Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Komornik miał gości; ks. Olszycki i dr. Goldman, dawni moi znajomi, przyszli go byli odwiedzić, i grano wista „z kołkiem“, rozprawiając przytem o moich przygodach. Dr. Goldman postawił był tezę, iż p. Klonowski podobny jest jota w jotę do Pecksniffa, fałszywego poczciwca, którego tak wybornie odmalował Dickens w swojej powieści „Martin Chuzzlewitt.“ P. Wielogrodzki zbijał to twierdzenie i przypisywał mojemu opiekunowi nierównie więcej talentów do oszustwa, niż ich posiadał czcigodny Pecksniff. Tamten umiał jedynie przybierać maskę wielkich cnót chrześciańskich i głębokiej religijności, i to mu wystarczało w kraju, gdzie religijność jest na porządku dziennym — Klonowski przeciwnie, musiał i umiał z kolei p0dobać się bigotom i ateuszom, władzom austryackim i patryotom, skrzętnym rodzicom i rozrzutnym ich synalkom. Na dowód tego wszystkiego, komornik opowiadał właśnie historyę młodego Pomulskiego, którego ojciec polecił był opiece p. Klonowskiego, zostawiając mu dwie piękne wioski. Opieka ta polegała na tem, że opiekun ułatwił swemu pupilowi robienie długów, pożyczając mu sam pieniądze przez podstawionych faktorów, którzy umieli zniewolić młodego Pomulskiego do położenia podpisu p. Klonowskiego na wekslach, a strasząc go później procesem kryminalnym, z pierwotnego długu, wynoszącego 4.000 zł., zrobili 20.000 zł. Gdy nakoniec pupil, coraz bardziej naciskany przez żydków, wyznał wszystko opiekunowi, ten ratując go niby, udał że odkupuje weksle od lichwiarzy, ale postawił warunek, że wyrobi mu pełnoletność i nabędzie od niego jeden z jego majątków. Ostatnią tę transakcyę znał komornik z mojego opowiadania o zabawnej pomyłce krótkowidzącego p. Opryszkiewicza. Wszyscy śmiali się serdecznie na myśl, że p. Opryszkiewicz tak niezręcznie wyjawił tajemne manipulacye swojego klienta, gdy wtem, ku powszechnemu zdziwieniu, pojawiłem się w pokoju. Po pierwszem przywitaniu, i gdy już zacny ksiądz i niemniej zacny lekarz nacieszyli się do woli moim widokiem, musiałem zdać relacyę z owej audyencyi u prezesa sądu, tak budującej jako wzór sumarycznego postępowania W sprawach pupilarnych. Nikt się nie zdziwił, snać takie rzeczy były na porządku dziennym w Żarnowie.
— Ale na tem nie koniec — rzekł komornik podamy skargę do apelacyi, a jeżeli to nic nie pomoże, udamy się do kamery nadwornej! Co tobie jest, Mundziu dodał nagle, zwracając się do mnie — jesteś blady jak ściana!
— Ja... chciałem prosić p. komornika... czy nie lepiej byłoby zaniechać tego procesu?
— Zaniechać? Dlaczego zaniechać? Zkąd tobie taka myśl przyszła? Czy ci ją podsunął Klonowski?
— Tak... albo raczej... nie. Ja sam sądzę, że z takim człowiekiem, lepsza słomiana zgoda, niż złoty proces...
— W tem coś musi być, Klonowski musiał ci coś mówić, musiał grozić... wyspowiadaj-no się otwarcie!
— Nie mogę nie powiedzieć, błagam tylko pana i zaklinam, niech Klonowski zatrzyma pieniądze, które wziął, i niechaj pan się nie naraża na jego nieprzyjaźń...
— Dziecko z ciebie, Klonowski nic mi złego zrobić nie może! Może on Wprawdzie bardzo wiele, to prawda, skoro potrafił nawet ofiarować przysięgę w sądzie, że ani tytułem pożyczki, ani w inny sposób nie brał nigdy pieniędzy od twoich rodziców; ale cóż z tego? Znajdę świadków, a może i dokumenta, i dowiodę mu krzywoprzysięstwo, to największa sztuka, na jaką zdobyć się może Klonowski!
— Jest podobnoś jeszcze większa sztuka, na którą on się także zdobędzie — rzekłem cicho.
— Jakto? Jaka sztuka?
— Jest... fałszywa denuncyacya.
Uważałem, że dreszcz przeszedł wszystkich obecnych, gdy wymówiłem to słowo. Hermina zbliżyła się do mnie i wzięła mię za rękę; czułem, że drżała. Były to, powtarzam, ciężkie i straszne czasy Metternicha, i gorzej niż Metternicha, czuć było jeszcze w powietrzu, a na godłach despotyzmu nie przyschła jeszcze była krew kobiet i dzieci, pomordowanych przez zbrodniarzy, których umyślnie na to wypuszczono z więzień, aby szerzyli mord i pożogę. Lada fałszywy donos, jeżeli trañł na osobę zgóry podejrzaną, znaczył tyle, co wyrok bez sądu i bez łaski. Lada drobnostka mogła zgubić całą rodzinę — każdy bał się własnego cienia. Cóż dziwnego, że wszystko truchlało na wzmiankę o denuncyacyi?
— Mów wszystko, co wiesz, Muadziu — odezwał się komornik spokojnie. — Jesteśmy między swoimi, przed księdzem Olszyckim i szanownym naszym konsyliarzem nie mam żadnych sekretów...
— Jeżeli tak, to — powiem wyraźnie, że Klonowski zagroził panu denuncyacyą. Nadmienił coś o jakimś schowku w śpiżarni...
— Otóż to są skutki, że nasza szlachta nie umie trzymać języka za zębami! Konsyliarz przypominasz sobie zapewne owego młodego Węgra, którego przywiozłeś roku zeszłego z Tomaszówki, i którego w istocie przechowaliśmy przez dwa dni w naszym domu. Mimo wszelkiej przezorności gruchnęła wówczas pogłoska po całem mieście, że ukrywa się u mnie jakaś bardzo ważna figura. Jedni mówili, że to Roża Szandor, drudzy, że hrabia Juliusz Andrassy, jeszcze inni, że sam Koszut. Gdy w skutek tego spadła rewizya, żona moja wpakowała Madiara w próżną beczkę i przytłoczyła go tak szczelnie kwaszoną kapustą, że omal się nie udusił, ale za to żandarmi go nie znaleźli. Później zabrał go odemnie mój przyjaciel, pan Przesławski, i zawiózł go do swego majątku; dalej, nie wiem już, co się z nim stało; wiem tylko, że Niemcy spisali ze mną najmniej dwadzieścia protokołów i że jeszcze ciągle od czasu do czasu przypominają sobie całą sprawę i piszą protokoły da capo. Otóż widocznie Przesławski, jako sąsiad Klonowskiego, nie mógł wytrzymać, aby mu nie opowiedzieć historyi o Węgrzynku, ukwaszonym jak kaczan wśród kapusty.
— Niezawodnie — odezwał się dr. Goldman. Lecz Klonowski nie może z tego zrobić użytku, skompromitowałby się na wieki między szlachtą...
