Głowy do pozłoty/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŁA
JANA LAMA.

GŁOWY DO POZŁOTY.
TOM I.
LWÓW,
W KOMISIE KSIĘGARNI
Gubrynowicza i Schmidta.
1885.


KRAKÓW.
Druk Wł. L. Anczyca i Sp., pod zarządem Jana Gadowskiego.
1885.



Przedsłowie.

Złośliwe języki rozszerzyły od niejakiego czasu pogloskę, jakobym sie stał winnym napisania powieáci p. t. Głowy do pozłoty. Jakkolwiek pogłoska ta jest mylną, polegającą jedynie na nieznajomości i na przekręceniu faktów, i na podstawieniu jednej osoby za drugą — rzuca ona gruby cień na moje stanowisko obywatelskie, podaje w podejrzenie moją wybieralność do rady miejskiej, mój kredyt w bankach, moją kwalifikacyę na kancelistę przy galicyjskim Wydziale krajowym, moją reputacyę jako kandydata do stanu małżeńskiego, a nawet, moją... przypuszczalność do jakiegokolwiek przyzwoitego towarzystwa. Głowy do pozłoty! Toć w tych trzech słowach zawartą jest kwintesencya wszystkich obelg i paszkwilów na jakie zdobyć się może drukowane słowo. On ne parle pas de cordes dans la maison d’un pendu — w Galicyi i w Lodomeryi o głowach do pozłoty bezkarnie mówic niewolno. U nas mociumpanie, wszystko jest złotem, cokolwiek się swięci; a swięci się wszystko, i nie nie potrzebuje pozłoty. Tylko importowana z komunistycznej i żydowskiej zagranicy przewrotność może być innego zdania i o taka. to przewrotnoáé posa, dzaja, mie. powszechnie, odkad rozpowszechnila siç o mnie wzmiankowana powyżej, fałszywa pogłoska. Jej wyłącznie — tj. nie przewrotności mojej, ale pogłosce — przypisać muszę okoliczność, że najznakomitsi i najbardziej wpływowi mężowie stanu mojej ściślejszej ojczyzny, najpłodniejsi w wielkie myśli i czyny ojcowie narodu, od kilku tygodni przechodzą nademną do porządku dziennego, jak gdybym nie był uczciwym szlachcicem herbu Staryćwik, ale bezbożnym wnioskiem o zniesienie propinacyi i chodzącym zamachem na polskość w jej przedlitawskiem i tabularnem znaczeniu. Poseł obwodu tarnopolskiego ignoruje poprostu moją egzystencyę; poseł miasta Tarnopola, spotkawszy mię na ulicy, przewierca błyskawicowem spojrzeniem swojem pierwszego lepszego niewinnego ekspresa, albo żydka z pomarańczami, byle manna duchowa, tryskająca z jego źrenicy, nie padła na moją osobę — a wzniosły umysł, zajmujący się pro forma szpitalami galicyjskiemi, umysł pod którego auspicyami niezrozumiały hebrajski wyraz rebuchem przełożony został in usum władz autonomicznych z idiomu semickiego na chrześciańsko-inspektorski — umysł ten uważa mię za większą jeszcze bagatelkę, niż tę, jaką jest w jego i Gazety Narodowej oczach dwudziesto-kilkotysięczna fałszywa pozycya w zamknięciu rachunków! I w innych sferach niemniejsze spotykają mię despekta. Tu kandydat, którego na najwyższą w świecie naukowym posadę powołuje zaufanie... studentów (tak jak zaufanie indyków i kapłonów w dobrze urządzonej restauracyi zwykło decydować o przyjęciu lub nieprzyjęciu kucharza), patrzy na mnie z ukosa, a drób studencki gotów mi jutro wyprawić kocią muzykę, albo pominąć mię przy zaproszeniu na wieczorek, urządzony w celu umożebnienia egzystencyi honorowych tytułów prezesa, wiceprezesa i sekretarza, jakoteż w celu zebrania funduszów na stampilię jakiegoś towarzystwa „wzajemnej pomocy“. Każdy pojmie, jak bolesnem jest nie słyszeć po raz setny dwudziesty i siódmy „Ody do młodości“ Mickiewicza, wygłoszonej z uznania godnym zamiarem sprawienia efektu, chociaż bez równie uznania godnego skutku. O, jest to przeszywającem serce! Ale nie dość tego; na wieść, że piszę coś o „głowach do pozłoty“, wielka część najznakomitszych pedagogów tutejszokrajowych, mianowicie oddanych studyom słowiańskoñlologicznym, powzięła błędne mniemanie, jakobym zbrodniczą ręką chciał wskazywać światu żywe rezultaty jej profesorskiej działalności, a wszelki uczony gramatykarz, czyli zwykł pisać „powinne“ czy „powinny“, tj. czyli zwykł uważać wyraz „powinien’em“ jako przymiotnik, czy jako słowo czasowe — mnie bezwarunkowo uważa jako swego nieprzyjaciela. Ach! i głębiej jeszcze tkwi w społeczności naszej ta nieuzasadniona niechęć, której niewinną padam ofiarą! Oto każdy młodzieniec, od dwudziestu czterech do czterdziestu dwu lat wieku, każdy, który czuje się uzdolnionym i powołanym do zdobycia serca, wdzięków, ręki i posagu dowolnie mu wskazanej panny lub wdowy, bądź na podstawie słusznego wzrostu, szerokich barków i ładnie zakręconego wąsa, bądź na podstawie tego, iż jest koncepistą c.k . prokuratoryi skarbu, oficyałem pocztowym, albo asystentem w zakładzie niebezpieczeństwa od ognia i gradu — każdy taki kawaler w rozgłoszonym lekkomyślnie, powyższym tytule powieści, upatruje — jak mi Austrya miła i strojenie fortepianów, tak nie wiem dlaczego? — upatruje alluzyę, skierowaną wprost do jego osoby! Ile razy kto zapuka do moich drzwi, krew mi stygnie w żyłach z przerażenia i zaglądam przez dziurkę od klucza, czy nie są to świadkowie którego z tych obrażonych morderców serc kobiecych, spotrzebywaczy tużurków i kosmetyków, lub spisywaczy zer, pozwów, recepisów, stornów i ristornów? Nie wspominam już wcale o P.T . jaśnie oświeconych, jaśnie i poprostu wielmożnych właścicielach niektórych większych posiadłości, ani o sławetnych naczelnikach i radnych wielu gmin, ani o innych koryfeuszach porządku publicznego, ani o wielu przewielebnych ojcach i matkach duchownych, ani o owych stukilkudziesięciu tysiącach małżonków, którym Opatrzność pozwala codziennie spać i czuwać w cieniu niesłusznie ośmieszonego znamienia przewagi „des ewig Weiblichen“ nad znakomitą siłą męzkości — powiadam tylko jednem słowem, że dzięki najczarniejszej potwarzy, skompromitowany jestem wobec wszystkich stanów, zawodów i warstw człowieństwa, jako człowiek, który wrzekomo śmiał coś wspomnieć o głowach do pozłoty.
Nie na tem koniec. Głowa, uważana jako część ciała niezbędna ze względu na potrzebę włożenia lub przyczepienia gdzieś nowo sprawionego kapelusza, właściwą jest rodzajowi żeńskiemu równie jak męzkiemu. Jeżeli skeptycyzm, cynizm i religijny indyferentyzm rozmaitych tak zwanych satyryków ośmielił się twierdzić, jakoby ta przestrzeń, dzieląca kark każdej dwunożnej istoty, nienależącej do rodu ptasiego, od jej pilśniowego, jedwabnego, lub słomianego wierzchołka, nawet u posłów, profesorów, marszałków, koncepistów itp. kwalifikowała się do pozłoty, to brak wychowania jest u nas dość wielki, by oprócz głów zdołano upatrzyć także główki, a często bardzo piękne główki, ozdobione misternie rozkudłanemi fryzurami, a jednak oprócz pudru i różu i pomady, potrzebujące jeszcze pozłocenia, i to w owem satyrycznem, niewalutowem znaczeniu. Kto więc przypuszcza istnienie głów do pozłoty, może bardzo łatwo być posądzonym o to, że nie przypuszcza, by i troska o rozmnożenie rodzaju ludzkiego, o kuchnię, o pranie i prasowanie bielizny, o cerowanie pończoch i o przyszywanie guzików do koszul, dała się pogodzić z badaniami pierwotnego brzmienia greckiej litery theta, z dochodzeniem przyczyny spadania aerolitów, z terapią zakażenia różnego, z śledzeniem rożwoju jestestw organicznych od komórki, monady, embryonu, aż do form skończonych i wyrośniętych, albo z matematycznem obliczeniem siły lokomobilów i wytrzymałości konstrukcyi z lanego lub kutego żelaza. W istocie człowiek taki prawdopodobnie jest przeciwnikiem emancypacyi kobiet, w jej obszernem pojęciu, jest tedy nieprzyjacielem płci pięknej, przyszłym kolektorem tysiąca koszówi koszyków! Ja zaś moi państwo jestem jeszcze młody (nie mam nawet pięćdziesięciu lat i pijam dużo wody), ja chciałbym się kiedyś ożenić, ja nie mogę zostawać pod ciężarem takiego oskarżenia! Kto zechce z pewną wyrozumiałością zastanowić się nad mojem położeniem, ten pojmie, dlaczego uprosiłem lub ubłagałem wydawcę o umieszczenie niniejszego, jakkolwiek obszernego i nienależącego do rzeczy „przedsłowia“ do Głów do pozłoty, ażebym mógł wszem wobec i każdemu z osobna oświadczyć, iż powieści tej nie pisałem, a wydania jej stałem się winnym jedynie pod naciskiem niezwykłych i pognębiających okoliczności.
Muszę w ogóle z góry odepchnąć insynuacyę, jakobym kiedykolwiek pisywał powieści. Opowiem, zkąd spadło na mnie to posądzenie, a potem depiero wspomnę, zkąd wzięły się „Głowy do pozłoty“. Będzie to historya może za długa, ale ponieważ szanowny czytelnik tak, czy siak, z pewnością nie czytuje nigdy żadnej przedmowy, więc mniejsza mu o to, czy parę kartek mniej lub więcej przewróci — wszak i posłom naszym jest to rzeczą obojętną, ile sągów kubicznych rozmaitych sprawozdań złożą im na pulpitach w redutowej sali, bo jednakowo żadnych sprawozdań nie czytają, chyba, że p. Grocholski zwróci ich uwagę na jaki druk, zawierający łacińskie obelgi na parlament galicyjski, jak np. Summum ius, suma injuria. Initium sapientiae est timer domini. Princeps vult decipere, ergo eligatur i t. d. Ale na szczęście, ja we wszystkich klasach miałem zawsze trójkę z łaciny, i umiem jej tylko tyle, co lwowski tygodnikarz Czasu, nie użyję więc w mojem opowiadaniu żadnej z tych niebezpiecznych formułek i oburzenie szanownego posła obwodu tarnopolskiego nie zrobi niepotrzebnej reklamy mojej przedmowie. Z wszelkim więc spokojem sumienia przystępuję do dalszego opowiadania.
Cztery lata temu, gdy sejm galicyjski uchwalił był właśnie ową wiekopomną rezolucyę, nad której znaczeniem idoniosłością dotychczas łamiemy sobie głowy, gdy dla ukarania nas za tę śmiałość — tak wielką, skoro tak trudną do pojęcia i do zrozumienia — naczelnikiem rządu krajowego mianowano p. Possingera, i gdy jako współpracownik Gazety Narodowej z wszystkich łamów tego pisma mogłem dowiedzieć się codziennie, jak wielka klęska i plaga spadła na nasz kraj nieszczęśliwy — cztery więc lata temu cpadnięty byłem znienacka i w sposób więcej zdradziecki niż rycerski przez przyjaciela i ówczesnego pryncypała mojego, pana Jana, który na ulicy i to nocną porą, wymógł na nieoględności mojej solenne przyrzeczenie, że napiszę powieść dla odcinku jego Gazety. Ponieważ jednak pan Jan bywa zwykle bardzo natarczywym, więc nie kontentował się tak ogólnikowem przyrzeczeniem, ale musiałem mu nadto przysiądz na wszystkie świętości czernidła drukarskiego, że początek przyrzeczonej powieści przyniosę mu nazajutrz. Nie było rady — przyszedłszy do domu, zapaliłem lampę i zacząłem rozmyślać nad nieszczęśliwym losem moim, jako skazanego na powieściopisarza mal gré lui, nad nieszczęśliwym losem gazety, skazanej na to, aby umieszczała, cokolwiek kto napisze, i nad nieszczęśliwym losem kraju, skazanego na... Possingera. Gdy już byłem bliski rozpaczy, i w mękach zwątpienia kołysząc się na krześle przed biórkiem i myśląc z kolei to o nieznanej mi jeszcze mojej powieści, to o drobnym garmondzie gazety, to znowu irytując się ustanowieniem ośmiu wicegubernatorów w Galicyi przez tego nieznośnego p. Possingera — wlepiłem oczy w suñt — jak gdyby to był suñt budowany pod auspicyami dr. Dietla, i mógł lada chwila zawalić się i położyć koniec moim cierpieniom — nagle doleciały mię z ulicy dwa słowa wyrzeczone przez jakiegoś spóźnionego sztamgasta jakiegoś źle przez policyę dozorowanego szynku:
— Ej, co tam! Bywało gorzej!
