kolei dawać pytania świadkowi, p. Przesławski oświadczył, że nigdy nie miał nic do czynienia z żadnymi emigrantami lub zbiegami węgierskimi, i że ani z p. Klonowskim, ani z p. Wielogrodzkim o żadnej sprawie tego rodzaju mówić nie mógł, bo jako gospodarz zajmuje się rolą, a nie polityką. Nie chciałem wierzyć moim uszom, a ponieważ p. Przesławski siedział obrócony plecami do mnie, więc prosiłem, by mi popatrzył w twarz i by powiedział, czy jest gotów przysiądz na to, co powiedział. Dr. Krętalski zaprotestował, że chcę teroryzować świadka; prezes zaś oświadczył mi, że jest to jego i sądu rzeczą, czuwać nad tem, by świadek zeznawał prawdę, i że już to świadkowi według przepisów prawa przypomniano. Trybunał uchwalił atoli, nie d0puścić p. Przesławskiego do przysięgi, ponieważ zeznania jego sprzeczne są z innymi dowodami, które sąd ma w swojem posiadaniu. Szlachcic Wyszedł, nie spojrzawszy na mnie; poczem prezes wyjął z leżącego przed nim pliku papierów jakieś pismo i oświadczył, że sąd otrzymał przed chwilą telegram, który będzie odczytany. Klonowski rzucił się niespokojnie na swojem krześle, dr. Krętalski zażądał, by mu powiedziano p0przednio, co zawiera telegram. Na to odrzekł prezes z Hegmą, że najprostszą rzeczą będzie, odczytać go głośno, bo wcale nie jest długi. Nim przeciwna strona zdołała zrobić jakie zarzuty, prezes odczytał co następuje:
„Do wysokiego trybunału prasowego w Łykopolu. Upraszam o przesłuchanie mnie w sprawie Klonowskiego przeciw Moulardowi. Kłamstwem jest, bym zostawał w przyjaźni z Klonowskim. Klonowski przysiągł w sądzie miejskim w Żarnowie, że nigdy nie był nic winien ojcu Moularda. Protokół tej rozprawy jest w aktach sądowych tutejszego magistratu. Podpisano: Wincenty Wielogrodzki. Prawdziwość słów powyższych potwierdzamy na podstawie aktów. Mrokowski, burmistrz żarnowski. Mayer, syndyk magistratu“.
Głucha cisza powstała w sali po przeczytaniu tego dokumentu, wszyscy patrzali na Klonowskiego, który miał minę delikwenta, prowadzonego pod szubienicę. Dr. Krętalski pospieszył mu znowu w pomoc, nadmieniając, że telegram nie ma w sobie znamion dokumentu, i że każdy telegrafując może podpisać, kogo mu się podoba. Dr. Ehrlich wskazując, jak ważnem dla mojej obrony jest stwierdzenie faktów, zawartych w telegramie, zażądał odroczenia rozprawy i wytoczenia śledztwa. Trybunał udał się na ustęp; po długiej dyskusyi, członkowie jego wrócili i prezes oznajmił, że uchwalono nie odraczać rozprawy.
— Panie Klonowski — odezwał się prezes — pan przyznałeś, że śp. Moulard pożyczył panu pieniądze, na które wystawiłeś pan skrypt, znajdujący się w aktach?
— Tak jest.
— Zeznałeś pan dalej, że dług ten zapłaciłeś pan jeszcze za życia śp. Moularda?
— To jest... skwitowaliśmy się... Moulard wybrał u mnie wszystko, co mu się należało... był to człowiek lekkomyślny, który trwonił pieniądze... ja zawsze płacę punktualnie moje długi...
— Jakimże sposobem — pytał dalej nieubłagany inkwizytor — jakimże sposobem mógłeś pan pisać ten oto list; wszak to jest pańskie pismo?
— Moje, w istocie...
— Moulard umarł w r. 1846, nieprawdaż?
— Podobnoś.
— List ten pański datowany jest z września r. 1856, a więc w dziesięć lat później. Piszesz pan w nim: „Szanowna pani Moulard! Przesyłam pani niniejszem sto ośmdziesiąt złr. jako półroczny procent licząc po 4 od sta rocznie, od kapitału 9000 złr.“ Podpisano: „Klonowski“. Jest to ta sama suma, która wyrażona jest w skrypcie; chciej pan wyjaśnić tę sprzeczność w swoich zeznaniach!