— Są tacy, u których nic go nie skompromituje — odrzekł komornik — są inni, którzy nie uwierzą nigdy, aby mógł dopuścić się denuncyacyi. U nas w kraju istnieje pewien milczący i mimowolny karbonaryzm podłości. Jest dużo ludzi, z których na każdym jest jakaś plama; spróbujemy zdemaskować jednego z nich, a zaraz wszyscy wezmą się za ręce i poczną krzyczeć: to fałsz, to infamia! Ogół zaś, jak zwykle, byle nie potrzebował myśleć i badać, zachowa się obojętnie; nie zapomni wprawdzie wykrytego brudu, ale też i nie wykluczy ze swojego łona nikczemnika, któremu brud zarzucono lub udowodniono. Jednem słowem, Klonowski może wykonać swoją groźbę, a mimo to zostanie prezesem, światłem, powagą i ozdobą swojej okolicy, osobliwie teraz, kiedy nabył nowe trzy wioski do tych, które dawniej posiadał. Wszak niedarmo żyjemy w Galilei, i niedarmo lekarze wojskowi twierdzą, że u nas rodzą się tak twarde czaszki, że ich żadna kula rozbić nie może. Groźba Klonowskiego nie przeszkodzi mi zresztą prowadzić dalej rozpoczętego z nim procesu.
Daremnemi były moje zaklęcia, komornik był niewzruszonym. Na dworze srożyła się burza, uragan łamał lipy i topole przy drodze, a grzmoty były tak głośne i straszne, że chwilami musieliśmy przerywać rozmowę, bo nie słychać było głosu ludzkiego wśród dzikich głosów przyrody. A jednak czemże była ta burza wobec niepokoju, jaki opanował wszystkich, szczególnie zaś kobiety i mnie, w tym zacisznym wygodnym domku, tak gościnnym, swojskim i miłym! Duszno nam było i trwoga ściskała nam serca, jak w przeczuciu groźnej katastrofy. Nagle, wśród łoskotu gromów, usłyszeliśmy gwałtowne kołatanie do drzwi od ganku. Komornik uśmiechnął się i powiedział:
— To już z pewnością nie żandarm, nasza straż bezpieczeństwa. zbyt ceni swoją wygodę, by się fatygowała po nocy na taką tuczę. Muszę pójść i zobaczyć, kto to taki.
Służąca tymczasem otworzyła już była drzwi i dały się słyszeć kroki z przyległego pokoju, do którego chciał wejść p. Wielogrodzki.
— Przesławski! Jak Boga kocham. Przesławski! O wilku mowa... A chodź-że tu, niech cię uściskam, żeś przybył wśród takiej burzy! Siadaj-że, zdejm bundę, bo się z niej leje; pozwól, niech ci pomogę!
Ale szlachcic, który wszedł, nie chciał zdjąć bundy. Była to figura wysoka, o włosach krótko strzyżonych, rosnących zresztą tylko na czubku głowy, a okolonych łysiną, jak portret podgolonego jakiego antenata. Wąs miał długi i cienki, nadający mu fizyognomię tatarska. Szlachcic był widocznie w srogiej irytacyi, oczy iskrzyły mu się jak węgle, a wąs trząsł mu się wraz z wargami. Podparł się ręką w bok i stojąc we drzwiach, przemówił urywanym głosem do Komornika:
— I ty śmiesz mię jeszcze witać, Wicenty? Ty, ty, co po pięćdziesięciu latach przyjaźni tak sobie ze mną postąpiłeś! Przyszedłem tylko po to, aby ci powiedzieć, że wiem o wszystkiem, wiem, wiem, i powiadam ci, że jesteś... infamis! Kwita z nami!
Co rzekłszy, szlachcic, z którego ciekła na podłogę struga wody nakształt małej katarakty, obrócił się i chciał wychodzić, wśród powszechnego osłupienia.
— Leonie — odezwał się p. Wielogrodzki — który osłupiał był jeszcze bardziej, niż my wszyscy — Leonie, czy ty się od czubków wyrwałeś? Chodź-że tu zaraz i powiedz mi, czego chcesz odemnie?
— Czego chcę? Czego chcę? — wrzasnął szlachcic, odchodząc od przytomności z gniewu, do którego snać był bardzo pochopnym z natury. — Chcę tego, że mówiłem teraz, od teraz właśnie, w tej chwili z Klonowskim, i że Klonowski dziś, rozumiesz mię? dziś, mówił z prezesem sądu, i że prezes powiedział mu wszystko, wszystko, rozumiesz? Wszystko mu powiedział, i kazał mię ostrzedz, jako poczciwy człowiek, tak jest, ostrzedz, ostrzedz przed tobą! Powiadam ci, że kwita z nami!
I znowu szlachcic, lejąc ciurkiem wkoło strumień wody, miał się ku wyjściu. Komornik tym razem, spoglądając po nas wszystkich oczyma, W których malowało się zdziwienie posunięte aż do obłędu, nie mógł wymówić ani słowa. Ale ksiądz Olszycki zerwał się z krzesła, dopadł szlachcica i chwytając go za ramię, oświadczył kategorycznie:
— O, panie Przesławski, to nie uchodzi! Tak się nie napada uczciwych ludzi, i do tego przyjaciół, w ich własnym domu, i nie mówi im się impertynencyj bez objaśnienia przyczyny. „Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu!“ Wytłómacz się pan natychmiast, czego pan chcesz od pana Wielogrodzkiego?
— Fałszywego świadectwa!... Pięknie mi, fałszywego świadectwa! Toż prezes sądu, który żyje w przyjaźni z Klonowskim, i który, jakkolwiek jest urzędnikiem, jest bardzo zacnym człowiekiem, powiedział dziś na ucho Klonowskiemu, aby mię ostrzegł, bo on wprawdzie zatuszował całą sprawę, i na razie nic mi nie będzie, ale jednakowoż Wielogrodzki zeznał „przed nim, iż wywiozłem ztąd roku zeszłego Mazziniego i krywałem go potem u siebie w Kurdwanowicach. Tego samego Mazziniego, co był w beczce z kapustą, i którego cała policya złapać nie mogła! Sam prezes powiedział to na ucho Klonowskiemu, sam prezes, powtarzam, i to z tym dodatkiem, że Wielogrodzki zastrżegł sobie bezkarność pod warunkiem, że wyda wszystkich, co pomogli do ucieczki Mazziniemu. Tak, tak, to nie był Węgier, ale Mazzini! O ja nieszczęśliwy! To był sam Mazzini, i sam prezes to powiedział dziś, dziś właśnie Klonowskiemu, który jest żywy w Żarnowie i może to powtórzyć!
Ale nikt nie słuchał dalszych lamentów długiego szlachcica. W miarę jak mówił, zacny komornik stawał się coraz czerwieńszym w twarzy, żyły nabiegły mu na skroniach i zdawało się, że krew mu tryśnie oczyma. Żona i córka przybiegły do niego — nagle wydał głos podobny do chrząkania i upadł w ich objęcia. Doktor Goldman przyskoczył do niego, dobywając z zanadrza puzderka z instrumentami. Zrobił się rwetes ogromny — wszyscy biegali w rozpaczy na wszystkie strony. Szlachcic tylko stał na środku pokoju, jak zatumaniony, a ja, straciwszy zupełnie przytomność, nie widziałem nic, prócz niego. Podczas gdy usiłowano ocalić komornika, rażonego apopleksyą, rzuciłem się nagle jak kot z ukrycia, i długiego kościstego szlachcica począłem z całej siły okładać pięściami.