Promień boskiego światła, zaświecony świętobliwą ręką najpobożniejszego i najprzystojniejszego z młodych wikarych pewnej archikatedry, nie mógłby był zbłąkanej owieczce rozjaśnić lepiej dróg, któremi kroczyć... nie powinna, aniżeli mi te słowa rozjaśniły moją, gazety i kraju sytuacyę. Tak jest! Bywało gorzej, mnie, gazecie i krajowi! Chwyciłem za pióro i nie ja, ale pan Jan przez moje medium, jak duch przez stolik spirytysty, począł kreślić ów stan opłakany, w jakim znajdowaliśmy się wszyscy, nim nastały te czasy, kiedy hr. Gołuchowski po raz drugi został namiestnikiem. O wschodzie słońca zaniosłem manuskrypt panu Janowi, i poszedłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śniło mi się, że jestem wzięty w śrubsztok, i że pan Jan na czele trzydziestu zecerów i dwóch tysięcy abonentów śrubuje mię zawzięcie, aby ze mnie wycisnąć resztę powieści. Co najgorsza, to że sen ziścił się nazajutrzbyłem W istocie W śrubsztoku, i pan Jan wyśrubował ze mnie nie jednę powieść, ale dwie — byłby może wyśrubował trzecią i czwartą, Bóg wie którą — ale skorzystałem z chwili, w której zajęty był przerabianiem swojej polityki na kopyto p. Krzeczunowicza — dałem drapaka i oparłem się, aż w Dzienniku Polskim.
Przy tym anti-spirytystycznym i bezwyznaniowym organie miałem spokój, i poświęcałem się przez długi czas redagowaniu ważnej rubryki: Przyjechali do Lwowa“, zajmując się obok tego jeszcze tylko korektą marginesów. Dokładne i sumienne wykonywanie mojego posłannictwa publicystycznego nierożłączne było od chodzenia po hotelach iod zaglądania do omnibusów i fiakrów, przybywających z dworca kolei żelaznej, bo każdy przyjeżdżający musi być za świeża wydrukowany w dzienniku, i publiczność nie znosi nowin, mających już pewien haut-goût, tolerowany tylko w bekasach, a rzadko kiedy w kaczkach. Niedawno odkopiowawszy właśnie z tablicy szwajcara pewnego hotelu nazwiska nowoprzybyłych gości i zabierając się do wyjścia, zszedłem się z młodym człowiekiem w podróżnem ubraniu, znamionującem niepospolicie dobry stan finansów i wypłacalność, przed którą nawet bank hipoteczny musiałby otworzyć na rozcież swoje conto-corrente, nie żądając poręczenia Rotszylda, Siny i sześciu mocarstw europejskich. Fizyognomia tego młodego człowieka wydała mi się znajomą, Wpatrywaliśmy się jeden w drugiego i poznaliśmy się jako bardzo dawni koledzy i przyjaciele. Edmund — to jest jego imię — przywitał mię serdecznie i po przyjacielsku, choć wyglądał tak dostatnio i okazale, jak gdyby przez dłuższy czas zarządzał koleją lwowsko-czerniowiecką, albo jak gdyby młode swoje a nieustalone losy połączył na wieki z zabezpieczonemi w tabnli krajowej losami jakiej już nieco mniej młodej panny lub wdowy. Poszliśmy na górę do jego pomieszkania, stał bowiem w tym samym hotelu, i rozgadaliśmy się o dawnych czasach, o wspólnie przebytej biedzie, o jego zawodach i warozczarowaniach, o moich konüskatach i kozach i t. d. O moich rozczarowaniach mówić nie mogliśmy, bo patrząc na świat ze stanowiska redaktora rubryki „Przyjechali do Lwowa“, i ze stanowiska korektora marginesów, nie mogę oczywiście nigdy łudzić się do tego stopnia, abym kiedykolwiek w życiu doznał zawodu. Rubryka moja otwiera owszem pole jak najczarniejszemu pesymizmowi — — wyobraźcie sobie państwo tylko, co to znaczy, spostrzegać przez długi szereg lat takie mnóstwo ludzi zajętych nieustannie przyjeżdżaniem do Lwowa i wyjeżdżaniem napowrót, i dojść nakoniec do przekonania, że gdyby wcale nie przyjeżdżali, ani Lwów by na tem nie stracił, ani oni. W ogóle ja i stary Jędrzej, który od kilkunastu lat nosi codzień parę koszów dziennika na pocztę, jesteśmy najpesymistyczniejszemi indywiduami w całej redakcyi, i powiadamy sobie, że człowiek kręci się tędy i tamtędy, a nigdy nic lepszego z tego nie wyjdzie, i tylko podeszwy się zdzierają.
Kolega mój Edmund, który także kręcił się wiele „tędy i tamtędy“ po świecie bożym, nie mógł tego powiedzieć o swoich podeszwach. Jak już zauważyłem, garderoba jego ta materyalna ñzyognomia człowieka, podług której sądzą go częściej i chętniej, niż podług wyrazu twarzy i podług sensu mowy — znamionowała raczej obywatela statecznie osiadłego i przyzwyczajonego więcej do widoku ogniotrwałej kasy w swoim sypialnym pokoju, niż do tęsknego wyczekiwania, rychło-li nadejdzie „pierwszy“ a z nim wypłata pensyi. Skierowałam roszWę na ten przedmiot, aby się dowiedzieć, co spowodowało tak korzystną zmianę stosunków dawnego kolegi? Zbył mię ni tem, ni owem.
— Wiesz przecież — rzekł że— byłem zawsze głową do pozłoty, jakkolwiek przypisywaliście mi całe mnóstwo rozmaitych talentów i zdolności. Głowy tego rodzaju, mój kochany, rodzą się prawie zawsze w czepkach, i prędzej lub później bez własnej pracy i zasługi wchodzą w posiadanie funduszów, potrzebnych im do zewnętrznej... pozłoty. Mnie zmiana ta losu spotkała wcześniej niż innych — mam zaledwie lat trzydzieści sześć, a mogę już spoglądać na moją przeszłość, na walkę z nędzą i niedostatkiem, na pracę o kawałek chleba powszedniego, jak na sen nieprzyjemny, który nigdy nie wróci. Obym z równym spokojem i równą otuchą mógł spoglądaćzna inne doświadczenia, na inne boleśniejsze strony tej walki z życiem, którą przebyłem!
Tu przyjaciel mój westchnął głęboko — przypomniałem sobie, że przed laty kochał się ponoś dość nieszczęśliwie, że odstrychnęli się byli od niego najlepsi jego przyjaciele, a ludzie poważni, sensaci, kiwając rękami, powtarzali o nim z pogardą: „Ladaco!“ Zrozumiałem, o jakich chciał mówić doświadczeniach, iwidząc przed sobą człowieka, który wcale nie wyglądał, jak „lada co“, kiwnąłem także ręką, na znak lekceważenia niesłusznej opinii.
— Rozumiem, co chcesz powiedzieć — mówił dalej Edmund. — Ty, jako fabrykant opinii publicznej (tu zrobiłem minę ile możności skromną) możesz śmiać się jej w oczy, jak augur rzymski. Ja nie należę do jej regulatorów, a robię to samo. Lekceważyłem ją, gdy byłem jednym z wielu tureckich świętych tej katolickiej krainy; lekceważę ją dzisiaj, kiedy potrzebowałbym tylko kazać wylakierować moje herby na kilku karetach, zaszeleścieć walorami, które mam w pugilaresie, nakarmić kilkanaście dusz lokajskichi posłać je po tę waszą Opinię, aby przyszła łasić mi się u nóg, jak dobrze wytresowany wyżeł. Nie to, co innego boli mię czasem, ale mówić o tem nie lubię. Jeżeliś ciekaw, to za granicą, z nudów, spisałem coś nakształt mojej biografii, weź i przeczytaj.
Nie bez wewnętrznej obawy wziąłem do ręki podany mi dość spory manuskrypt; niektórzy bowiem autorowie nietylko wtykają nam dziennikarzom swoje prace, ale mają jeszcze pretensyę, abyśmy takowe czytali, i biorą nas później na egzamin, o ile oceniliśmy piękności ich stylui polot ich gieniuszu. Edmund przerwał trapiące mię myśli nagłem zapytaniem:
— Jakże się tobie powodzi? Ile już kamienic kupiłeś we Lwowie?
Rozśmiałem się, ale w śmiechu moim było tyle mimowolnej goryczy i miałem snać tak wyraźnie minę dłużnika, zalegającego z ratą w „kasie zaliczkowej“, że przyjaciel mój odgadł bez dalszej indagacyi, co mój śmiech oznaczał.
— Wszak „piszesz temu, kto ci płaci!“
— Tak, to prawda, ale nie mogłem nigdy zdecydować się do pisania temu, kto więcej płaci. A płacą różnie, u nas i wszędzie. Napisz po zgonie Pola, że był on wieszczem całego narodu, że kochał całą Polskę i dla całej śpiewał, to dostaniesz za to we Lwowie czterdzieści guldenów miesięcznie. Napisz, żePol był poetą, uwieczniającym tradycye wielkich panów i ich sławnych koni, i że nie-panowie nie mają do niego żadnego prawa, a dostaniesz za to... sto guldenów w Krakowie. Ja sam zwróciłem na siebie uwagę redaktorów wiedeńskich, bo, nie chwaląc się, mam pewną wprawę W redagowaniu rubryki: „Przyjechali do Lwowa“; ofiarowano mi, jak na mnie, wcale świetną pozycyę, bylem się przeniósł do Wiednia, ale odmówiłem...
— Dlaczegoż więc nie zaprotestowałeś, gdy powiedziano, że piszesz temu, kto ci płaci?
— Bo... nie warto. Gdybym miał herby na karetach, walory w pugilaresie i lokajskie dusze u mojego stołu, jak ty powiadasz, to mógłbym sprzedać ojczyznę, okpić rodzoną matkę, oszukać jedną połowę świata, a u drugiej używać jak najczołobitniejszego poważania. Skoro rzecz ma się inaczej, nie zostaje mi nic, jak tylko podzielać twoje zapatrywanie się na opinię publiczną.
— Ależ pod względem materyalnym i dzisiejsza twoja pozycya nie powinna być tak złą?
— Zapewne, zapewne, idziemy w górę... ale widzisz mój kochany, trudno wymagać od wydawcy, aby mię obsypywał banknotami za prowadzenie tak skromnej rubryki. Ba! gdybym pisywał przytem powieści, albo coś podobnego! Lecz na to nie mam czasu. Dniem i nocą muszę chodzić po hotelach i notować, kto przyjechał...
Wyraz niezmiernej litości zajaśniał na poczciwej twarzy mojego przyjaciela. W humanitarnym swoim zapale zmusił on mnie do przyjęcia w prezencie manuskryptu, który trzymałem w ręku. Pożegnałem go i zaraz na schodach oglądałem ten prezent. Na okładce był napis: „Głowy do pozłoty“. Treść nosiła wszelkie znamiona pracy człowieka, który nie.ma nic do czynienia i pisze dla zabicia czasu. Wydawca mój odkrył w niej jakieś zalety, i kupił odemnie manuskrypt za tak bajeczną sumę, jakiej nie zapłacili mi nigdy za najdokładniejszy spis tych, co „przyjechali do Lwowa“.
I oto, zkąd się wzięły Głowy do pozłoty“. Ręczę uroczyście — a ponieważ nie chodzi tu o pożyczkę, więc każdy przyjmie zapewne moje poręczenie — że z „głowami“ temi w żaden inny sposób nie szukałem zaczepki, oprócz sposobu powyżej opisanego, odpowiedzialność tedy żadna nie spada na mnie, i każdy z moich szanownych przyjaciół bez względu na to, jakiego gatunku głowę nosi na karku, może śmiało zachować dla mnie w sercu swojem dawniejsze swoje względy.
Czas jednakże, abym już raz dopuścił do głosu właściwego autora powieści — bo postąpiłem sobie z nim tak, jak mowca, który po zamknięciu dyskusyi pod pozorem powiedzenia kilku słów dla zrobienia „osobistej uwagi“, korzysta z absorbującej przewodniczącego mimicznej konwersacyi z lożą słuchaczek i prawi przez dwie godziny o tem i o owem.
Nim ustąpię z trybuny, winienem atoli zadowolić ciekawość publiczną co do rysopisu p. Edmunda, którego nie znalazłem w jego manuskrypcie. Jest to obecnie, jak już powiedziałem, mężczyzna liczący 36 lat wieku, słusznego wzrostu i wcale regularnych rysów twarzy. Włosy i zarost ma koloru ciemno-blond, płeć białą, ułożenie dobre, wyznaje zasady demokratyczne i jak każdy prawdziwy demokrata, ma — nie wiem zkąd — różne nawyczki arystokratyczne. Co się tyczy wiarogodności jego opowiadania, nie ulega ona najmniejszemu powątpiewaniu, znam go bowiem z tej strony, że o sobie samym prędzej coś powie złego, niż coś dobrego, o drugich zaś woli wcale nie mówić, niż bez potrzeby koniecznej, wyrażać o nich niekorzystne zdanie. Jednem słowem, jest to bardzo porządny człowiek, a gdyby mu w czyich oczach robiło ujmę to, że się wdaje z dziennikarzami, więc proszę przyjąć do wiadomości, iż nawet najwyższe figury w naszym kraju dopuszczają się czasem tego błędu, nie tracąc mimo to zaufania współobywateli. Co do mnie — skończyłem.



Autor
„Panny Emilii“ i „Koroniarza w Galicyi“.
ROZDZIAŁ I.

Nazywam się Edmund Moulard, jakkolwiek w szkołach pisano nazwisko moje Mular, windykując mię zapomoca tej fonetycznej pisowni dla narodowości ruteńskiej, z którą żadne inne nie łączą, mię stosunki, najmniej zaś stosunki pokrewieństwa lub przyjaźni. Ojciec mój, który mię odumarł, gdy byłem jeszcze niemowlęciem, rodem był z Francyi i o ile mi wiadomo, po wielu burzach i przygodach życia osiadł w tym kraju i zajmował się krzewieniem znajomości swojego ojczystego języka, najpierw jako guwerner w domach wiejskich, a później jako nauczyciel i właściciel małego pensyonatu w mieście prowincyonalnem. Potrzebowałbym osobnego tomu, gdybym chciał wyliczać, ilu znakomitych dziś mężów, młodzieńcami, zawdzięczało rodzicowi mojemu tę trochę francuzczyzny, bez której żaden z nich nie mógłby był zostać mężem, chyba popełniając mezalians lub dając powód do takowego. Pod pewnym względem tedy mógłbym nawet powoływać się „na zasługi moich przodków“ iuczynię to niezawodnie w pierwszej mojej mowie kandydackiej, osobliwie, jeżeliby mi przyszła ochota kandydować w Przemyślu, gdzie zasługi umarłych, żywym lepiej p0płacają, niż ich własne.