— To jest... — odparł Klonowski, okropnie zaambarasowany — to było tak. Wiadome mi były opłakane stosunki pieniężne pani Moulard, i chciałem jej być pomocnym, dlatego posyłałem jej co pół roku 180 złr. Aby się zaś uwolnić od podziękowań, bo tego bardzo nie lubię, i aby jej ułatwić przyjęcie mojego dobrodziejstwa, wmówiłem w nią, że jestem jej dłużnikiem, i że to, co jej posyłam, jest procentem od jej kapitału. Czyliż mogłem spodziewać się, że spotka mię taka nagroda, za moje dobre serce!
— Dlaczegoż pan, skoro skwitowałeá się z śp. Moulardem, nie odebrałeś od niego skryptu? Wszak to jest zwyczajem!
— Była jeszcze jakaś mała reszta, która należała się Moulardowi; zresztą, na każdą sumę, którą mu wypłaciłem, miałem od niego kwit, i nie potrzebowałem tegu skryptu.
— Należało przedłożyć sądowi te kwity.
— Ba, kiedy ich nie mam; spaliły się, bo w r. 1850 pożar zniszczył mój dwór w Hajworowie i spłonęło wszystko, co tam było. Ale mogę to udowodnić swiadkami. Jest np. mój adwokat w Żarnowie, p. Opryszkiewicz...
— Wysoki sądzie — przerwał dr. Krętalski, widząc dokoła złowrogie uśmiechy na wszystkich twarzach — mnie się zdaje, że to wszystko nie należy do rzeczy. Jeżeli p. Moulard ma jakie pretensye do p. Klonowskiego, to może ich dochodzić sądownie. Tu chodzi o to, że p. Moulard zarzucił p. Klonowskiemu oszustwo i krzywoprzysięztwo, za co powinien być ukarany, bo nie udowodnił niczem swoich zarzutów.
Dano tedy p. Krętalskiemu głos do uczynienia ostatecznego wniosku, i w dwugodzinnej mowie poruszył on wszystko, co mogło mówić na moją niekorzyść — najbardziej rozszerzał się nad tem, że jako syn przybysza z zagranicy, niczem niezwiązany z tą, ziemią, wszedłem w służbę żydów, nieprzyjaźnie usposobionych dla sprawy narodowej, i że działałem jako narzędzie Pimmelesa, w celu podkopania powagi i reputacyi tak znakomitego patryoty, jak p. Klonowski. Od lat trzydziestu, cokolwiek stało się w kraju korzystnego dla dobra ogółu, stało się przy udziale głównie p. Klonowakiego. Mąż ten stawiał kościoły i budynki szkolne, fundował stypendya, brał czynny udział we wszystkich pożytecznych stowarzyszeniach, bogobojnością, przykładnem życiem rodzinnem, oñarnością i wszelkiego rodzaju cnotami obywatelskiemi świecił na całą okolicę, na cały kraj, na całą ojczyznę. Rozprawa sądowa dowiodła, jak niegodnemi były potwarze, miotane przeciw temu mężowi przez nieprzyjaciół sprawy ojczystej, a więc opinia publiczna wymaga od przysięgłych, by ukarali potwarcę, a wnuki i prawnuki błogosławić ich będą za to!
Obrońca mój dr. Ehrlich trzymał się ściśle przedmiotu rozprawy. Wykazał, że skrypt Klonowskiego nosił datę 1. lutego 1846, a ojciec mój umarł w marcu tego samego roku, nie mógł więc w tak krótkim czasie strwonić tyle pieniędzy i skwitować się z Klonowskim. Skoro więc Klonowski był moim dłużnikiem, a później jako mój opiekun, ba, nawet teraz w sądzie, wypierał się długu, więc dopuścił się czynu nieuczciwego, i miałem prawo obwiniać go o to. Co do przysięgi, którą wykonał Klonowski, nie potrzeba lepszego wobec sędziów przysięgłych dowodu, jak przeczytany poprzednio telegram, zestawiony z oporem przeciwnej strony przeciw zasięgnięciu lepszej i dokładniejszej informacyi sądowej.
Przysięgli udali się na ustęp, i wrócili po długiej i burzliwej bardzo naradzie. Opowiadano, że była między nimi partya, na której czele znajdował się przyjaciel Klonowskiego, białobrody syndyk, i która chciała steroryzować resztę, by wydano wyrok jednomyślny. Byli tacy, którzy się opierali, ale ulegli presyi wbrew własnemu przekonaniu. Jeden tylko okazał się nieugiętym i oświadczył, że patryotyzm nie może iść w parze z oszustwem, i że nie jestem winien fałszywej potwarzy, chociaż mam posadę u p. Pimmelesa.

Jedenastu przysięgłych, dobrych katolików, ofiarowawszy się odpowiedzieć za to na sądzie ostatecznym, uznało mię winnym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.