Nie wiem, jak długo trwała ta tragikomiczna scena — byłem tak bezprzytomnym w szale mojej wściekłości, że gdyby mi później ks. Olszycki nie opowiedział był szczegółów, które tu przytaczam, sądzę, iż nie byłbym zdolnym przypomnieć sobie nic, co się stało. Pan Przesławski, przejęty zapewne katastrofą, którą wywołał, nie uważał nawet na operacyę, której poddaną była jego osoba — stał jak słup, z wytrzeszczonemi oczyma, i po dłuższym czasie dopiero spostrzegł podobnoś, że ktoś otrzepuje pięściami jego bundę. Chwycił mię za ręce, i jak człowiek, zbudzony ze snu, zapytał:
— A ty czego chcesz odemnie?
— Wyjdźmy ztąd, wyjdźmy — odezwał się ks. Olszycki i wtrącił nas obydwu do drugiego pokoju, wychodząc tam tuż za nami.
— Księże wikary, kto jest ten młody człowiek? I jakiem czołem, do kroćset... taki smarkacz śmie rzucać się na mnie? Za pozwoleniem, mój malcze, za pozwoleniem księdza wikarego, połamię ci zaraz Wszystkie kości!
Zdaje się, że rzuciłem się znowu na szlachcica, bo ks. Olszycki chwycił mię za ramię i wezwał mię surowo, abym się opamiętał. Następnie zwrócił się do długiego p. Przesławskiego i w gorzkich słowach począł mu wyrzucać jego napad na p. Wielogrodzkiego, z którym łączyła go przyjaźń, trwająca już pół stulecia. Szlachcic w odpowiedzi na to jął powtórnie rozpowiadać, co prezes mówił Klonowskiemu, a Klonowski jemu.
— Klonowski kłamie — przerwał mu ksiądz, zapłoniony od gniewu. — Klonowskiego rzemiosłem są intrygi i szalbierstwa!
— Ależ księże, najzacniejszy obywatel, najbardziej szanowany w całej okolicy, w całym kraju! Człowiek, któremu każdy z nas bez wahania powierzyłby „swoje mienie i swoją osobę! Co też księdzu przyszło do głowy?
— Powtarzam panu, że Klonowski kłamie! Klonowski ma interes w tem, aby zgubić Wielogrodzkiego, zgubić go materyalnie i moralnie! Chwila niebardzo stosowną jest do dłuższej rozmowy, ale ponieważ tego koniecznie potrzeba, więc siadaj pan i słuchaj, co panu powiem!
P. Przesławski usiadł, a ksiądz krótkoi treściwie opowiedział mu historye zajść między komornikiem a moim opiekunem, nie pomijając i dzisiejszej groźby, wyrzeczonej przez Klonowskiego. Szlachcic słuchał w osłupieniu, ale gdy ksiądz w opowiadaniu swojem doszedł do tego szczegółu, zerwał się pan Przesławski na równe nogi i krzyknął:
— A to infamia! To szelmowstwo! To... to być nie może!
— Rozważ pan, że obecny tu Edmund Moulard nie mógł zmyślić tej historyi, chociażbyś pan podejrzywał jego wiarogodność. Od czterech lat nie był on w Żarnowie inie mógł nie wiedzieć o owej niebezpiecznej figurze, którą ukrywano w śpiżarni. Nie możesz pan przeto mieć najmniejszej wątpliwości, że dowiedział się o tem od Klonowskiego. I pan, panie Przesławski, pan, który, znasz komornika od tak dawna, który dzieliłeś z nim złą i dobrą dolę, który wspólnie z nim narażałeś się na niejedno niebezpieczeństwo i doświadczyłeś tyle razy, w tylu próbach, jego szlachetnego charakteru niczem nieskalanego, pan mogłeś dać wiarę takiej kalumnii, potępić przyjaciela na podstawie pierwszej lepszej plotki, nie zbadawszy jej poprzednio! Zamiast napadać Wielogrodzkiego, powinieneś pan był raczej, skoro pokładasz taką ufność w prezesie sądu, pójść prosto do niego i zapytać go, czy Klonowski powiedział panu prawdę!
— A... a gdyby prezes nic nie wiedział i dowiedział się dopiero odemnie o wywiezieniu Mazziniego do Kurdwanowic, i o tem, że w istocie p. Wielogrodzka ukryła go w beczce z kapustą?
— Więc pan przypuszczałeś, że prezes nie wie może o niczem? O, panie Przesławski!
— Ja... ja nic nie przypuszczałem... Klonowski ostrzegł mię, że prezes zwierzył się tylko jemu, i gdybym ja chciał mówić z nim o tej sprawie, to kazałby mię natychmiast zamknąć, bo co innego Klonowski, statystyk i polityk, a co innego taki gorączka, jak ja... mógłbym się kiedy wygadać i skompromitować prezesa śmiertelnie, iż puścił mi płazem zdradę stanu....
— Dość to zręcznie ukuta bajka, ale skoro masz pan dowód niezbity, że Klonowski właśnie komornikowi groził denuncyacyą, więc logika nie pozwala panu przypuszczać, by komornik poczynił jakiekolwiek zeznania wobec prezesa. W takim razie przecież, nie bałby się denuncyacyi, i Klonowski nie miałby go czem straszyć!
— Prawda! Jak Boga kocham, prawda! O Boże, Boże! — dodał tłukąc się w czoło. — Boże, co ja narobiłem! Ale czekaj-no, mój Klonosiu, pokażę ja ci, że Przesławski służył w Krakusach pod Dwernickim! Gdzie moja laska? Chodźcie, chodźcie ze mną! — To mówiąc, pan Leon porwał sękaty kij z kwaśnej jabłoni, który położył był na stole, i ciągnął nas z sobą ku drzwiom. o
W tej chwili weszła do pokoju Hermina z śmiertelną bladością na twarzy. Wyrwałem się p. Przesławskiemu i poszedłem ku niej, ale nie miałem odwagi wyrzec zapytania, które miałem na ustach.
— Ojciec odzyskał przytomność — rzekła drżącym i cichym głosem — ale mówić nie może. Doktor nakazuje jak największy spokój. Mama prosi, by ksiądz wikary był łaskaw wejść... mój ojciec... jest chrześcianinem.
Głos zamarł jej w piersi, zachwiała się i oparła się na mojem ramieniu. Ksiądz Olszycki poszedł, gdzie go wzywano, zostaliśmy wszyscy troje w ponurem milczeniu, stojąc i patrząc po sobie. Nagle p. Przesławski, w którego sangwinicznym a niezbyt ponoś jasnym i logicznym umyśle musiała się odbywać nielada rewolucya, wybuchł głośnem łkaniem.
— Wincenty, drogi Wincenty! Ja muszę pójść, upaść mu do nóg i przeprosić go! Muszę, muszę! — I rzucił się ku drzwiom, prowadzącym do pokoju komornika, lecz Hermina zastąpiła mu drogę. Zbladła była, jeżeli można, mocniej jeszcze niż przedtem, ale w spojrzeniu jej było tyle wzgardy, i tak rozkazujący giest zrobiła ręką, pokazując p. Przesławskiemu drzwi do sieni, że szlachcic cofnął się zmięszany.
— Panno Hermino! — wyjąknął. Hermina powtórzyła swój ruch ręką, zdawało mi się, iż chce mówić, ale że głosu z siebie wydobyć nie może. Szlachcic znowu potężnie uderzył się pięścią w czoło, potrząsł wąsem, zaiskrzył oczyma, podniósł swój kij w górę i zawoławszy:
— Zabiję łotra, zabiję! — wyleciał jak z procy do sieni i na ulicę. Burza srożyła się ciągle, huk grzmotów i szum wichru i ulewy łączyły się w łoskot zagłuszający.