Nietylko po mieczu, ale i po kądzieli, obcego jestem pochodzenia. Matka moja była córką, irlandzkiej, katolickiej rodziny z hrabstwa Kerry, i rodziła się w miejscu, którego nazwiska nikomu wymawiać nie radzę, bo można zwichnąć język zaraz przy pierwszej próbie — pisze ono się Ballyleigh-Castle. Szczęśliwym też to jest przypadkiem dla mnie i dla wszystkich, którzy mają ze mną do czynienia, że nazywam się po ojcu, a nie po matce — jej bowiem rodzinnem nazwiskiem było Anna M'Cruisher, i grafika polska podnosi rokosz przeciw insynuacyi, aby oddała, jak się to wygłasza.
Rodzice moi przybyli i osiedli w tych stronach na wiele lat przed mojem urodzeniem, a dzieje ich młodości mogłyby dostarczyć wątku do nader zajmującej powieści, której koniec byłby taki, że ojciec mój, znalazłszy się pewnego razu na bruku paryskim, z żoną i dwojgiem dzieci, bez grosza, bez przytułku i bez widoków na lepszą przyszłość, prżyjął z radością propozycyę jakiegoś ajenta, aby jechał na Podole, gdzie bardzo majętny comte polonais, obdarzony potomstwem, pragnie uczynić takowe jak najbieglejszem w językach, reprezentowanych przez małżeństwo: Moulard i M’Cruisher. Nie od rzeczy będzie nadmienić tutaj, że ziomkowie O'Connela, mimo wszelkiej opozycyi swojej przeciw panowaniu angielskiemu, używają języka swoich cięmiężców — niechaj więc na żadnym hrabi podolskim nie cięży cień podejrzenia, jakoby chciał kazać uczyć dzieci swoje... fenianizmu.
Ajent hrabiego wyprawił tedy w drogę moich rodziców, wraz z ogromnym ładunkiem koronek, jedwabiów lugduńskich, konfekcyj paryzkich i różnych eleganckich drobiazgów, przeznaczonych dla pani hrabiny i dla panien hrabianek. Nad brzegami jednak Zbrucza czy Smotrycza pokazało się, że le comte polonais właśnie w tej chwili zbankrutował — wierzyciele zajmowali się właśnie subhastacyą jego dóbri subhastowali między innemi także owe koronki, jedwabie, konfekcye i drobiazgi paryskie — tylko rodziców m0ich nie mogąc ich subhastować, odesłali z regresem do hrabiego, ale ten drapnął za granicę.
Tym razem ojciec ›mój znalazł się już nie na bruku, bo tego na Podolu nie znają, ale na szerokim i niemniej głębokim gościńcu, prowadzącym z Jarmuliniec do Kamieńca, i z takim funduszem w kieszeni, który mu pozwalał zbliżyć się do południka paryskiego zaledwie o mil kilkanaście. Ale powziąwszy raz zamiar puszczenia się na guwernerkę, rodzice moi powiedzieli sobie, że im dalej od Paryża, tem łatwiej im żyć będzie, zostali więc tutaj i rozpoczęli najprzykrzejszy ze wszystkich zawodów — nauczycielstwo prywatne.
Los guwernera, a jeszcze bardziej los guwernantki, powinienby przecież kiedyś znaleść czułego poetę, któryby opisał wszystkie jego ciernie i kolce, Wszystkie te drobne cierpienia, dolegliwości i upokorzenia, których suma starczy na niejedno kolosalne nieszczęście. Potrzeba nadziemskiej łagodności umysłu, aby się nie przejąć ukrytą nienawiścią do całego rodzaju ludzkiego, znosząc przez kilka lub kilkanaście lat z jednej strony kaprysy niesfornych i źle prowadzonych bębnów, których się ma niby wychowywać, a które chowają się raczej same pod opieką niemniejszych z drugiej strony kaprysów mamy. Gdyby tablice statystyczne miały osobną rubrykę dla śmiertelności guwernerów i guwernantek, pokazałoby się, że nieszczęśliwe te indywidua żyją W przecięciu jeszcze króciej od artystówi lekarzy. Dziś pojmuję, dlaczego tak wcześnie zostałem sierotą, dziś też, doświadczywszy, jak mocno rozgoryczają nasz temperament ciągłe, drobne utarczki z życiem, podwójnie uwielbam anielskie serce mojej matki, jej słodycziłagodność niezrównaną.
Była to jedyna moja krewna, i jedyna istota, którą los mój obchodził — tak, jak ja byłem dla niej jedynym przedmiotem miłości. Starsze jej dzieci pomarły jeszcze przed moim ojcem; wkrótce po mojem przyjściu na świat i jego nie stało. Matka moja zwinęła pensyonat, który byli założyli wspólnie w Źarnowie, i poczęła trudnić się już tylko udzielaniem lekcyj po domach honoracyorów tego miasta. Uczyła języka francuskiego i angielskiego, gry na fortepianie, przedmiotów szkolnych, śpiewu, robót kobiecych; Bóg wie, czego nie uczyła i czego nie umiała. Do dwunastego mojego roku nie miałem, prócz niej, żadnego nauczyciela, i zdawałem egzamina ze szkół niższych, prywatnie, z wielkiem zawsze powodzeniem. Mieszkaliśmy w małym dworku, którego jedną połowe zajmowała właścicielka, wdowa po urzędniku, pani Buschmüllerowa, matka dwóch córek, równie imponujących wzrostem, jak tusza i żywemi kolorami twarzy. Dla mnie obydwie panny Buschmüllerówny były ziszczeniem nieboburczego projektu Wieży babilońskiej, a kiedy czytałem historyę Tytanów, co spiętrzyli Olimp na Ossę i próbowali przeprowadzić w pozasądowej drodze rumacyę przeciw śp. Jowiszowi — wyobrażałem sobie zawsze, że gdyby panna Adela stanęła na barkach panny Józefy, dobry Tytan z łatwościa po nich dostałby się do nieba. Młodzież miejscowa atoli dojrzalszy oczywiście odemnie miała sąd o pannach Buschmüller — były one pięknościami en vogue, i co niedzieli w pomieszkaniu ich matki zgromadzał się kwiat dandysów Żarnowa, złożony z jednego dependenta od adwokata, z jednego dyurnisty sądowego, z jednego prowizora z apteki i z jednego oficyała niewiadomej mi władzy, który podówczas był już starym kawalerem, i dotychczas, jeżeli żyje, pewno się nie ożenił. Prowizor grywał na skrzypcach, dyurnista na gitarZe, oñcyał na flecie, a dependent na wiolonczeli, panna Adela i panna Józefa naprzemian mordowaly klawicymbał, efekt zaś ogólny był taki, że myszy z naszego mieszkania emigrowały co niedzieli i wracały dopiero koło środy, i to bardzo ostrożnie.
Mieszkanie nasze składało się z dwóch pokoików i kuchni, i umeblowane było tak schludnie i czyściutko, że pani Buschmüllerowa nieraz głośno oskarżała moja matkę o pretensyę do elegancyi i wystawy — choć nie było tam ani jednego przedmiotu zbytkowego, ani jednego, odpowiadającego wymaganiom mody. Najwięcej ponoś obrażało demokratyczny zmysł pani Buschmüllerowej kilka szaf z książkami, bo u niej, opçócz kalendarza i kilku starych zeszytów nut, dział artystyczno-literacki wcale nie był reprezentowany. Matka moja nie była, broń Boże, tem, co Francuzi nazywaja bas-bleu, nie bawiła się w uczona, literatkę, ani w poetkę, ale obrawszy z konieczności zawód nauczycielki, czytała wiele i uczyła się do końca życia, dla swoich elewów, a jeszcze więcej dla mnie. Stan wychowania publicznego, dotychczas nieświetny, wówczas więcej jeszcze zostawiał do życzenia, niż dzisiaj, a przytem matka moja była tego zdania, że dzieci dopiero w pewnym wieku dobrze jest posyłać do szkoły — zadawała więc sobie wszelką pracę, aby mi w domu zastąpić szkołę. Nie mogę bez wzruszenia przypomnieć sobie chwili, kiedy nastał dla mnie czas rozpoczęcia studyów łacińskich, i kiedy ta nieoceniona kobieta, nauczywszy się poprzednio języka niemieckiego, aby mnie przepchać przez egzamina ze szkół niższych, mordowała się nocami całemi nad każdą z kolei deklinacyą, nad ala, aloe i moneo, monui, monitum, monere, aby mi to wszystko nazajutrz włożyć jak łopatą w głowę. Student z poetyki, któremu płaciła ogromną, jak na jej środki, sumę trzech guldenów miesięcznie, przychodził codzień na pół godziny, objaśnić mi tajemnice Schulbucha — wykład jego nie chwytał się nigdy mojej młodej i roztargnionej głowy, ale matka moja siedziała przy mnie, pojmowała i memorowała za mnie wszystko, co mówił ten piętnastoletni pedagog, uczyła się potem moich lekcyj i cudownym jakimś sposobem Wpajała je w moją mózgownicę. Uczyłem się chętnie i z łatwością, dzięki może wrodzonym zdolnościom, ale głównie dzięki tej metodzie, której z pewnością najdoskonalszy szkolnik naśladowaćby nie potrafił, bo była to metoda rozumnej, a macierzyńskiej miłości. Niemało też działał na mnie przykład jej niezmordowanej, książkowej pracy, i uwielbienie, jakie objawiała dla nauki, dla wiedzy i umiejętności ludzkiej w ogóle. Rodzice nie spostrzegają tego najczęściej, jak mocno wpływają na umysł dzieci najpierwsze rozmowy, które słyszą u starszych, jak silnie oddziałują na cały dalszy kierunek człowieka wyobrażenia, które zamłodu o uszy jego się obiły. Jeden wynosi z domu rodzicielskiego uwielbienie dla Rotszylda i dla kapitału, i później w życiu będzie poświęcał wszystko inne trosce o zbijanie jak największej kupy grosza — drugi 0 niczem nie słyszał tyle, co o dobrym tonie, o szyku w ubiorze, w umeblowaniu, w przyjęciu ludzi i obcowaniu z nimi, i później, ten dobry ton i szyk będzie mu mimowolnym bodźcem sympatyj i antypatyj, i skalą, podług której mierzyć się powinno ludzi i rzeczy — trzeci, w ślad za tem, o czem najczęściej mawiał tato, wielbić będzie tylko angielskie konie, dżokiejów i podróże za granicę. Mnie matka moja nauczyła czci i uwielbienia dla Wszystkiego, co prawdziwe, piękne i dobre, czci dla nauki, dla sztuk, dla wielkich cnót obywatelskich. Nieraz później, czytając np. panegiryki Napoleona I., irytowałem się niemi niezmiernie i czułem obrzydzenie dla tego ubóstwienia egoizmu — a kiedy sobie zdałem sprawę z tego, zkąd mi się wzięło to uczucie, przypomniałem sobie słowa mojej matki, wyrzeczone z powodu mojego dziecinnego zapytania, dlaczego ze względu na brak miejsca wyniesiono na strych portret Napoleona, a zostawiono Washingtona na ścianie, skoro tamten był cesarzem, a ten tylko jenerałem? — „He was a better man“ — ten był lepszym człowiekiem, powiedziała mi, i jęła tłómaczyć dlaczego. Później, gdziekolwiek zobaczyłem wizerunek Napoleona, a nie widziałem Washingtona, czułem głęboką urazę do właściciela pokoju i szacunek mój dla niego zmniejszał się znacznie.
Dawno już autorowie zrzekli się możności opisania tego wszystkiego, z czego składa się miłość rozumnej i dobrej matki dla dziecka, i ja więc nie pokuszę się o obszerny opis tych najmilszych, najszczęśliwszych chwil mojej młodości. Byłem wychowywany lepiej niż dzieci królów i książąt, i więcej od nich pieszczony, troskliwiej chroniony od wszystkiego, co mogło być nieprzyjemnem albo bolesnem. Jak pierwszą była w ogóle w pamięci mojej ta anielska twarz matki, o rysach pięknych, słodkich i smęv tnych, ocieniona jasnym włosem, przedwcześnie przyprószonym białością zimy — — tak pierwszą bywała przed mojemi oczami, ilekroć budziłem się ze snu. Wpatrywała się we mnie wzrokiem, w którym radość mięszała się z jakąś nieokreśloną obawą, tuliła mię jak niemowlę, własnemi rękami przygotowywała i przynosiła mi śniadanie — służąca, którąśmy trzymali, była co do mnie zupełnie zbyteczną, matka zajmowała się wszystkiem, czego mi było potrzeba. Przez cały dzień potem biegała po lekcyach, z jednego końca miasta na drugi. Po południu niektórzy z jej elewóW zgromadzali się w naszem mieszkaniu na Wspólne lekcye, W których i ja brałem udział. Wieczór zostawał jej dla mnie — zapełniał go wykład mojego pedagoga, który ona przetrawiała i robiła mi dostępnym, korzystając nazajutrz z każdej chwili wolnej, aby wszystko lepiej jeszcze ze mną powtórzyć i pomódz mi we wszystkich trudnościach. Zostawało mi przytem oczywiście przez dzień Wiele czasu wolnego, przepędzałem go najczęściej w altance — bo był ogródek z kwiatami przed naszym gankiem — z książką w ręku. Pożerałem z chciwością, dość rzadką w tym wieku, opisy podróży, powiastki i dzieła traktujące o historyi narodów.
Nie opowiadam dziejów mojej młodości jako przykładu dla rodziców, jak powinni wychowywać swoje dzieci. Sądzę nawet, że ten sam system, zaaplikowany winnym wypadku, mógłby okazać się zgubnym, otwiera on bowiem szerokie pole próżniactwui Wszystkim jego złym następstwom. Matka moja nie obawiała się tego skutku, jakkolwiek zostawiała mię samego W domu przez Większą część dnia — ale też umiała ona w wysokim stopniu obudzić we mnie zamiłowanie do zajęcia umysłowego. Nauczywszy się moich lekcyj, czytałem, rysowałem, robiłem wyciągi z książek, które mię szczególnie zajęły — usiłowałem tłómaczyć na język polski różne ciekawe dzieła, o których nie wiedziałem, czy są tłómaczone. Jako dziecię dwóch obcych narodów, urodzone w tym kraju, od najmłodszego Wieku mówiłem trzema językami, a matka dokładała wszelkich starań, abym każdym z nich mówił poprawnie. Nadmienić tu muszę, że sama przez dwudziestokilkoletni pobyt w kraju nauczyła się mówić po polsku biegle, poprawnie i bez obcego akcentu, iże gorszyło ją niezmiernie dzikie narzecze, którego po największej części używano W Żarnowie. Pani Buschmüllerowa, która nie mówiła nigdy inaczej, jak tylko, „że kury zjedli krupy“ — i panny Buschmüllerówny, które „byli“ bardzo „kontentne, co takie grzeczne“ panowie pamiętali o nich i przysłali im na imieniny „akurat“ taki bukiet, jakiego one sobie „życzyli“ — a wraz z tą godną rodziną, cała jedna połoWa Żarnowa upatrywała nieznośną afektacyę w moim i matki mojej sposobie mówienia, i nieraz, gdy nam się zdarzyło pogodzić zaimek, przymiotnik lub czasownik z rodzajem i liczbą rzeczownika, dolatywało uszu naszych zdanie: „Nie rozumi te zarozumiałe francuskie“, i jej smarkacza, z tem ich głupiem „udawaniem“. Matka uczyła mię znosić cierpliwie to niezadowolenie powszechne — mimo całej naszej cierpliwości i potulności atoli, byliśmy jedną z najniepopularniejszych rodzin w Żarnowie. Składały się na to różne powody. Ja np. byłem bardzo niepopularny między moimi rówieśnikami, bo nie szukałem a nawet unikałem ich towarzystwa. Nie miałem Wprawdzie bynajmniej przedwczesnego pociągu do mizantropii i do życia samotnego, marzyłem owszem zawsze o szczęściu, jakiem być musi posiadanie. przyjaciela, lub przyjaciół, podzielających jedne i te same skłonności, prace i zabawy — ale wyczytałem to zapewne w jakiejś książce, a w praktyce rozkoszy tej nie doznawałem. Wszyscy chłopacy równego ze mną wieku, z którymi zetknąć się miałem sposobność, uważali naukę i książkę jako równoznaczniki nieznośnej niewoli — wyrwawszy się ze szkoły, biegali grać w piłkę, wyprawiać psoty różnego rodzaju, łazić po drzewach, ślizgać się, jeżeli była zima, wyjmować gniazda ptasie latem — a do tego wszystkiego czułem wstręt nieprzezwyciężony. Jakżebym był szczęśliwy, gdybym był znalazł rówieśnika, któryby chciał wraz ze mną wertować książki i mapy, rozkoszować się w doskonałem urządzeniu domku Robinsona Crusoe, śledzić z biciem serca przygody Małego Grandissona, to znowu, dla odmiany, zastanawiać się nad cudownemi odkryciami w dziedzinie kosmografii i odszukiwać wieczorem na niebie konstelacye, zapamiętane z mapy wszechświata! Nie znalazłem jednak nigdy takiego towarzysza, a z dziką i swawolną dziatwą wdawać się nie chciałem. Ponieważ zaś nauczyciele i rodzice stawiali mię zawsze innym dzieciem jako wzór przyzwoitości i pilności, ponieważ przytem niezrównana moja matka dbała niezmiernie o moją garderobę, iwyglądałem zawsze jak lalka świeżo wyjęta z pudełka, więc inni chłopcy przezywali mnie paniczem, filozofem, i nie cierpieli mnie serdecznie.
Matka moja miała także swoich nieprzyjaciół, a osobliwie nieprzyjaciółki. Oprócz niej, udzielały lekcyj języka francuskiego w Żarnowie jeszcze dwie Szwajcarki; jedna z nich była rodem z Fribourg, gdzie mówią bardzo źle po francusku, a druga z Szafuzy, gdzie mówią tylko po niemiecku. Między sobą nie cierpiały się strasznie, ale istniał między niemi rodzaj zaczepnego przymierza, gdy chodziło o ściganie matki mojej obmową i plotkami. Jedna z nich była z powołania swego boną do dzieci, druga modniarką, ma się rozumieć, w republikańskiej swojej ojczyźnie. Tu, pod rządem absolutnym i do tego w Żarnowie, obydwie były nauczycielkami gramatyki, ortografii i literatury francuskiej i każda z nich uczyła francuzczyzny innej, a każda gorszej niż ta, jakiej udzielała moja matka, jakkolwiek nie Francuska rodem. Wskutek tego zamknięty im był wstęp do wielu zamożniejszych i wykształceńszych domów tego miasta — tembardziej, gdy Oprócz lichej paplaniny, niczego więcej nauczyć nie mogły. Była zaś w Żarnowie partya demokratyczna à la Buschmüller, wobec której domy kilku adwokatów, lekarzy, zamożniejszych kupców i przemysłowców, jakoteż właścicieli ziemskich, osiadłych w mieście — stanowiły rodzaj obozu arystokratycznego. Podział ten społeczeństwa, opłakany ze względu na to, iż główną przyczyną jego istnienia była w gruncie różnica bytu materyalnego, nieuniknionym bywa często i bardzo naturalnym z powodu różnego stopnia wykształcenia, różnych gustów i skłonności. Gdyby świat był zaludnionym tylko przez mężczyzn, podział ten istniałby, nie rażąc nikogo i nie ubliżając zasadom równości obywatelskiej — ale piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego pogodzić się z nim nie może, jeżeli on wypada na jej niekorzyść — ani zapomnieć o nim, gdy zapomnienia tego potrzeba na korzyść innych istot, ozdobionych także kapeluszem, krynoliną, zarękawkiem lub parasolką, ale postawionych skromniej pod względem materyalnym lub intelektualnym. Na tej niezgodzie społecznej cierpiała wiele moja matka,.jako nauczycielka obozu arystokratycznego. Szwajcarki buntowały przeciw niej partyę demokratyczną, albo, dokładniej mówiąc, niegramatyczną, i jeżeli im Pan Bóg przebaczy kiedy ich intrygi i obmowę, to chyba nieskończone miłosierdzie Jego jest w stanie przebaczyć im to szwajcarsko-francuskie i żarnowsko-polskie narzecza, w których odbywało się i paplało to wszystko. Że matka moja nie jest Francuską, ani Angielką, ale żydówką wychrzczoną z Jas, że nic nie mnie i niczego nauczyć nie może, że jest nadętą i nieprzystępną, że z własnego syna robi jakiegoś dziwoląga, któremu się zdaje, iż jest hrabczukiem albo książątkiem, wszystko to były prawdy’ w obozie niegramatycznym tak powszechnie i wszechstronnie ogadane, że wiedziały już o nich nawet kucharki, rzeźniczki w jatkach i dziewczęta, sprzedające bułki. Ale krążyły także dotkliwsze i trudniejsze do zbicia pogłoski, że śp. Moulard był niebezpiecznym awanturnikiem, że wdowa jego miała młodość nader burzliwą, że przeszłość jej nie znosi światła dziennego. Madame Chenapan, jedna z Szwajcarek, nie mogła pojąć, jak pani Wielogrodzka może powierzyć edukacyę jedynej córki osobie tak dwuznacznej reputacyi, a Madame Matzler, uczona modniarka, z Szafuzy, deklarowała stanchzo: „Ché né loui“ confierais „bas l’éticachion té“ ma chatte, „tépair qu'elle apimerait“ sa moralité. Co przetłumaczone z szwabsko-francuskiego, miało znaczyć, że pani Matzlerowa nie powierzyłaby mojej matce wychowania swojej kotki, z obawy o jej moralność. Wszystkie te szkaradne oszczerstwa, jakkolwiek wówczas jeszcze nie pojmowałem ich doniosłości, obijały się nieraz o moje uszy. Byle tylko matka moja, wracając do domu, skłoniła się p. Buschmüllerowej bez należnego właścicielce domu nadmiaru uszanowania, bylem się odważył wypędzić z naszego pomieszkania pieska panny Adeli, albo byle służąca nasza przez omyłkę dotknęła się konewki Buschmüllerowskiej lub poróżniła się ze sługą z tamtej strony domu — a wnet wymowa zacnej wdowy po c.k . sekretarzu Buschmüllerze przybierała demostenesowskie rozmiary obok doniosłości głosu stróża nocnego i dobitności wyrażeń, której od tego czasu nie znalazłem poza łamami „Przeglądu Lwowskiego“ — a treścią każdej takiej filipiki bywało zazwyczaj wszystko, co tylko Szwajcarki zmyśliły o mojej matce.
W życiu publicznem naszem znany jest dotychczas jeden tylko sposób bronienia się przeciw obmowie i potwarzy — praktykują go zaś głównie dziennikarze. Przeciwnikowi, który cię spotwarza, oddajesz piękne za nadobne, starasz się uchwycić jego słabą lub śmieszną stronę, i obznajomić z nią jak najszerszy ogół. Wówczas albo zamilknie, albo będą mówić o nim tyle złego, że w porównaniu niczem się wyda, co on mówi o tobie. Nigdy zaś nie obroni cię jawna twoja niewinność, ani powołanie się na fakta niezbite, nieulegające powątpiewaniu. Ludzie mają uszy dla obelg, dla przycinków, dla oskarżeń wszelkiego rodzaju, ale nie mają oczu dla faktów i prawdy, a słuchać sprawia im mniej mozoły i więcej przyjemności, niż patrzećibadać. To też kto nie chce upaść w walce z światem, ten zaraz po pierwszych niefortunnych doświadczeniach przechodzi ze stanowiska obronnego w zaczepne, i każdy spór u nas składa się z szeregu uderzeń, zwanych w szermierce coup fourré, gdzie zapaśnik nie odbija ciosu przeciwnika, ale ze swojej strony bije, ile wlezie. Nie pochwalam tego systemu, ale przekonałem się, że jest jedynie skutecznym, w wielkich i w małych sprawach. Gdyby matka moja chciała była użyć go w Żarnowie, mogłaby była przeciwniczki swoje z czasem zmusić do odwrotu, bo każda z nich miała więcej niż jedną słabą stronę, a cały ich obóz był jeszcze więcej głupi niż niegramatyczny. Ale nie było nigdy kobiety mniej pochopnej do użycia tej broni, jak moja matka. Cicha i cierpliwa, zadumna aby się bronić, zanadto zamknięta w sobie, aby się żalić, znosiła wszystko ze spokojem umysłu niezrównanym. Jeżeli czasem pani Buschmüllerowa wpadła w swój głośny zapał oratorski, matka wołała mię do pokoju, zamykała wszystkie drzwi, sadzała mię do fortepianu i kazała mi grać „gamy“ — skutek bywał z początku jak najgorszyi potężny „alt“ pani sekretarzowej przebijał wszystkie ściany, grożąc obaleniem pruskich murów jej dworku — ale po upływie półgodziny pokazywało się, że nasz fortepian miał lepsze piersi — „alt“ chrypnął, schodził do mezza voce, do piano, pianissimo, i gubił się nakoniec w stłumionem mruczeniu i krząkaniu, podczas gdy moje gamy tryumfująco dominowały plac boju.
Jakkolwiek jestem miłośnikiem chronologicznego porządku w opowiadaniu i jakkolwiek wówczas mało znałem historyę mojej matki, bo nie lubiła wspominać o swoich nieszczęściach i przygodach, i zaledwie czasem jaka mała wzmianka z jej ust oświecała mię o mojem pochodzeniu — winienem jednakowoż nadmienić tutaj, że nic nie było mniej podobnem lub zbliżonem do prawdziwego w tej mierze stanu rzeczy, jak paplaniny pani Chenapan lub pani Matzlerowej. Całą wielką tajemnicą mojej matki było to, że wyszła zamąż za cudzoziemca wbrew woli bogatego brata, który był głową rodziny i według praw angielskich odziedziczył był po ojcu cały majątek, podczas gdy resztę rodzeństwa obdzielono drobnym spadkiem po matce. O ile mogę wnosić z tego, co wiem o moim ojcu, był on sangwinicznego temperamentu i operował tak nieszczęśliwie swojemi i matki mojej funduszami, iż wkońcu stracili wszystko. Później jakaś ciotka, której portret miniaturowy wisiał nad łóżkiem moiej matki, umierając zapisała jej, oprócz tej miniatury, tysiąc funtów szterlingów. Sumę tę w srebrnych, austryackich cwancygierach, przenoszącą nieco wartość ówczesnych dziewięciu tysięcy guldenów, odebrali moi rodzice w Żarnowie. Nie wiedziałem, co się z nią stało, i nie troszczyłem się o to nigdy — w kwestyach pieniężnych bowiem, irlandzkie moje pochodzenie sprawia zupełnie ten sam efekt, jakiby sprawiało polskie, tj. lekkomyślność i niedbałość nieuleczoną.
Republikańskie i demokratyczne nasze nieprzyjaciółki operowały tak skrzętnie, że udało im się nakoniec opanować cały prawie Żarnów z wyjątkiem ośmiu domów, które zostały mojej matce. Były to, jak już mówiłem, domy, w porównaniu z resztą miasta, arystokratyczne. Umiano tam cenić moją matkę i lubiano nawet, zapraszano na wszystkie Wieczory i zabawy, i żądano najczęściej, aby mnie ze sobą przyprowadzała. Byłem rodzajem „enfant modèle“ jak istnieją fermes modèles w wielkich majątkach; pokazywano mię synom i córkom jako wzór do naśladowania. Matka meja zadawać sobie musiała wiele pracy, aby mi wybić z głowy dziecinną dumę, w jaką naturalnie wbijać mię musiały wszystkie pochwały różnych ojców i matek, i głośne ich paralele między mną a ich nicponiami synami. Udało się to nie ze wszystkiem, i muszę wyznać, że została we mnie z tych czasów pewna doza zarozumiałości, której dotychczas nie Wiem, czy się pozbyłem, chociaż i sam usiłowałem pozbyć się jej i wypadki późniejsze Wiele tym usiłowaniom moim pomogły. Oprócz zadowolenia mojej studenckiej próżności, miały dla mnie te pierwsze moje wycieczki w świat jeszcze jedną stronę przyjemną — datuje się dla mnie od nich wspomnienie pierwszej przyjaźni — prawie, pierwszego romansu.