Poszedłem pozamykać drzwi, któremi wyleciał szlachcic i przez które dmuchał wiatr i bryzgał deszczem. Gdy wróciłem, zastałem Herminę siedzącą na kanapie. Była złamana boleścią, ręce jej zaciśnięte spoczywały na kolanach... ani jednej łzy nie miała w oczach, ale w spojrzeniu jej było coś bardziej rozdzierającego serce, od płaczu. Siadłem koło niej i wziąłem ją za rękę — przypomniała mi się żywo chwila, kiedy siedzieliśmy tak oboje, pogrążeni w smutku z powodu bliskiego mojego odjazdu, i słuchaliśmy owej rozmowy komornika z Klonowskim, w której ten ostatni nie wypierał się pożyczki wziętej od mojego ojca. Tylko dziś już nie byliśmy dziećmi, dziś życzliwość całej tej zacnej i dobrej rodziny dla mnie, „ciężyłą mi na sercu kamieniem; nie ja Wprawdzie odwetowałem ją szeregiem przykrości i straszną w końcu katastrofą, ale zawsze ja byłem bezpośrednią przyczyną wszystkiego, co się stało. Nie miałem słów na to, by wypowiedzieć co czułem, ale czułem się winowajcą i czułem, że nie było pod słońcem wdzięczności dość wielkiej, ani innego okupu dość kosztownego za wszystko to, czego byłem mimowolną pobudką. Wyrzucałem sobie, że jakkolwiek byłem jeszcze dzieckiem, gdy komornik rozpoczął w mojej sprawie walkę z takim potworem, jak Klonowski, nie uprosiłem go stanowczo, by dla nędznych kilku tysięcy nie narażał swego spokoju i swojej rodziny. Zdawało mi się, że jak mazgaj, nie potrafiłem znieść drobnych przykrości i zmartwień, połączonych z pierwszym moim pobytem w Ławrowie, i że z mazgajstwa rad byłem krokom, przedsięwziętym przez komornika, a obiecującym mi byt lepszy. Jednem słowem mówiłem sobie, że jestem nędznikiem, pasożytem, dla dogodzenia któremu pękają najszlachetniejsze serca i dla którego drobnej wygody, powleka się kirem grobowym dom uśmiechnięty pierwej szczęściem i spokojem. O, gdybym się mógł był zapaść w ziemię w tej chwili, albo przynajmniej być owładnięty niemocą, która raz już w życiu odebrała mi przytomność, gdy dusza moja nie byłaby mogła znieść świadomości bolu! Ale niestety, organizm ludzki zdaje się czasem być silnym i niespożytym jak gdyby jedynie w tym celu, by go lepiej targać mogły rozpacz, wyrzuty, bole wszelkiego rodzaju!
Nie mówiłem ani słowa, najpierw dlatego, że nie miałem wyrazów na moje cierpienie, a powtóre, ponieważ chwila nakazywała mi milczenie. Nie wiem, czy Hermina odgadła, co mię bolało. Wiem tylko, że wpatrzyła się we mnie swojem łagodnem, głębokiem spojrzeniem, tem spojrzeniem z lat dziecinnych, które Widywałem nieraz później we śnie, i które koiło drobne i wielkie moje troski.
— Ty będziesz zawsze bratem moim — rzekła — nieprawdaż, Edmundzie? Będziesz...
W tej chwili dopiero strumień łez przyniósł jej ulgę, podczas gdy do pokoju weszli na palcach dr. Goldman i ks. Olszycki.
— Niech się Hermincia uspokoi — przemówił lekarz — atak apoplektyczny był silny i komornik miał oddawna skłonność do niego, ale bezpośrednia pomoc usunęła na razie niebezpieczeństwo. Pacyent usnął, a my będziemy czuwali przy nim naprzemian. Potrzeba uspokoić się, aby nie doznał wzruszenia, gdy się zbudzi. Czy ten waryat szlachcic poszedł sobie już do stu katów?
— Wybiegł grożąc, że zabije Klonowskiego — odpowiedziałem.
— To bardzo być może — zauważył doktor — i nicby to nie szkodziło. U Przesławskiego guza nie kupić.
— Zdaje mi się być wielkim pasyonatem.
— Ot, głowa do pozłoty — zadecydował ksiądz wikary. — Poczciwy człowiek z gruntu, i ma niby trochę tego, co szlachcice nazywają zdrowym rozsądkiem, to znaczy, że lada oszust, niebardzo sprytny, nie przymierzając Klonowski, owinie go na mały palec. Tacy to oni prawie wszyscy. Nie ręczę, czy wpadłszy do Klonowskiego z zamiarem zabicia go, nie wyjdzie ztamtąd przekonany o jego zacności, jak przedtem. Swoją drogą Klonowski pomylił się trochę w swojej rachubie, bo nie znał dobrze Przesławskiego. Myślał on, że zrobi plotkę, z którą Przesławski będzie się nosił od ucha jednego sąsiada do drugiego, a nie przypuszczał, że wleci tutaj z hałasem i narobi awantur, które zdemaskują potwarcę.
— A niechby mu tam Przesławski pogruchotał parę kości — oświadczył dr. Goldman — ja mu ich z pewnością naprawiać nie będę, i wszystkich zręczniejszych cyrulików zabiorę tutaj, niech mu Silberstein z Mechlem robią bandaże, to z pewnością już nie wróci do Hajworowa.
— Fe, konsyliarzu! — zaremonstrował ksiądz wikary.
— No, ja przecież jestem „bratem starozakonnym“, alias izraelitą, a vulgo żydem, trzymam się praw Mojżesza i powiadam: ząb za ząb, oko za oko! I panowie bracia nowego zakonu, czasem nieźlebyście zrobili, gdybyście byli rycerskimi z rycerzami, a żydami z takim przeciwnikiem, jak Klonowski. Byłoby zapewne mniej geheimratów i ekscelencyj między wami, mniej szachrajstwa i mniej dobrodusznej zdrady. Bardzom ciekaw, czy Przesławski obije Klonowskiego.
Nad ranem dopiero, gdy nadszedł cyrulik Pinkas, zamówiony przez dr. Goldmana, zaspokoił on jego cierpliwość, donosząc, że całe miasto przebudzone zostało wczoraj o dziesiątej wieczór wielkim gezejresem, który zrobił się w hotelu de l’Europe, gdzie stał p. Klonowski. Mówiono, że hrabia z Kurdwanowic, z przeproszeniem, upił się, że potłukł dwóch miszuresów, stróża i woźnicę, i że hrabia z Hajworowa widziany był o tej niezwykłej porze, i mimo ulewy, jak w wielkim negliżu biegał po rynku, czy po dziedzińcu, i jak wylazł na strych, gdzie propinator trzyma siano, i ściągnął za sobą drabinę, bo hrabia z Kurdwanowic miał także jakiś interes na tym samym strychu, i nawet — tak szeptał Pinkas na ucho — jeden z zabitych oczywiście na śmierć miszuresów twierdzi, że hrabia z Hajworowa był podobnoś także na śmierć zabity — co Według hiperbolicznego sposobu mówienia braci starozakonnych, zwykło oznaczać sowitą porcyę guzów. W istocie, za chwilę zawezwano dr. Goldmana do hotelu de l’Europe, ale trzymał on się zawzięcie praw Mojżesza i nie poszedł, a Pinkasowi rozkazał zostać u pp. Wielogrodzkich.