Do szczupłej liczby rodzin, nieprzystępnych agitacyi pp. Chenapanowej i Matzlerowej, należeli państwo Wielogrodzcy. P. Wielogrodzki, którego nazywano „k0mornikiem“, piastował kiedyś jakiś urząd, później odziedziczywszy mały mająteczek, osiadł W Żarnowie i trudnił się przeważnie dysponowaniem, konsumowaniem i trawieniem obiadu, obok starannego kompletowania wybornej swojej piwnicy: wieczorami pielęgnował naprzemian podagrę i wista. Z nudów i zamiłowania czytywał jednak wiele; dom jego należał do białych kruków żarnowskich, zaopatrzonych w różne dzienniki polityczne, illustrowane i literackie — krajowe i zagraniczne — a obok tychże w biblioteczkę, której znakomitą część stanowiło wydawnictwo Spindlera: „Belletristisches Ausland“, złożone z niemieckich tłómaczeń powieści francuskich, angielskich i szwedzkich. Były to owe czasy, W których ziemie leżące u północnego podnóża Karpat, przeważną część swojego pokarmu umysłowego otrzymywały w języku niemieckim, a we wszystkich ważniejszych kwestyach dnia, Augsburgska „Gazeta Powszechna“ była wyrocznią delfijską — krążyły już atoli alarmujące pogłoski, że książe Metternich zamierza ją zakazać, ponieważ jest nadto liberalną. W języku krajowym „Lwowianin“ i inne współczesne mu wydawnictwa, utorowały były właśnie drogę „Dziennikowi Mód Paryskich“, dość też rozpowszechnione były dzieła Kraszewskiego i Korzeniowskiego, podczas gdy utwory poetów krążyły ponajwiększej części tylko w niekompletnych i przekręconych kopiach manuskryptowych. Wszystko, cotylko można było znaleść w tej mierze w całym kraju, znajdowało się w domu państwa WVielogrodzkich. — Gospodyni domu była osobą bardzo wykształconą, pełną dobrego humoru, rzadkiej uprzejmości i gościnności. Mieli córkę równego ze mną wieku, dziecko niezmiernie wiele obiecujące pod względem zalet zewnętrznych i umysłowych. Wychowaniem jej zajmowała się moja matka, i państwo Wielogrodzcy dziękowali niebu, iż pozwoliło im znaleźć w Źarnowie taką osobę do prowadzenia ikształcenia ich dziecka. Hermina uczyła się z równą mojej pilnością, i równie chętnie bawiła się w uczoną iliteratkę, zamiast myśleć o lalce, która miała jeszcze wszelkie prawa do jej wyłącznych względów. Szczególny też powstał między nami rodzaj sympatyi, i człowiek dorosły, któryby okiem niezaślepionem macierzyńską miłością przypatrzył nam się był nieraz, musiałby był śmiać się z nas do rozpuku. Stanowiliśmy „en deux“ rodzaj pigmejskiego towarzystwa naukowo-literackiego, mającego razem kilkadziesiąt cali wzrostu i dwadzieścia parę lat wieku, i dyskutowaliśmy o kwestyach, nad któremi nie łamał sobie nigdy głowy niejeden obywatel królestw Galicyi i Lodomeryi, jakkolwiek zaufanie ziomków i wiara w jego światło i w jego cnoty patryotyczne wyniosły go na stanowisko nader wybitne, i jakkolwiek, Bogiem a prawdą, wnukom jego czasby już było pomyśleć o czem innem, niż o dobrym „szyku“ w tużurkach i kołnierzykach. Pożyczaliśmy sobie nawzajem książek, odczytywaliśmy jedno i drugie ku wielkiemu uwielbieniu przeciwnej strony, a zadowoleniu autorskiej miłości własnej, pierwsze nasze „prace literackie“, a nakoniec na wzór „Dziennika Mód Paryskich“ zaczęliśmy redagować czasopismo, którego każdy numer wychodził w dwóch bardzo kaligraficznych odpisach, jeden dla mnie, a drugi dla Herminy. Wielkie to szczęście, że policya metternichowska nie Wpadła nigdy na ślad tego wielce niebezpiecznego wydawnictwa, bo nie wiem, coby się z nami było stało, a znane są wypadki, w których podobne igraszki dziecinne dały powód do kolosalnych procesów kryminalnych. Szanowny czytelnik może przytem powziąć godne wyobrażenie o niezrównanym, wrodzonym, zdrowym rozsądku Herminy, jeżeli rozważy, iż mimo tych pod pewnym względem niepokojących początków, nie jest ona dziś ani poetką, ani uczoną, ani literatką — nie tłómaczy ani Darwina, ani Veuillota, nie miewa odczytów o emancypacyi kobiet, nie uczyła się medycyny, nie drukuje wierszy, ani powieści, ani rozpraw krytycznych — ale, jak się to później pokaże, została wierną powołaniu i przeznaczeniu kobiety. Gdybym się nie bał być nieskromnym, starałbym się pozyskać i dla siebie nieco podobnego uznania — jakkolwiek bowiem w dwunastym roku mojego życia już byłem redaktorem, poprawiłem się później, i literatura tutejszokrajowa nie ma mi do wyrzucenia ani jednego arkusza niepotrzebnej makulatury epowiadanie niniejsze jest jedynem mojem pismem, które ujrzy może światło „czernidła drukarskiego“, i to nie w celu przemycania mię w poczet „znakomitych naszych“ powieściopisarzy, ale dla ulżenia mojemu sercu i dla wymierzenia sprawiedliwości w tym i w owym kierunku.
Państwo Wielogrodzcy szukali mojego towarzystwa dla Herminy — w czem, ze względu na ówczesny dziecinny nasz wiek, nikt nie będzie zapewne upatrywał nic niewłaściwego. Chodziło im oczywiście i głównie o konwersacyę francuską dla ich córki, i o częstsze towarzystwo mojej matki. Wiadomo zresztą, że takie stosunki zażyłości i przywiązania między dziećmi, w późniejszym wieku nie zostawiają najczęściej po sobie nic, oprócz chyba przyjaźni albo sympatyi takiej, jaka bywa np. między kuzynami. Żartowano sobie jednak nieraz dobrodusznie z „romansu“ między mną a Herminą, i nazywano mnie jej narzeczonymczynił to szczególnie pan Wielogrodzki, zwłaszcza, jeżeli obiad udał się, podagra wzięła urlop a Wist dopisał. Nie Wiem dlaczego, rumieniliśmy się W takim wypadku oboje po same uszy i przez jakiś czas potem W stosunku ze sobą byliśmy pod wrażeniem niemiłego jakiegoś, sztywnego przymusu — ale znikało to wkrótce. Faktem jest, że kochaliśmy się wówczas niezmiernie — Hermina nie tknęła nigdy cukierków, otrzymanych W prezencie, póki nie przyszedł Mundzio, a Mundzia nie cieszyła najbardziej zajmująca powiastka, ani najpocieszniejsza anegdotka świeżo wyczytana, póki jej nie przeczytała Hermina i póki nie można było robić Wspólnie komentarzów i omówić wszechstronnie tego nowego nabytku Wiedzy literackiej, poczem układało się zazwyczaj sprawozdanie krytyczne dla „Tygodnika Żarnowskiego“. Gdy razu jednego państwo Wielogrodzcy wyjechali na parę tygodni na Wieś do krewnych i zabrali ze sobą Herminę, przy pożegnaniu mieliśmy oboje łzy w oczach i nie mówiliśmy ani słowa, z obawy, aby nie wybuchnąć W głośne łkanie i nie narazić się na żartobliwe uwagi pana Wielogrodzkiego — — ale gdy wróciłem do domu z matką, schowałem się w najodleglejszy i najspokojniejszy kącik naszego mieszkania i spłakałem się, jak umieją tylko płakać kobiety i dzieci. Poczciwa moja matka odgadła odrazu, nie pytając się, przyczynę tego mojego smutku, podzielała go i koiła, jak. mogła, ale jedna jej uwaga złamała mi serce do reszty. Powiedziała mi, że życie ma nierównie poważniejsze i smutniejsze strony, niż te, które ja znać mogę, że będę kiedyś mężczyzną i winienem uzbroić się przeciw Wielu katastrofom, które mogą dotknąć mnie i tych, których kocham, że winienem hartować się na małych przeciwnościach, aby kiedyś Wielkie nie powaliły mię o ziemię. WV tej chwili przejmowało ją zapewne złowieszcze jakieś przeczucie, które się i mnie udzieliło. Nie płakałem więcej, ale ponury jakiś ciężar legł na mojem sercu i ścisnął je pierwszą, prawdziwą boleścią. Zostałem na długo pod tem wrażeniem melancholicznego przygnębienia, i nie uwolniłem się od niego już nigdy zupełnie, póki straszna groza życia nie wywarła swojego przytępiającego skutku na tych niewieścich akordach duszy, bez których można być bohaterem, ale nie można być dobrym człowiekiem....
Co do Herminy, tęskniłem za nią. bez płaczu, ale nie bez pewnej sentymentalności, która bywała nieraz klątwa i śmiesznością, mojego charakteru, i która sprawia, że do dzisiaj nie mogę np. deklamować w towarzystwie wiersza, poruszającego mię do głębi, z obawy, abym się nie rozczulił jak bóbr i nie skompromitował mojej męskiej powagi wobec panien i pań, o których wiem, że byłyby w stanie parsknąć śmiechem w takim razie, tak jak chichotają w loży, chociaż uszu ich dolatuje ze sceny podniosły akcent zapału lub jęk ludzkiego cierpienia. W tym sentymentalnym nastroju, z tłem grobowych jakichś, nieokreślonych przeczuć w głębi, przetłómaczyłem Szylera „Pożegnanie Hektora i Andromachy“ i mogę śmiało powiedzieć, że nigdy jeszcze szczersze i gorętsze uczucie nie spowodowało koszlawszego rytmu i bardziej za włosy naciąganych rymów, jak w tym wypadku. Bądź co bądź, udzieliłem Herminie za jej powrotem tego okazu mojej poetyckiej weny — ze smutkiem muszę wyznać, iż znalazła moje wiersze wybornemi. Jest to jeden z rzadkich wypadków, w których dowiodła złego smaku. Dobre dziewczę zrozumiało, dlaczego moja fantazya zrobiła wycieczkę w tym kierunku, i jakkolwiek w gruncie rzeczy nie mogło być nie komiczniejszego, jak myśl porównywania tragicznej sceny trojańskiej z naszem rozstaniem się przed kilkoma tygodniami — schowała ten dokumentiprzechowała go do teraz; pokazywała mi go nawet temi dniami. Winienem tu dodać, że uszanowanie moje dla jej nieocenionego serca, iuszanowanie dla lutni Kochanowskich, Mickiewiczów i Polów nie pozwoliło mi już później nigdy składać u stóp jej żadnych rymowanych lub nierymowanych madrygałów. Obym mógł powiedzieć to samo o innych, także bardzo drobnych stopach — obym nigdy w ogóle nie czuł się był spowodowanym dosiadać Pegaza! Jazda na tym wierzchowcu sama przez się jest jeszcze dość znośną, ale to spadanie z chmur, które bywa jej następstwem, prawie zawsze koniecznem i nieuniknionem — o, to jest jedno z najnieprzyjemniejszych ćwiczeń gimnastycznych! Szczęśliwy, kto jak poeci „Dziennika Mód“ iinnych publikacyj tegoczesnych, unosi się zawsze tylko w chmurach z pierzyn i łabędziego puchu, i spada na ziemię razem z niemi i to z niewielkiej wysokości!
Jak już powiedziałem, całe to zdarzenie, tak drobne w swojej istocie, rzuciło cień na swobodę mojego dziecinnego umyslu. Powtarzały mi się w duszy mimowoli słowa mojej matki, że będę mężczyzną, i że czekają mię ciężkie próby. Dawniej, z wielkiem wewnętrznem zadowoieniem stawiałem chałupki na lodzie mojej przyszłości, i nieraz wieczorami, puszczając wodze mojej wyobraźni, prawiłem matce mojej, jak to ja kiedyś będę profesorem uniwersytetu w wielkiem mieście, wśród ogromnych bibliotek i muzeów, i wśród nawskróś nieśmiertelnych akademij — (to było zawsze szczytem moich marzeń) — jak to ja nie pozwolę jej biegać po lekcyach, ani wstawać zbyt rano, i będę jej przynosił kaWę do łóżka, jak urządzę jej mieszkanie, jakie tam będą książki, rzeźby, obrazy iinstrumenta naukowe, jak sobie dobierzemy towarzystwo, itd. We wszystkich tych planach matka moja i Hermina grały zawsze główne role, bez nich obydwóch nie mogłem sobie wyobrażać szczęścia ani przyjemności. Teraz już nie śmiałem marzyć i układać sobie po swojemu tego, co było tajemnicą losu, nie mogłem myśleć o jutrze bez bolesnego uczucia niepewności i bez trwogi. Zacząłem zastanawiać się nad naszem położeniem materyalnem, które na razie nie przedstawiało żadnych trudności, ale zawisłem było od nieustannej pracy mojej matki i nie dawało punktu oparcia przeciw żadnemu nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Matka moja nie wtajemniczała mię nigdy w swoje troski i kł0poty, czułem jednak i wiedziałem, że ma ich niemało. Nieraz dolatywały moich uszu urywki z jej rozmów z p. Wielogrodzkim, który, jakkolwiek człek przedewszystkiem lubiący swoje wygódki i z troskliwością prawdziwego epikurejczyka unikający niemiłych wrażeń, szczerze: był nam życzliwym i wobec mojej matki stawiał się jako rozumny doradca i opiekun. Słyszałem mimowoli wzmiaki o jakichś znacznych sumach pieniędzy, o jakiemś dożywociu, które kupił jakiś p. Klonowski, o jakichś procentach, o ewikcyach iproceśach, o ostrożności, którą p. Wielogrodzki doradzał mojej matce, o charakterze znanym tego p. Klonowskiego, dla niej zupełnie pewnym iniewątpliwym. Nie rozumiałem ani trochę, jaki związek mogło mieć to wszystko z nami i z naszem położeniem, nie starałem się nigdy podsłuchać nic więcej, ani dociec, co to wszystko znaczy; wiedziałem tylko, że matka moja ma przeróżne kłopoty, i kłopotałem się tą myślą, nie śmiąc nigdy zapytać jej o nic, aby jej nie zmartwić. Po jakimś czasie, dziecinna wesołość i swoboda brała znowu górę nad temi przedwczesnemi preokupacyami umysłu. Matka moja kochała mię tak mocno, tak troskliwie zdmuchiwała każdą chmurkę smutku z mojego czoła, nauki moje szły tak dobrze, tyle mi sprawiały zajęcia i zadowolenia, wynikającego z przezwyciężania małych trudności, a co niedzieli tak przyjemnie urozmaicała to wszystko wizyta u państwa Wielogrodzkich i dziecinna przyjaźń z Herminą, że nie mogłem czuć się nieszczęśliwym, a błoga lekkomyślność młodości nie pozwalała mi niepokoić się długo i nad miarę.
Pan Klonowski, o którym wspomniałem, odwiedził nas w Żarnowie tylko raz jeden. Dowiedziałem się przy tej sposobności od mojej matki, że był on moim opiekunem. Syn jego starszy wychowywał się w pensyonacie, utrzymywanym niegdyś przez mojego ojca, później ojciec mój umieścił u p. Klonowskiego kapitalik, który matka odziedziczyła była po swojej ciotce irlandzkiej. Lokacya kapitału nastręczała w owym czasie więcej trudności, niż dzisiaj; papierów, dających rękojmię, nie znano prawie, oprócz listów zastawnych, a tych czasem trudno się było dokupić. Matka moja czuła się szczęśliwą i bezpieczną, z powodu umieszczenia swoich pieniędzy u p. Klonowskiego, który był obywatelem bardzo zamożnym i używał w szerokich kołach jak najlepszej opinii. Przy każdym, jakimkolwiek wyborze, on bywał kandydatem, za którym oświadczała się większość, przy każdym sporze sąsiedzkim jego proszono na sędziego polubownego, a ktokolwiek chciał nakłonić szlachtę do jakiego ważniejszego zbiorowego kroku albo objawu opinii, musiał rozmówić się z panem Klonowskim. Nie wiem, czemu to przypisać, może mojemu cudzoziemskiemu pochodzeniu i odmiennej w skutek tego organizacyi mózgu — ale faktem jest, że p. Klonowski, który podbił serca swoich ziomków i sąsiadów, mojego na pierwsze wejrzenie podbić nie mógł. Był to mężczyzna średniego wzrostu, a uderzająca cechą, jego ñzyognomii było to, że miał włosy i wąsy tak jasnego koloru blond, iż zdawało się, jakoby skóra na jego twarzy, pomalowana wodną farbą, i zwilżona przypadkiem, zafarbowała jego zarost pierwotnie bezbarwny. Nie chciałbym skrzywdzić jasnych blondynów, i nie skrzywdzi ich też moje indywidualne uprzedzenie, niepoparte żadnym racyonalnym doWodem, muszę atoli wyznać, iż czuję z natury nieprzezwyciężona nieufność do ludzi, których włosy jaśniejsze są, niż skóra na ich twarzy. Okoliczność ta była też niezawoo dnie pierwszą przyczyną mojego braku sympatyi dla p. Klonowskiego. Nie podobało mi się także, iż oddając mojej matce półroczny procent od jej kapitału, wynoszący 180 złr., kładł w szczególnie dobitny sposób nacisk na swoją punktualność i akuratność w interesach — powiedziane to było tonem, który dawał do myślenia, że pół biedy jest jeszcze być wierzycielem p. Klonowskiego, ale biada temu, ktoby był jego dłużnikiem! W istocie, bawił on u nas godzinę i przez cały ten czas opowiadał tylko o przysługach pieniężnych, które wyświadczał swoim sąsiadom i swoim włościanom, i o stratach, jakie ponosił z tego powodu. Na mnie nie raczył zwracać uwagi, przy odejściu tylko uszczypnął mię w policzek i odwracając się do matki, zapytał:
— Cóż? Kawaler, czy chodzi do szkoły?
— Nie, panie dobrodzieju, uczy się prywatnie, pod mojem okiem. Chciałabym posyłać go dopiero do szkół wyższych....
— To źle, bardzo źle, moja mościa dobrodziejko! Wychowanie takie nie jest dla biednych ludzi! Niechby smarkacz chodził do szkoły, niechby go tam wytargali dobrze za uszy i wyszturkali, a byłby z niego kiedyś człowiek. No, polecam się pamięci mojej mości dobrodziejki!
I wyrzekłszy to zdanie, wyszedł nie czekając odpowiedzi. Stałem zapłoniony i łzy kręciły mi się w oczach. W istocie, nie było żadnej racyi, dla którejby pan Klonowski potrzebował był przypominać mi, że byłem smarkaczem; nie poczuwałem się też do żadnej winy, za którą potrzebowanoby mię szturkać lub targać za uszy. Nie cierpiałem tego człowieka i jego ostentacyjnej rubaszności, choć matka moja zapewniała mię, że jest to człowiek w gruncie bardzo uczciwy, i że wtym kraju, najlepsze serca biją zawsze pod takiemi szorstkiemi powłokami. Słuchałem jej słów i wierzyłem jej, bo wierzyłem jej wszystko, ale nie mogłem nigdy myśleć o p. Klonowskim bez pewnego wstrętu i nieokreślonej jakiejś obawy.
Niestety! Czas potwierdził niejedną rzecz, którą mi mówiło przeczucie, ale potwierdził także zdanie p. Klonowskiego o wychowaniu dzieci, i to prędzej, niżby był może powinien dać to uczuć rozpieszczonemu, miękko wychowanemu dziecięciu.
Nastała jesień szkaradna, słotna i zimna. Dniem i nocą huczał jeden z tych wichrów przeraźliwych, tak zwykłych na północno-europejskiej nizinie, dniem i nocą lało jak z cebra, a Żarnów, gardzący uporczywie nowoczesnemi wynalazkami bruków i chodników, przemieniony był w wielkie trzęsawisko, po którem bredził tylko ten, co koniecznie musiał. Panowały różne choroby, nieuniknione w takim czasie, a matka była w ciągłej obawie o moje zdrowie. Nie pozwalała mi wychodzić z pokoju, abym się nie przeziębił; o sobie nie myślała ani trochę. W nocy, gdym kaszlnął przypadkiem, zrywała się i przychodziła mię pytać, czy nie czuję jakiego kłucia w piersiach, śledziła, czy nie mam gorączki. Jednego wieczora wróciła jak zwykle, zamo czona i zziębnięta ze swoich lekcyj, i rozgościwszy się cokolwiek w domu, kazała służącej podać herbatę. Usieliśmy w ciepłym kąciku, pod piecem, a po herbacie, ponieważ nazajutrz było święto i nie miałem żadnej lekcyi do nauczenia się, zacząłem czytać głośno jakąś francuską powiastkę dla dzieci. Wśród czytania zakaszlałem się, matka przypatrzyła mi się uważnie, zawołała służącą Kasię, i uchwalono, że mam stanowczo kaszel i chrypkę, że mam położyć się do łóżka i napić się herbaty z lipowego kwiatu, i z bitem żółtkiem. Zastanowił mię gorączkowy niepokój, jaki Wśród tego objawiała moja matka, i uderzyły mię dwa wielkie rumieńce, wypieczone na jej twarzy — protestowałem jak najmocniej, że jestem zdrów zupełnie, ale aby jej nie martwić, poddałem się domowej kuracyi, która miała wyleczyć mię z chrypki. W nocy trapiły mię sny nieprzyjemne; śniło mi się, że p. Klonowski oprowadza mię przemocąw podziemnych sklepieniach farnego kościoła W Żarnowie, W których były groby rodziny Żarnowskich, i które widziałem raz otwarte przy sposobności jakiejś restauracyi. Gubiłem się między trumnami, przerażony spotykałem jakieś postacie żółte i wyschłe, strojne w czarny aksamit i srebrne na nim hafty — obudziłem się nakoniec zmęczony i z tem ciężkiem brzemieniem na sercu, które bywa następstwem snów tego rodzaju. Zamiast matki mojej, ujrzałem służącą, która przykładała palec do ust, na znak, abym się sprawował cicho.
— Pani jest chora, bardzo chora — rzekła półgłosem. — Biegałam po doktora Goldmanna, aby przyszedł, ale go nie ma w domu, wyjechał na wieś do chorego i nie wróci aż jutro...
Zerwałem się i pobiegłem do matki, serce ściskało mi się tak, że byłem bliski zemdlenia. Była mocno zmienioną; spostrzegłem, że nie może podnieść głowy, ani wymówić słowa. Gdy mię ujrzała, dwie łzy spłynęły po jej licach; była to straszna, niema boleść, która malowała się W jej twarzy. Nachyliłem się, aby ją pocałować, położyła rękę na mojej głowie. Czułem, że błogosławi mi jej dusza, choć usta nie moga. Czułem, że tracę ja na wieki. Strętwiałem, skamieniałem pod wrażeniem tej myśli, zaledwie zdołałem ruszyć się z miejsca. Machinalnie poszedłem za głosem służącej, która szepnęła mi, że potrzeba dać jej pieniędzy, bo drugi doktor, p. Silberstein, nie chce przyjść, póki nie dostanie honorarium. Szanowny ten uczeń Eskulapa był właściwie tylko patronem chirurgii, ale w Żarnowie wykonywał praktykę lekarską. Jeżeli żądał zapłaty z góry, miał niewątpliwie słusznOść, ze swojego stanowiska; bywają bowiem pacyenci, którzy nie zważają, że lekarz nie może poświęcać ini się darmo, a nawet takich pacyentów jest ponoś najwięcej. Byłem w takim stanie, że przykra strona tego wymagania trywialnego nie dotknęła mię wcale — nic już mię dotknąć nie mogło. P. Silberstein przybył wkrótce i skonstatował u mojej matki gwałtowne zapalenie mózgu. Zarządził środki leczenia podług metody, którą już Molier wyśmiewał, potrząsł głową i odszedł. Wpatrywałem się w niego, jak gdybym z wyrazu jego twarzy chciał odczytać wyrok, ale nie miałem odwagi odezwać się z jakiemkolwiek zapytaniem.
Matka moja już nie odzyskała przytomności. Nie wiem, jak długo chorowała, nie wiem co robiłem przez czas jej choroby. Zdaje się, że snułem się jak cień z jednego kąta w drugi, albo siadywałem całemi godzinami w niemem osłupieniu. Pamiętam oświadczenie dr. Silbersteina, że „nie ma już co robić tutaj“, i drugie oświadczenie dr. Goldmanna, że zawezwano go zapóźno. Pamiętam złowrogi odgłos dzwonka, towarzyszącego księdzu z sakramentami. Pamiętam przenikający duszę głos pani Wielogrodzkiej, kiedy odwracając się od łóżka mojej matki, zawołała: — Na miłość Boga, weźcie ztąd to dziecko! — i kiedy Kasia wziąwszy mię za rękę, wyprowadziła mię do kuchni. Pamiętam, że ta dobra sługa płakała i całowała mię w czoło, i tuląc mię do siebie, mówiła mi takie słowa współczucia i pociechy, na jakie zdobyć się mogła jej poczciwa prostota. Jedno tylko zdarzenie pamiętam bardzo wyraźnie, i w jednej tylko chwili odzyskałem zmysły. Właścicielka naszego mieszkania, pani Buschmüllerowa, odchyliła drzwi od kuchni i zapytała głośno:
— No, kiedyż to się już wszystko raz skończy? Czy długo jej jeszcze stare grzechy skonać nie dadzą? A — dodała patrząc na mnie — ten panicz nie będzie już teraz darł tak nosa do góry! Dostanie on się pewnie w dobre ręce!
Pierwszy raz w życiu zawrzała we mnie krew tak, jak w tej chwili. Porwałem ze stołu jakieś ciężkie narzędzie kuchenne i rzuciłem niem w głowę pani sekretarzowej, która też natychmiast wpadła do kuchni i rzuciła się na mnie. Ale Kasia, nie leniwa, chwyciła ją za barki i wypchnęła do sieni z takim impetem, że ją uczyniła na razie niezdolną do dalszej walki.
Od tego czasu, ilekroć w życiu spotkałem się z głupotą tego wagomiaru, jaką posiadała pani Buschmüllerowa wraz ze swojemi córkami, podejrzywałem ją zawsze o przymieszkę odpowiedniego quantum bezmyślnej, zwierzęcej złości. Na sto wypadków, dziewiędziesiąt dziewięć razy przekonałem się, że mam słuszność. Wspomniałem o błahych powodach niechęci, jaką miała ku nam pani Buschmüllerowa — otóż niechęć ta nie zamilkła nawet wobec zgrozy, która otacza łoże konającej matki i rozpacz sieroty! Później przekonałem się, jak mało jest w ogóle głupców dobrodusznych, w życiu prywatnem i publicznem. Przekonałem się, że ludzie, których uważano za szaleńców, za niedowarzonych trybunów ludu, za polityczne „głowy do pozłoty“, jednem słowem — byli zawsze więcej jeszcze złymi, niż głupimi. Przekonałem się, że ludzie, na których brak sprytu liczono, iż nie są zdolni popełnić zdrady, oszukać lub skrzywdzić, okazywali się rafinowanymi łotrami, podczas gdy najprzebieglejsi, najbardziej o przewrotność podejrzani, wzdrygali się przed niejednym czynem, którego dopuszczali się tamci na rachunek swojej „poczciwości“, tego przymiotu, będącego często grzecznym równoznacznikiem głupoty...