— Niech-no go Mechel weźmie trochę w swoje obroty, a ryech in zan tate heran! — tak zakonkludował dr. Goldman przemowę do Pinkasa, a ten ostatni zdawał się zgadzać w zupełności ze swoim pryncypałem. Snać „hrabia z Hajworowa“ nie był popularnym w narodzie Izraela, bo jest to naród, który węchem o kilka mil umie rozróżnić oszusta od poczciwego człowieka. Szkoda, że drugi naród, któryby tego bardzo potrzebował, nie ma równie dobrego węchu.
Przebyliśmy noc cała czuwając w bawialnym pokoju państwa Wielogrodzkich; ile razy dr. Goldman udawał się do łoża chorego, z trwożliwem biciem serca oczekiwaliśmy jego powrotu, z wyrazu jego twarzy usiłowaliśmy wyczytać, czy wolno nam mieć nadzieję. „Konsyliarz“, jakkolwiek należał do starej szkoły lekarzy, t. j. do epigonów tej kasty, którą jeszcze Molier wyśmiewał, i jakkolwiek podojrzywam go, iż zapisywał nieraz swoim pacyentom po kilka kwart odwaru z belladonny, maku i innych podobnych roślin, na lada ból zębów, miał przy tem wszystkiem niejakie czucie z postępami nauki, która praktykował, i sądzę, że w owym czasie na sto mil wkoło nie znalazłby był racyonalniejszego i bieglejszego medyka. Oprócz tego, pomimo, a może raczej właśnie z powodu swojej teoryi o godziwości zemsty i odwetu, był to człowiek z sercem i wielki przyjaciel komornika, z którym oprócz sympatyi, nic go łączyć nie mogło. Wiedzieliśmy to wszystko i dlatego też patrzaliśmy na dra Goldmana jak na uosobienie Opatrzności, z której ust miał wyjść wyrok życia lub śmierci. Dla odwrócenia może naszej uwagi, zacny doktor wykładał nam aż do wschodu słońca teoryę krążenia krwi w ciele ludzkiem, wraz ze wszystkiemi przypadłościami, które mogą spowodać zwichnięcie normalnego przebiegu tej wielce skomplikowanej manipulacyi i z następstwami takiemi, jak n. p. zalanie przedłużonego szpiku pacierzowego, pęknięcie naczyń i t. p. Z pewnością żaden profesor nie miał nigdy tak pilnych słuchaczy, jakimi byliśmy ja i Hermina, i sądzę, że oboje nabyliśmy jednego i tego samego przekonania przy tym wykładzie, t. j. że człowiek może nieraz podpatrzyć naturę przy rozmaitych jej operacyach, ale ani przeszkodzić, ani pomódz jej nie może, i że medycyna, jakkolwiek ze wszystkich nauk najbliżej dociera do wielkich zagadnień bytu i życia, a nicości i śmierci, jednakowoż najmniej dotychczas wykazać może praktycznych rezultatów, i tem bliższą jest doskonałości, im mniej usiłuje narzucać się za opiekuna naturze, i im ściślej trzyma się roli bacznego obserwatora. Choćby mię kto p0tępił z powodu mego gadulstwa, nie mogę przy tej sposobności przemilczeć uwagi, że stanowisko medyka dość jest zbliżone do stanowiska krytyka. Rötschery i Gervinusy, a w ślad za nimi, rozmaici fejletoniści najrozmaitszych pod słońcem dzienników, rozbierają charaktery, nakreślone przez Szekspira, wykazują podobieństwo i różnice, zachodzące między niemi a innemi niemniej genialnie nakreślonemi postaciami, dowodzą jak na dłoni, dlaczego Ryszard de Gloucester był takim a nie innym mordercą, Hamlet takim a nie innym niedołęgą, a Lear takim a nie innym waryatem — ale ile razy który z tych panów spróbowałby dodać jedno słowo, aby udoskonalić utwór poety z Stratfordu, albo ująć jedną sylabę z jego tekstu, aby pewien rys uczynić mniej drastycznym, tyle razy postać żywa wyszłaby spartaczona i koszlawa z pod rąk oprawcy i bohater alboby umarł przed końcem piątego aktu, alboby przeżył tragedyę jak upiór, i mściłby się na Aleksandryjczyku, który go chciał uśmiercić, zadawszy mu dozę swojego estetycznego leku. Nie myślę ja bynajmniej uwagą tą odstraszyć pełnej nadziei młodych literatów od chwalebnych usiłowań powiedzenia czegoś nowego o Szekspirze, ani też z drugiej strony ubliżyć praktykującej sztuce lekarskiej, nadmieniam jedynie, że po wydaniu pięćtysięcznego tomu komentarzy o przyczynach swojej nieudolności, Hamlet zostanie zawsze takim filozofującym mazgajem, jakim jest dzisiaj, a po napisaniu szczegółowej ñzyologii wymoczka lub grzybu, sprawiającego cholerę, ludzie będą umierali na tę chorobę, jeżeli jej bez leku nie przemogą, jak umierają dzisiaj. Oto jest przeświadczenie, które wyniosłem z wykładu dr. Goldmana o apopleksyi i w skutek którego zawsze wprawdzie z wielkiem uwielbieniem spoglądam na to więcej niż tytańskie usiłowania przyrodników-lekarzy, ale sam nigdy nie nabrałem gustu do ich nauki. Na razie atoli, jak podróżni na statku radziby uściskać majtka, co pierwszy wśród grubej mgły odkrył bliskość lądu, tak i my niewymownie byliśmy wdzięczni kochanemu doktorowi, gdy nam oświadczył, iż ma nadzieję ocalić komornika.
Około szóstej rano udałem się do hotelu de l'Europe w celu porozumienia się z moim Opiekunem co do dalszych losów jakie mi gotował. Spał jeszcze i woźnica jego oświadczył mi, że „pan hrabia“ wstanie zaledwie koło ósmej. Wróciłem tedy koło ósmej, przekonawszy się tymczasem, że dr. Goldman ma coraz więcej nadziei ocalenia swojego pacyenta. „Pan hrabia z Hajworowa“ spał jeszcze ciągle, natomiast zastałem w bramie hotelu ogromne zbiegowisko ludzi, otaczające jakąś nejtyczankę, która miała właśnie wyjeżdżać. Na tej nejtyczance siedział p. Przesławski i opłacał się rozmaitym ludziom, ozdobionym jeszcze bardziej rozmaitemi guzami; właściciel hotelu, izraelita o bardzo poważnej siwej brodzie, grał przytem rolę pośrednika i likwidował oraz koszta naprawy jakiegoś wyłamanego zamku i kilku szyb wytłuczonych. Nareszcie tłum rozszedł się i nejtyczanka ruszyła z bramy, ale wtem spostrzegł mię jej właściciel, kazał woźnicy stanąć i zeskoczywszy’ na ziemię, wyściskał mię i wycałował na wszystkie boki, wypytując się jak się ma komornik. Zaspokoiwszy jego ciekawość, zapytałem, jak się ma pan Klonowski? Na to szlachcic wziął mię za rękę, odprowadził na stronę i szepnął mi do ucha:
— Powiem ci, że w tem wszystkiem nie ma nic, jak tylko jakieś głupie nieporozumienie. Całą noc, widzisz, nie spałem, i myślałem o tem. Wielogrodzki złoty człowiek, znam go i jestem z nim w przyjaźni od lat pięćdziesięciu, i ufam mu więcej niż sobie. Ale z drugiej strony, Klonowski7 co ty myślisz? Klonowski? To luminarz, to znakomitość krajowa! Klonowski ma w małym palcu więcej rozumu, niż my wszyscy razem w naszych głowach, a przytem, jest to patryota jakich mało, tylko, widzisz, rozważny, roztropny, głęboki polityk, jednem słowem, taki człowiek, jakich nam potrzeba w naszem położeniu. Otóż ja widzę, że jest w tem wszystkiem jakieś nieporozumienie, jak ci mówiłem. Zapewne ten prezes, ot, szwab zawsze szwabem i wierzyć mu nigdy nie można, zmyślił całą histeryę, aby dojść prawdy. Żałuję teraz mocno, iż się uniosłem i zmartwiłem poczciwego Wincentego, jadę zaraz do niego, aby go przeprosić, a i z Klonowskim nie wiem jak będzie, może się obraził i zażąda satysfakcyi, to mu chętnie służę!