Wstrząśnienie, jakiego doznałemw skutek trywialnego zajścia z panią Buschmüllerową, miało dla mnie jeden skutek dobroczynny. Odebrało mi resztę sił, nadwątlonych okropną katastrofą, której doznałem, i przyspieszając wybuch choroby, którą przeczuwała dla mnie biedna moja matka, nie przeczuwając jej dla siebie — nie dało mi widzieć, ani czuć rozdzierających serce, smutnych dla każdego szczegółów, towarzyszących takiemu nieszczęściu. Przypominam sobie zaledwie, że Kasia, odparłszy ową piekielną babę, izatrzasnąwszy za nią drzwi, obróciła się do mnie i znajdując, że jestem bardzo blady, dała mi napić się wody, wzięła mię drżącego na ręce i położyła na swojem łóżku. Później widziałem jeszcze, nachyloną nademną, łagodną twarz pani Wielogrodzkiej, i słyszałem, jak polecała służącemu, aby mię dobrze obtulił i zaniósł do powozu. Więcej nie pamiętam nic, mówiono mi później, że dostałem nerwowej gorączki. Jeżeli to, co piszę, znajdzie kiedy czytelnika, niechaj się nie dziwi tytułowi, jaki dałem mojej powieści. Przez całe moje życie cierpiałem wiele od ludzi głupich, a dobrego doświadczyłem tylko od rozumnych. Jak daleko sięga moja pamięć w lata dziecinne, wskazuje mi ona tę prawdęa choć z tak dawnych wspomnień, jak te, które powyżej skreśliłem, nie podobna mi było utworzyć dość żywego obrazu, to i z niedostatecznego, jaki utworzyłem, dowie się każdy, że były w Żarnowie „głowy do pozłoty“, co według sił swoich zatruwały życie biednej, ciężko pracującej k0biecie i jej dziecku. Może W późniejszych rozdziałach uda mi się odmalować żywiej i dokładniej niejedną postać, posiadającą niezaprzeczone prawo do tytułu, który nosi ta książka.



ROZDZIAŁ II.

Kiedy po raz pierwszy odzyskałem przytomność, a wraz z nią świadomość straty, którą poniosłem, wszystkie moje wspomnienia wydały mi się odsuniętemi w daleką, zamgloną przeszłość, i ból, który czułem, jednostajnym jakimś, melancholicznym przygniatał mię ciężarem. Przejmowało mię poczucie sieroctwa i słabości, spotęgowane do najwyższego stopnia niemocą fizyczną. Wtem usłyszałem lekki szelest koło siebie — otworzyłem oczy i ujrzałem prześliczną twarz Herminy, okoloną splotami ciemnych włosów, pełną dziecinnego wdzięku i wyrazu niewymownej jakiejś, nadziemskiej dobroci. Nachylała się nademną i całowała mię w czoło, obok niej stała pani Wielogrodzka i trzymała ją za rękę. Nie umiem opisać, jak błogo i tęskno zarazem zrobiło mi się W tej chwili, jaką dziwną ulgę przyniosły mi łzy, które strumieniem z oczu mi się puściły. I silnie musiało utkwić w mojej duszy wrażenie tego momentu, bo ile razy później w życiu złamany przeciwnościami, klęskami lub krzywdami, usypiałem i dręczony byłem w duchu tem, co w dzień mię dręczyło, widywałem zawsze we śnie tę anielską twarz dziecka, dziwnie zespoloną w rysach swoich ze wspomnieniem mojej matki, dziwnie piękną, łagodną i po macierzyńsku troskliwą — i widzenie to pokrzepiało mię, jak gdyby spoczął na mnie promień owej wielkiej miłości, ogarniającej wszechświaty, miłości, dla której uczoność ludzka daremnie szuka matematycznej formułki, i wytłómaczenia ujętego w kształty, dostępne rozumowi ludzkiemu....
— Nie trzeba płakać, Mundziu — przemówiła pani Wielogrodzka. Jesteś dobre dziecko, i my wszyscy ciebie bardzo kochamy. — Tu pocałowała mię także, i widziałem, że w jej oczach także łzy były. — Doktor powiada, że potrzeba, abyś był bardzo spokojnym — ciągnęła dalej — inaczej nie będziesz mógł tak prędko przyjść do siebie. Nie troszcz się o nic, zostaniesz u nas, i nie braknie ci niczego.
W istocie, oglądnąwszy się, spostrzegłem, że Hermina odstąpiła mi była swój pokoik, który był jej dziecięcą dumą, i w którym tak było pięknie, zaciszno i miło, że dusza się radowała. Zebrałem wszystkie siły, aby się zastosować do polecenia pani Wielogrodzkiej; zrozumiałem bowiem, że doznając współczucia i Opieki, w ten sposób najpierw winienem był okazać moją wdzięczność. Nadszedł wkrótce i doktor Goldmann, i zbadawszy mię, oświadczył, że jestem na jak najlepszej drodze, bylem się zachowywał spokojnie. Na zapytanie Herminy, czy można ze mną rozmawiać, odpowiedział: — I owszem, to go rozerwie. — Zapisał mi jeszcze jakieś lekarstwo i odszedł. Rekonwalescencya moja w istocie postępowała bardzo szybko — Hermina wszystkie prawie wolne godziny swoje spędzała przy mnie. Z niezrównaną delikatnością umiała ona omijać w rozmowie wszystko, co mogło obudzić bolesne dla mnie wspomnienia, a znaleść zawsze obojętny jakiś, choć zajmujący przedmiot do pogadanki. Jako malcom, względnie do wieku naszego bardzo „oczytanym“, nie było nam zbyt trudno o takie przedmioty. Gdy jednak zacząłem jużąwstawać i nabierać więcej sił, niepodobna było pomijać dłużej kwestyi obecnego i przyszłego mojego położenia. Wówczas dowiedziałem się, że na wiadomość o śmierci mojej matki, p. Klonowski natychmiast pospieszył z przybyciem do Żarnowa, że wspólnie z „komornikiem“ miejscowym, czy innym jakimś funkcyonaryuszem publicznym, zajął się jako opiekun mój bardzo gorliwie spisaniem i objęciem pozostałych ruchomości, książek i papierów, że wypytywał się o mnie bardzo troskliwie, że wiele konferował z doktorem Goldmannem O mojej chorobie i Odjeżdżając prosił państwa Wielogrodzkich, by mu jak najczęściej udzielaliwiadomości o mnie, a nawet później pisał już parę razy, dowiadując się, czy przychodzę do zdrowia. Pani Wielogrodzka podzielała o nim zdanie mojej matki, i powtarzała od czasu do czasu, że to bardzo dobry człowiek.
— O tak, to bardzo zacny i poważny obywatel — dodawał w takim razie p. Wielogrodzki; ale nie wiem dlaczego, czy podagra chwytała go zawsze w tej chwili, czy przypominała mu się jaka irytująca niedokładność kulinarna, spostrzeżona przy obiedzie — dość, że skonstatowawszy zacny i poważny charakter p. Klonowskiego, zawsze albo wychodził do drugiego pokoju, albo brał do ręki Das illustrirte Pfennig-Magazin i nie mówił nic więcej. Uważałem, że poczciwy komornik zwykł był przerywać w ten sposób każdą rozmowę, która mu była niemiłą. Parę razy, gdy gościł u siebie pana „starostę“, albo pana „komisarza“, i kiedy po wyczerpaniu wszystkich możliwych uwag o pogodzie, a przed rozpoczęciem obowiązkowych robrów wista, lub pul preferansa, poruszono nieunikniony w małem mieście temat polityki, pan „starosta“, albo pan „komisarz“ rozszerzał się zwykle o ojcowskich zamiarach c.k . rządu, i o ciężkiej głupocie niektórych tutejszo-krajowców, którzy nie chcąc tego uznać, są wiecznymi malkontentami.
— O tak, c.k . rząd ma ze wszech miar ojcowskie zamiary — konstatował wówczas p. Wielogrodzki i w okamgnieniu, krzywiąc się niezmiernie, chwytał się za nogę; co kierowało zwykle roszWę towarzystwa na jego przeklęty „gicht“. Siedząc w kąciku obok Herminy i słuchając uważnie, co mówili starsi, nie mogłem w końcu nie zrobić spostrzeżenia, iż istnieje jakiś niedocieczony, tajemniczy związek między „ojcowskiemi zamiarami“ rządu, a „gichtem“z ponieważ zaś pod względem politycznym byliśmy oboje także parą dorastających „malkontentów“, ponieważ dalej pan „starosta“ znany był powszechnie więcej jako rózga w ręku ojcowskiego rządu, niż jako widomy reprezentant innych, dobrotliwszych jego zamiarów, ponieważ pan „komisarz“ był tylko bardzo prostym i cienkim kijem, o jeden stopień niższym od owej rózgi, więc robiliśmy nieraz pocichu różne rewolucyjne uwagi, w których zawarte były bardzo śmiałe hipotezy co do natury owego pokrewieństwa lojalności z podagrą. Nieokreślony jakiś instynkt mówił mi, że zachodzi także jakaś analogia w stosunku zacności p. Klonowskiego do dokuczliwych cierpień komornika-wskazywało ją przynajmniej dość niedwuznacznie, analogiczne zachowanie się p. Wielogrodzkiego. Ale nic więcej nie potwierdzało moich uprzedzeń, o których już mówiłem, wszyscy owszem zgadzali się, iż p. Klonowski jest bardzo zacnym człowiekiem, a troskliwośó, jaką właśnie objawiał co do mnie, odejmowała resztę wszelkiej podstawy mojej niechęci. Mówiłem sobie, że jestem zepsutym, rozpieszczonym „maminym synkiem“, że mię W końcu wszyscy wyśmieją jako mazgaja, że potrzeba mi przyzwyczajać się do czego innego, niż do ciągłych pieszczot, i do innej opieki, niż macierzyńska. Postanawiałem sobie silnie być mężczyzną przed czasem, skoro przed czasem, los tego odemnie wymagal.
Na wiadomość, że wyzdrowiałem, przybył do Żarnowa p. Klonowski. Była to pora poobiednia i zastał nas wszystkich zgromadzonych w bawialnym pokoju. Komornik ciągnął „pasyansa“, p. Wielogrodzka siedziała przy krosienkach, my oboje z Herminą przeglądaliśmy jakieś ryciny. Po pierwszem, bardzo serdecznem przywitaniu, zająwszy wskazane mu miejsce na kanapie, odezwał się p. Klonowski:
— Przybyłem podziękować państwu za zajęcie się moim pupilem; w istocie, jestem wam tak wdzięczny, jak gdybyście wszystko to zrobili dla mojego rodzonego dziecka. Poczciwe to było kobiecisko, ta nieboszczka Moulardowa, choć zawsze jej mówiłem, że psuje swego gagatka. No, chodź tu, mój biedaku — dodał zwracając się do mnie — pokaż się, czy jesteś już zdrów zupełnie. No, zmizerniałeś trochę — zauważał, biorąc mię za brodę — ale to przejdzie! Bądź-mi zuchem, bo przyjechałem zabrać cię z sobą i oddać do szkoły. Umieszczę cię u księży Bazylianów w Ławrowie, razem z moim młodszym synem. No, cóż ty na to?
Uważałem, że wśród tego, co mówił p. Klonowski, Hermina zbliżyła się do matki, objęła ją rękami za szyję, całowała ją i Wpatrywała jej się w oczy. Pani Wielogrodzka, pOpieściwszy córkę, zwróciła się do p. Klonowskiego.
— Panie dobrodzieju, mówiliśmy już parę razy, ja z moim mężem, o tej sprawie, i postanowiliśmy prosić pana, abyś zostawił Mundziaunas, przynajmniej na ten rok szkolny. Wszak tutaj mamy także gimnazyum, nawet jak mówią, lepsze niż w Ławrowie, a u nas na niczem zbywać mu nie będzie. W tym wieku, a osobliwie po stracie, jaką poniósł, byłoby to może i lepiej dla niego, gdyby pozostał wśród otoczenia osób znajomych i z któremi się oswoił. My także przyzwyczailiśmy się uważać go jako własne dziecko, i przykroby nam było, gdybyś go nam pan zabrał.
— Ho, ho, moja pani dobrodziejko-ozwał się p. Klonowski panie wszystkie, jak widzę, dałyście sobie słowo, aby rozpieszczać tego chłopca! Pieśćcie go sobie zresztą, jak chcecie, ale na to pozwolić nie mogę, aby wam był ciężarem. Wychowanie jego jest moja rzeczą, jako opiekuna, jest na to zresztą mały spadek po jego matce. Wielka mi rzecz, że się znajdzie wśród obcych ludzi; wszak moi synowie mają jeszcze, Bogu dzięki, rodziców, a przecież muszą chodzić do szkoły i także cały rok nie są w domu. Czy to chłopiec chowa się za piecem? Kraj potrzebuje twardych ludzi, a takich nie może mu dać miękkie wychowanie! W imieniu mojego pupila nie mogę przyjąć łaski państwa dobrodziejstwa.
— Mogę zaręczyć panu dobrodziejowi — oświadczył tu komornik — że pupil pański nie będzie nam ciężarem. Czyniąc panu dobrą propozycyę, o której wspomniała właśnie moja żona, dogadzamy tylko popędowi własnego serca, i jesteśmy w takiem położeniu, że nie zrobimy przytem żadnej ofiary, któraby nam się czuć dawała. Co się tyczy słusznej pańskiej obawy przed miękkiem wychowaniem dzieci, to Edmund ma na swój wiek tyle rozumu, by zrozumiał swoje położenie i pojął swoje obowiązki. Uczy się dobrze i z zamiłowaniem, a więcej od niego wymagać nie można. Bylibyśmy panu dobrodziejowi bardzo wdzięczni, gdyby został u nas, na ten raz przynajmniej.