— Jakto, pan dasz satysfakcyę człowiekowi, który groził komornikowi denuncyacyą?
— Et, facecye, przecież Klonowski tylko żartował z tobą; daruj mi kawalerze, ale jesteś jeszcze bardzo młody, taki człowiek jak Klonowski nie mógł ci tego mówić na seryo. Et, dzieciństwo i kwita! Szkoda mówić o tem! Gdyby tylko ten kochany Wincenty przyszedł do siebie, jakoś to będzie i zrobimy zgodę. Muszę pojechać do niego natychmiast.
To mówiąc, szlachcic wsiadł na nejtyczankę i odjechał. Ksiadz Olszycki miał słuszność, z wielkiej chmury było bardzo mało deszczu. Pan Przesławski okazał się istnym prototypem całego swojego rodzaju, raz skłonnym do wszelkich podejrzeń, drugi raz uznającym wszystkich wkoło i każdych zosobna zacnymi ludźmi. Jestem przekonany, że po latach w głębi duszy nie dowierzał i Wielogrodzkiemu i Klonowskiemu, a przy tem wszystkiem zapewniał, iż obydwaj są wzorami zacności. Tak zawsze bywa w kraju, gdzie każdemu człowiekowi z kolei przypięto jakąś łatkę, i każdego z kolei ubóstwiano, aż gdy cały kraj już nie wie, czy ma potępiać, czy ubóstwiać swoich ludzi, i gdy wszyscy pokładą się do snu, zostawiając kraj jego losowi, jak woźnica zostawia na boską Opatrzność wóz, z którym ugrzązł w błocie.
Gdy odjechał p. Przesławski, miszures (garson hotelu) dał mi znać, że p. Klonowski przebudził się i pytał o mnie. Poszedłem na górę i zastałem mego opiekuna w łóżku, głowę miał obwiązana zmoczonym ręcznikiem, a w pokoju jego widoczne były ślady jakiegoś gwałtownego napadu: jedno z krzeseł było złamane, dzban z wodą na umywalni rozbity i woda rozlana po podłodze, drzwi zaś podparte były kufrem, bo zamek doznał gwałtownego szwanku. Mimo wszystkiego, co się działo we mnie, nie mogłem się wstrzymać Od uśmiechu na ten widok.
— A wiesz, mój Edmundzie — przemówił mój opiekun, jak gdyby harmonia między nami nigdy ani na chwilę nie była zakłócona — wiesz, że miałem bardzo przykry wypadek tej nocy? Jeden z moich sąsiadów, niejaki Przesławski, który czasem miewa zajączki w głowie, przyjechał tu Wczoraj i zakwaterował się tuż koło mnie. Wyobraź sobie, w nocy dostaje on napadu swojego zwykłego szaleństwa, wybija drzwi w moim pokoju, rozbija służbę, która przybiegła na ten hałas, i dopiero z wielką biedą udało mi się go uspokoić, ale przy tej sposobności skaleczyłem się w głowę i muszę sobie odpocząć; nie pojedziemy aż jutro. Ty byłeś zapewne u Wielogrodzkich, czy nie był i tam ten waryat?
Tak mi zaimponował ten łatwy i przyjacielski ton p. Klonowskiego, że W odpowiedzi zdobyłem się zaledwie na dobitne ruszenie ramionami. Czułem zresztą, że wypadek, który spotkał komornika, sprawiłby przyjemność mojemu opiekunowi, a ponieważ nie zależało mi wcale na tem, by mu uprzyjemnić jego ból głowy, więc postanowiłem milczeć.
— Hm, hm — prawił dalej, spostrzegłszy to moje postanowienie. — Czy ci może czego potrzeba? Co myślisz zrobić z sobą? Mów, mamy teraz właśnie czas rozmówić się w tej mierze. Jakie masz widoki na przyszłość?
— Chcę kończyć szkoły, i chcę prosić pana, abyś mię pan uwolnił od swojej opieki. Jeżeli pan chcesz zatrzymać swoją władzę z obawy, aby kto inny, Objąwszy ją, nie zwrócił jej przeciw panu, to niechaj pan ją zatrzyma nominalnie, ale niechaj mi pan zostawi swobodę rozporządzania sobą, jak mi się podoba.
— A cóż ty myślisz, gagatku — zagadnął mię zmienionym nagle tonem p. Klonowski — czy myślisz może, że mam zamiar niańczyć ciebie i pilnować, abyś sobie nosa nie rozbił? Rób sobie co chcesz, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Masz jeszcze w depozycie sądowym, po strąceniu pięciuset reńskich, które wydałem na twoje wychowanie, około dwiestu złr. Masz je tutaj, i bądź zdrów! To mówiąc, wyjął pugilares z pod poduszki i podał mi pieniądze, które wziąłem bez wahania.
— Czy mogę na seryo odejść i być pewnym, że mię pan już przez żandarmeryę sprowadzać nie będziesz?
— O, możesz śmiało; skoro tylko przestaniecie procesować się ze mną, ty i Wielogrodzki, to bądź przekonanym, że ani zapytam o ciebie. Ale jeżeli chcesz wracać do Starej Woli, to musisz jechać ze mną, wypada przecież abym cię odesłał. Zresztą teraz, w żniwa, nie dostałbyś fury. Przyjdź tutaj jutro rano, i pojedziesz ze mną.
Muszę wyznać, że był to opiekun, który miał bardzo dobroduszny sposób obdzierania swoich pupilów z ich mienia. Jednego wyprawiał do Wiesbaden i do Homburgu, aby się nie nudził w kraju i aby znalazł sposobność fałszowania weksli, mnie znowu odwoził własnemi końmi, gdzie chciałem, z obawy, że z powodu żniw nie dostanę „fury“. W istocie, było w tem coś prawdy, że Klonowski „poczciwy człowiek“. Zwykle ludzi jego rodzaju przedstawiają jako ponurych, mrukliwych nieznośników, których pierwszy widok odstrasza każdego, albo jako hipokrytów ciągle przybierających pewną maskę. Klonowski przeciwnie, miał pewna łagodność w swojem usposobieniu, która nie była wcale przybraną, pieścił swoje dzieci, rozmawiał z włościanami i żydami po ludzku, lubił być gościnnym, a przy lada sposobności stawał się, ze mną nawet, nad miarę słodkim i dwa razy tylko przypominam go sobie w innem usposobieniu, raz gdy w Ławrowie próbowałem protestować przeciw umieszczeniu mnie w konwikcie ubogich, a drugi raz, gdy otwartem wystąpieniem zniewoliłem go do wyrzeczenia owej groźby przeciw panu Wielogrodzkiemu. Poznałem później jeszcze kilku innych oszustów tego rodzaju, jeden z nich mianowicie, a był to słynny, lub raczej osławiony dziennikarz, przypomniał mi żywo Klonowskiego. Obojętny z ludźmi, których nie potrzebował, do uniżoności grzeczny z tymi, których potrzebował, wyłapany na gorącym uczynku ciskał w cztery oczy takie groźby, jak mój opiekun, i wypierał ich się natychmiast, zwracając ich ohydę na swoich przeciwników, zupełnie na wzór plotki, którą Klonowski pomięszał słabą mózgownicę Przesławskiemu. Ma się rozumieć, że jak Klonowski“ miał powodzenie w swojej okolicy, tak i ów dziennikarz zrobił karyerę, w swojem mieście i zawsze znalazły się tysiące Przesławskich, teraz porywających się do kija, a potem znowu przekonanych o „zacności“ świeżo obitego wichrzyciela.
Rad, że ułożyłem jaki taki modus vivendi z moim opiekunem, pożegnałem go i wróciłem do domu państwa Wielogrodzkich. Komornik przyszedł był do siebie o tyle, o ile to w danych warunkach być mogło; powiedziano mi, że chciał nawet przyjąć p. Przesławskiego, który z hotelu wprost do niego przyjechał, ale dr. Goldman nie pozwolił na to, z obawy, by szlachcic znowu jaką świeżą niedorzecznością nie zirytował pacyenta. Co do wczorajszego wypadku, p. Wielogrodzki zapatrywał się nań po swojemu; zacny ten człowiek, ile razy miał słuszny powód do irytacyi, w pierwszej chwili wybuchał gniewem, a później brał u niego górę ten sarkastyczny humor, który towarzyszy najczęściej pesymistycznemu zapatrywaniu się na świat i na ludzi. Tym razem pierwsze wrażenie było straszne, bo p. Przesławski był zbyt dawnym przyjacielem komornika, by miał prawo uwierzyć na ślepo bajce, zmyślonej przez Klonowskiego — ale po głębszej rozwadze, komornik powiedział sobie, że kochany jego Leon, mimo wielkiej poczciwości swojej, był zawsze niedołęgą na umyśle, i że wszystkiego po nim spodziewać się było można. Gdy się nadto dowiedział, że ostatecznie Klonowski, fizycznie przynajmniej, wyszedł nienajlepiej na swojej przebiegłości, Wpadł w wyborny humor i uspokajał wszystkich, co go otaczali, iż wkrótce przyjdzie do zdrowia. Ja ponoś sam jeden zauważałem, że dr. Goldman przyjął to zapewnienie z bardzo niewesołą miną, i serce ściskało mi się na myśl, że ta chwilowa nadzieja Herminy i pani Wielogrodzkiej srodze może być zawiedziona. Przepędziłem w ich domu resztę czasu, który mi zostawał do chwili odjazdu. Po obiedzie miałem długą rozmowę z Herminą, i uległem powtórnemu z jej strony śledztwu co do Elsi. Sam sobie nigdy z pewnością nie spowiadałem się szczerzej z moich uczuć, jak to uczyniłem przed nią. Jak każda kobieta, brała ona całą tę drobną moją sprawę więcej na seryo, niżby na to zasługiwał romans studencki. Sądzę nawet, że Hermina w wielkiej części stała się moją współwinną, jeżeli zakochanego studenta uważać można za winowajcę. Gdybym był znalazł powiernika, któryby mię był wyśmiał, jak na to zasługiwałem, albo takiego, któryby może wszedł był w moje sercowe położenie, ale któryby był miał cokolwiek mniej uszanowania dla świętości uczuć miłosnych, i któryby pojmował te uczucia tak, jak je świat codzienny pojmuje, to niezawodnie znalazłby się był we mnie ten materyał, co to tak prędko szumi i wyszumi w młodym człowieku. Ale Hermina była nierównie niebezpieczniejszą p0wiernicą. Przedewszystkiem, była mi zbyt życzliwą, by się mogła śmiać ze mnie i przypomnieć mi, że trochę zawcześnie romanse zaprzątnęły mi głowę. Powtóre, podzielała ona o mnie zupełnie zdanie O. Makarego, w którego oczach byłem ósmym cudem świata, doskonałością niezrównaną, geniuszem przypadkowo tylko zabłąkanym na ten padół płaczu. Przyjaciele tego rodzaju widzą naszą przyszłość zawsze w różowych barwach, nie sądzą, by ktokolwiek mógł nie uznać naszej wyższości, by jakakolwiek przeszkoda zatrzymać nas mogła w tryumfalnym pochodzie przez świat; przyjaciele tego rodzaju, są to niejako matki, marzące dla swojego ulubionego dziecka życie pełne kwiatów i powodzeń wszelkich, i szczęścia i sławy. Oczywista rzecz tedy, iż zdaniem Herminy, któreby był z pewnością podzielał O. Makary, gdyby wiedział, że kocham się w pannie Starowolskiej, zdaniem jej tedy, Edmund Moulard miał w krótkim przeciągu czasu stać się niewidzianą nigdy znakomitością, zająć jakieś stanowisko niezmiernie świetne, oświadczyć się o pannę Elwirę i posiąść jej rękę wobec całego tłumu rywalów, ustępujących naturalnie z pola tak nadzwyczajnemu zjawisku. Gdy to wszystko nie ulegało najmniejszej wątpliwości, nie chodziło już tedy o nic, jak tylko o to, by mię to osiągnięcie mojego celu napoiło jak największem zadowoleniem i szczęściem, t. j. bym jak najszczerzej, jak najgoręcej kochał Elwirę. To zdawało się jedyną troską Herminy, jedyną chmurką, którą odkrywała na jasnym widnokręgu mej przyszłości. Ona sama umiała czuć tak głęboko, tak stale i niezłomnie, tak dalece całe jej szczęście zasadzało się na tem, aby otoczyć swojem przywiązaniem przedmiot ukochany, że nie mogła się uspokoić, póki nie wybadała, czyli i ja także w ten sposób pojmuję przywiązanie. Mówiła z serca; ja z początku odpowiadałem jej zwrotami mowy, bodaj czy nie zapożyczonemi od którego powieściopisarza, ale w końcu uległem jej wpływowi i zdaje mi się, że przyniósłszy z sobą do Żarnowa tylko zwykły romans studencki w głowie, wyjechałem ztamtąd z Elsią w sercu i przyrzekłem Herminie, że jej będę przesyłał listownie dalszy ciąg moich zwierzeń.
Dr. Goldman nie pozwolił mi pożegnać się z komornikiem, bo obawiał się dla niego wszelkiego wzruszenia. Przenocowawszy tedy pod jego gościnnym dachem, wybrałem się rano, nie tak rano atoli, by mię nie zatrzymała służąca doniesieniem, że pani czeka z kawą w istocie pani Wielogrodzka i Hermina, jakkolwiek musiały potrzebować spoczynku, wstały już były, aby mię pożegnać. Komornikowa wynurzyła nadzieję, że teraz, kiedy mój Opiekun przyrzekł wypuścić mię z pod swojej władzy, i kiedy już w ogóle mogę puszczać się w świat o własnych siłach, przyjeżdżać będę na święta i na wakacye do Żarnowa. Zczerwieniłem się i wyjąkałem jakąś odpowiedź niezrozumiałą; Hermina przyszła mi w pomoc, tłómacząc matce, że pełnię niejako funkcye ochmistrza przy młodym Starowolskim, i że z urzędu towarzyszę mu, gdy jedzie do rodziców. Tłómaczenie to nie przeszkodziło mi czuć się niewdzięcznikiem i postanowiłem W duchu, że przy najbliższej sposobności zamiast do Starej Woli, pojadę do Żarnowa. Chciałem to powiedzieć, ale czułem, że mi Hermina nie uwierzy, i dałem pokój. Nareszcie, po rzewnem pożegnaniu, wyszedłem. Na ulicy spotkałem ks. Olszyckiego, który po mszy wyszedł na przechadzkę i chciał dowiedzieć się, jak się ma komornik. Odprowadził mię do hotelu, po drodze mówiliśmy o domu państwa Wielogrodzkich, którego ksiądz wikary był dawnym i wiernym przyjacielem. Przejęty on i był uwielbieniem dla komornika i dla jego żony, a o Herminie powtarzał, że to anioł nie dziewczyna.
— Nie będzie nigdy szczęśliwszego człowieka, jak ten, który się z nią ożeni. A czy wiesz Edmundzie, kto będzie tym godnym zazdrości śmiertelnikiem?
— Nie wiem... jakto, czy Hermina już może zrobiła wybór?
— No, no, nie udawaj — rzekł ksiądz, klepiąc go po ramieniu — wiesz przecież lepiej odemnie!
— W istocie... nie wiem — odparłem zdziwiony.
— Cha, cha! wszak od dzieciństwa łączy was takie przywiązanie, że ktokolwiek patrzy na was, przewidzieć może łatwo, jak to się skończy! Ale mój Edmundzie — dodał ksiądz, zatrzymując się i patrząc mi surowo prawie w oczy — jakkolwiek wiem, że prowadzisz się wzorowo, i mam nadzieję, że nigdy nie zasłużysz na naganę, to musisz być bardzo, bardzo dobrym i zacnym człowiekiem, nim na taki skarb zasłużysz! Pamiętaj, że wyspowiadam cię nie jak ksiądz, ale jak inkwizytor, nim was pobłogosławię, a jakkolwiek stary już jestem, to mam nadzieję, że mi Bóg pozwoli doczekać tej chwili. Pamiętaj, że musisz ją kochać i szanować, ubóstwiać jak anioła! Słuchaj! — i tu ksiądz porwawszy mię w swoim zapale za barki, trząsł mną jak gruszą — słuchaj, gdyby kiedy Hermina z twojej winy miała chwilkę zmartwienia, będziesz ze mną miał do czynienia, jakem od szesnastu lat wikarym w Żarnowie! Co ty myślisz, czy jest kto zdolnym odpłacić miłość takiego serca, czy jest kto godnym taką dziewczynę zaprowadzić do ołtarza? Nie, mój Edmundzie, jakkolwiek jesteś biednym sierotą, to urodziłeś się w czepku i Opatrzność, odjąwszy ci rodziców, rzuciła cię na łono najzacniejszej, najlepszej, najszlachetniejszej rodziny! No, bądź dobrej myśli, mój chłopcze — tu dla odmiany, ks. Olszycki począł mię ściskać i całować — wyrósłeś już jak młody dąb, za sześć lat skończysz studya, obierzesz sobie zawód i pieczone gołąbki wlecą ci same do gąbki! Ona ciebie tak kocha!
Swada księdza wikarego, rozbudzona rozmową o Wielogrodzkich, nie dałaby mi była przyjść do słowa, gdyby mi to nawet pozwoliło było moje zdziwienie. To, co mi mówił, było dla mnie tak nowem, tak niby wydawało się naturalnem, a tak leżało o tysiąc mil od mojego własnego punktu widzenia całej rzeczy, i przytem znowu, ksiądz Olszycki tak się wydawał głęboko przeświadczonym o trafności swojego poglądu, że zakłopotanie moje było bez granic.
— Hermina kocha mię jak brata, i ja ją także — wybełkotałem nakoniec.
— Alboż ty sądzisz — rzekł ksiądz, podpierając się pod boki i zadzierając głowę — alboż ty sądzisz, że ja przypuszczam, iż ona romansuje z tobą? Smarkaczu! Ja ci powiadam, że ja znam Herminę, lepiej niż ty, że ja wiem, co ona myśli i co czuje, i że nie było jeszcze, i nie będzie nigdy takiego coś doskonałego, jak ona! On mi będzie mówił, że ona go kocha, jak brata, patrzcie go! Kocha cię, po Bogu i po rodzicach, więcej niż wszystko w świecie, a ty nie potrzebujesz mi objaśniać, że w tem niema nic złego!
Zwiesiłem głowę na piersi, pod wrażeniem tego, co słyszałem; ksiądz Olszycki wziął to zapewne za znak ukorzenia się przed jego apostrofą, i uciął nagle rozmowę o tym przedmiocie zapytaniem, czy upatrzyłem już sobie jaki zawód. Odpowiedziałem mu, że trwam ciągle W postanowieniu zostania profesorem, prawdopodobnie profesorem matematyki lub nauk przyrodniczych, bo spostrzeżono w szkołach, że do tych przedmiotów mam najwięcej talentu. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że zrobiłem uwagę, iż wszyscy ludzie niepraktyczni w życiu mają talent do matematyki, natura wynagradza im bowiem w teoryi to, czego im skąpi w namacalnej rzeczywistości. Co do mnie, nie umiałem nigdy liczyć się ani z moją kieszenią, ani z ludźmi, ani z światem, ale natomiast liczyłem zawsze i manipulowałem abstrakcyjnemi ilościami z wielką łatwością i biegłością.
Ksiądz Olszycki pochwalił bardzo moje zamiary, wróżył mi Wiele powodzenia, a ponieważ doszliśmy Właśnie do hotelu, pożegnał mię serdecznie i odszedł.
Mojego opiekuna zastałem W wybornym humorze. Zaledwie zdołałem wyprosić się od powtórnego picia kawy. Jak gdyby nas łączyły najserdeczniejsze i niczem niezmącone stosunki, wypytywał mię o moje plany na przyszłość i zapewniał mię, że zostawia mi zupełną swobodę, i tylko gdybym potrzebował jego protekcyi, gotów mi jej udzielić. Im mniej była naturalną ta serdeczność teraz, kiedy już sprawa o opiekę W sądzie była załatwioną i p. Klonowski nie potrzebował usposabiać mię na swoją korzyść, tem bardziej budziło się we mnie podejrzenie, że, znowu coś się święci, i myśl ta niepokoiła mię mocno. Tymczasem nic się nie święciło złego, tylko p. Klonowski otrzymał był wiadomość, że dziś wieczór, JO. książę Etelred Swidrygajło-Kantomirski zaszczyci Hajworów swoją obecnością, i w pierwszej z tego powodu radości, opiekun mój uszczęśliwił i mię tem doniesieniem, dodając, że musimy się spieszyć, aby zawczasu stanąć w Hajworowie. Wśród głębokich ukłonów brodatego bałabusty hotelu i skonsygnowanych na podsieniu miszuresów, wsiedliśmy do poczwórnego kocza i ruszyli szparkim kłusem.
— Jestto książę in partibus — dodał objaśniając pan Klonowski — to jest, nie ma ani grosza, ale... książę, widzisz, to coś znaczy! Princeps imperii romani! Hm, hm! Chociaż... jak to się podpisał Tarnowski?
— Nie Tarnowski, ale Zamojski — sprostowałem: eques polonus, his omnibus par!

— Tak, tak, par! — I czwórka czesała dalej wyciągniętym kłusem, a mój opiekun wydąwszy piersi, oparł na nich brodę i marzył...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.