— Już to co nie, to nie, panie komorniku dobrodzieja — odparł stanowczo mój opiekun. — Wiem ja dobrze, że wychowanie dzieci kosztuje, bo mam sam dwóch chłopców w szkołach, którzy mię zjadają. Ot i teraz, na konwikt, a na książki, a na surduty, a na buty, wydałem tyle, że aż mi się zimno robi, gdy pomyślę o tem. Jeszcze na domiar wszystkiego, zbiory miałem liche, to co się zebrało, trudno sprzedać, bo zboże jest za bezcen; musiałem aż sprzedać listy zastawne, i to ze stratą. Ale skoro już wobec Boga i sądu przyjąłem na siebie obowiązki opiekuna, to nie pozwolę się w nich wyręczyć nikomu. Trochę tam, jak mówiłem, zostało po matce tego młodzieńca, a resztę, to już moja rzecz dołożyć; jeśli zaś czego braknie czasem temu paniczowi, ha, niechaj wybaczy, życie, to nie karmelek. Powiedz-no sam mój kawalerze, czy wolisz skromny kawałek chleba, który ci się należy, czyli też być ciężarem państwu Wielogrodzkim, którzy są bardzo łaskawi dla ciebie, ale przecież mają także córkę, o której muszą pamiętać?
Głównem uczuciem, które przeważało we mnie w tej chwili, był wstyd. Wstydziłem się wielu rzeczy. Najprzód wstydziłem się mojej utajonej niechęci ku panu Klonowskiemu, który przemawiał jak człowiek honoru, i przypominał mi to, co jak czułem, było moim obowiązkiem pomyśleć i powiedzieć sobie bez cudzej inicyatywy. Wstydziłem się, że w głębi duszy czułem nieprzezwyciężoną prawie chęć rzucenia się do nóg pani Wielogrodzkiej i proszenia jej, aby mię nie puszczała ze swego domu. Stałem blady i drżący, miotany temi refleksyami, a podczas gdy państwo Wielogrodzcy protestowali przeciw przypuszczeniu mojego Opiekuna, iż zatrzymując mię u siebie, wyrządziliby krzywdę własnemu dziecku, przypomniałem sobie, że p. Klonowski miał u siebie jakieś pieniądze, które dziś niestety, były mojemi — i postanowiłem nie być nikomu ciężarem.
— Nie, i jeszcze raz nie, nigdy na to nie pozwolę, moi kochani państwo; zresztą, zdecyduj się sam panie Edmundzie — rzekł mój opiekun.
— Jeżeli ja mam decydować, to pojadę do Ławrowa — rzekłem — i bardzo, bardzo dziękuję państwu za ich dobroć dla mnie!I — łkając, chwyciłem rękę pani Wielogrodzkiej, którą okryłem pocałunkami i łzami.
Stanęło jednak na tem, iż nie pojadę zaraz, bo najpierw byłem jeszcze rekonwalescentem, a potem p. Klonowski dopiero w tydzień miał odwozić swego syna do Ławrowa. Pani Wielogrodzka wyszła wydać dyspozycye, odnoszące się do herbaty, komornik zaprosił mego opiekuna na fajeczkę do swojego pokoju, a ja wyszedłem z Herminą do jej pokoiku, który był tak gościnnym dla mnie. Tu usiedliśmy na małej niziutkiej kanapce, w milczeniu, z pozwieszanemi głowami, trzymając się za ręce inie śmiejąc przemówić jedno do drugiego. Pokoik ten przytykał do pokoju komornika i przez drzwi odchylone mimowoli słuchaliśmy rozmowy, którą obydwaj panowie prowadzili przy fajce. Była ona z początku obojętną i tak nieożywioną, że przerwała się wkrótce dla braku dalszego wątku. Naraz, komornik począł odkrząkiwać, suwać się z krzesłem, i wypukiwać fajkę, jak człowiek, który ma coś do powiedzenia, a nie wie, od czego zacząć. Nareszcie odezwał się tonem, który widocznie starał się uczynić jak najobojętniejszym:
— Kapitalik ś. p. Moulardów, jeżeli się nie mylę, ulokowany jest u pana dobrodzieja?
— A tak — odparł pan Klonowski od niechcenia. — Mam z tem wszystkiem niemało kłopotu. Najpierw podbił był ktoś bębenka nieboszczce, niech tam z Bogiem spoczywa, i chciała mi się koniecznie intabulować na moim majątku. Ledwie jej to wyperswadowałem. Bo to widzi pan dobrodziej, nie tyle mi tam chodziło o moją tabulę, bo staram się nie robić długów i niewiele mi na tem zależy, aby mieć pierwsze miejsce w hipotece mojej wolne, ale w jej własnym interesie i jako opiekun małoletniego nie mogłem na to pozwolić. Kobiety nie rozumieją się na interesach, ale komornik dobrodziej najlepiej to osądzi. Wszak to u nas, należytości rządowe pochłaniają powoli każdą nieruchomość i każdą wierzytelność tabularną, przy przejściu z jednej ręki w drugą. Od tej sumki byłaby najpierw musiała zapłacić należytość intabulacyjną, teraz, po jej śmierci, trzebaby znowu zapłacić podatek spadkowy, później znowu kiedyś ekstabulacyę, słowem, nie zostałoby się było na wychowanie chłopca, które potrwa jeszcze przecież z lat dwanaście. Tembardziej, gdy nieboszczka nie umiała ograniczać się w wydatkach, i oprócz procentu, nadwerężała potrochę i nie` wielki swój kapitalik!
— No, proszę — rzekł komornik — nie byłbym nigdy przypuszczał tego. Żyła bardżo skromnie, i zarabiała zawsze z jakich czterdzieści reńskich miesięcznie. Przyznam się, że nie pojmuję, jakim sposobem mogła wydawać więcej... Tem ci więcej, gdy przychodził jej jeszcze w pomoc procent, przy znanej akuratności pana dobrodzieja w interesach, niewątpliwie bardzo regularnie płacony. Procent ten wynosił...
— Trzysta sześćdziesiąt reńskich rocznie.
— No, to zawsze trzydzieści reńskich miesięcznie — tego nieboszczka nie wydawała, ręczę panu dobrodziejowi słowem uczciwego człowieka, że tego nie wydawała! Nie pojmuję, gdzie mogła podziewać tyle pieniędzy...
— I ja, przyznam się, jak honor kocham, tak nie pojmuję! — prawił dalej pan Klonowski z wielką stanowczością. — Ale te baby mają szczególny talent do trwonienia pieniędzy. Wyobraź sobie pan dobrodziej, przeszłego miesiąca moja jejmość dobrodziejka, wyjeżdżając do Lwowa, wzięła ze sobą okrągłych tysiąc reńskich. Bawiła tydzień, i jak honor kocham, nie przywiozła ani grajcara!
Na ten temat mówił długo p. Klonowski, tak długo, że zdawało mi się, iż rozmowa o moich i matki mojej interesach nie wróci więcej na porządek dzienny. Ale brakło nakoniec swady memu opiekunowi, i nastała chwila milczenia, którą przerwał p. Wielogrodzki, powtarzając w zamyśleniu:
— Trzysta sześćdziesiąt reńskich! To jeżeli się nie mylę, po pięć od sta, reprezentuje siedm tysięcy dwieście reńskich kapitału. A jednak, jeżeli mię pamięć nie zawodzi, słyszałem zawsze o dziewięciu tysiącach...
— Tak, masz pan komornik słuszność-ale ja z góry oświadczyłem Moulardowi, gdy mię prawie gwałtem zmuszał do przyjęcia swego kapitału, że mu lichwiarskich procentów płacić nie mogę. Cztery od sta, to jeszcze ujdzie między uczciwymi ludźmi...
— Panie dobrodzieju — odparł śmiejąc się trochę komornik z jakiegoż to złotego wieku pochodzą pańskie wyobrażenia o lichwiarskich procentach? Ja, odkąd pamiętam, między bardzo uczciwymi ludźmi słyszałemo sześciu, o dziesięciu, o dwunastu od sta, że już nie powiem więcej. Towarzystwo kredytowe, kasa Oszczędności biorą po pięć od sta — toż listy zastawne niosą...
Pan Klonowski chrząknął tym razem, i poprawiał się z krzesłem. Nie rozumiałem i trzeciej części całej tej rozmowy, ale nie wiem dlaczego wydało mi się, że komornik indaguje delikatnie mojego opiekuna, i że obydwom dyskusya ta jest bardzo niemiłą, każdemu z innych powodów.
Opiekun mój nie został dłużnym komornikowi odpowiedzi na jego uwagi o wysokości stopy procentowej w tej części Europy. Wstał z krzesła, ucałował p. Wielogrodzkiego w obydwa policzki tak głośno, że łoskot pocałunków rozszedł się w około, i począł zwierzać mu się stłumionym głosem:
— Otóż to jest właśnie, kochany komorniku, co nas rujnuje, oto powód, dla którego ziemia nasza powoli przechodzi w cudze ręce! Kto pożycza na wysoki procent, ten nigdy nie uiści się z długu, a powoli, powoli, coraz mniej nas, szlachty osiadłej i posiadającej rolę, pracującej jak Bóg przykazał! Obcy spekulant zajmuje nasze miejsce, niedługo wszyscy wodę będziemy nosili żydom! Toż, panie dobrodzieju, ziemia nie niesie przy najlepszem gospodarstwie więcej, jak trzy od sta, zkąd to wziąć cztery, pięć, sześć od sta na raty bankowe? N ie, ja inaczej pojmuję obowiązki obywatelskie! Pan Bóg postawił mię na straży tego kawałka roli, który posiadam, abym go zostawił moim dzieciom, i wychował ich na uczciwych ludzi; ja ziemi ojczystej w ręce zagranicznych spekulantów nie oddam, choćbym miał sam boso chodzić za pługiem! I dlatego to powiedziałem nieboszczykowi Moulardowi: cztery procent, więcej dać ci nie mogę, bo kraść, mości dobrodzieju, nie pójdę, a ziemia i tyle mi nie da!
— Bardzo to trafne i zdrowe zdania, które pan dobrodziej wypowiada — odparł z westchnieniem komornik — daj Boże, aby wszyscy podług nich postępowali! To też, jak widzę, zasady pana dobrodzieja niosą owoc nie lada, i musi tam w Hajworowie, i w Janówce, i w Krasnopolu, ziemia djablo pocić się na procent od swojej wartości, skoro pani dobrodziejka może, chwala Bogu, za tydzień wydać we Lwowie tysiączek... na szpilki, a tabula ciągle czysta!
— Praca, panie dobrodzieja, praca, oszczędność i praca! Człowiek nie dośpi, nie doje, a swojego pilnuje! A przytem, od czegoż i głowa na karku! U mnie zawsze inwentarz wyborowy, gospodarstwo racyonalne, nawóz, jak się należy, daje się ziemi, czego ona potrzebuje — a ziarna nie sprzedam pośledniego, niewyczyszczonego!
Nie potrafię powtórzyć szczegółów agronomicznych, w które wdał się dalej p. Klonowski; musiałbym chyba zamiast zamierzonej mojej biografii, napisać dzieło o racyonalnem i praktycznem gospodarstwie rolnem. Pomimo wszelkiego przygnębienia, w jakiem się znajdowałem, nie mogłem jednakowoż uwolnić się od jednej myśli, która mi się ciągle nasuwała. Jakim sposobem mianowicie, przy tak wzorowem gospodarstwie, p. Klonowski zmuszony był sprzedawać listy zastawne, aby synom kupić buty i książki? Przyjmując obydwa fakta jako niewątpliwe pewniki, czułem jakiś żal niezmierny do trzeciej, nieznanej mi potęgi, sprawiającej, iż rezultatem niezmordowanej pracy na dobrze nawożonej glebie, rezultatem ścisłej oszczędności i postępowych młynków do czyszczenia zboża, był brak butów i książek — dwóch rzeczy, których mnie dotychczas nigdy nie brakło, choć stosunki majątkowe mojej matki były takie, jak je powyżej opisałem. Omal się nie rozpłakałem nad biednymi, młodymi Klonowskimi, których nie znałem — a obok tego, pierwszy raz przeszło mi przez myśl, z jakiemi ogromnemi trudnościami musiała mieć do walczenia moja nieoceniona matka, aby mię wychować — skoro p. Klonowski tyle miał kłopotu ze swoimi synami, mimo Hajworowa, i JanóWki, i Krasnopola, i krów holenderskich, i angielskich młynków. Wśród tych bolesnych dumań moich, rozmowa obydwu panów W przyległym pokoju odeszła znowu zupełnie od pierwotnego założenia — pan Klonowski wtajemniczał bowiem komornika z wszelką dokładnością w specyalne stosunki wszystkich swoich folwarków i nie było temu końca. Ale nareszcie nastała znowu przerwa, komornik krząknął znów kilka razy, i napomknął od niechcenia:
— Pan dobrodziej zrobiłeś wyborny interes z kupnem Krasnopola! Jeżeli się nie mylę, majątek ten kupiony był za dożywocie?
— A tak, za dożywocie — odparł mój opiekun.
— No, i pani Wilska umarła w trzy lata po sprzedaży! Widziałem przypadkiem W kancelaryi forum nobilium, dokumenta sprzedaży! Toż tośliczny interes! Dziesięć tysięcy i dożywocie, a za Krasnopol ja sam zapłacilbym z pocałowaniem ręki piędziesiąt tysięcy, W tym stanie, jaki był za życia śp. Wilskiej!
— Ale niech-no komornik doda do tego kł0poty, procesa ze spadkobiercami, poniszczone budynki, posesora, którego trzeba było rugować sądownie, i tam dalej! Et, ja najgorszemu mojemu wrogowi nie życzę takiego interesu!
— No, już to ja życzę go najlepszym moim przyjaciołom! Ale przepraszam pana dobrodzieja, że niepowołany i nieupraWniony, śmiem wdawać się w to, co mię wcale nie obchodzi. Ten nieboszczyk Moulard był to wielki szałaput, ot, zwykle Francuz, ale serce złote, i lubiłem go bardzo. Żona jego, to kobieta, jakiej poszukać — rozumna, pracowita, cicha, trochę może dumna, ależ-bo jak u nas każdy szlachcic chciał być królem, tak ponoś wszyscy Irlandczycy od jakichś tam przedpotopowych królów pochodzą. Czułem szczerą przyjażń dla tych ludzi, i los ich dziecka obchodzi mię bardzo... jako człowieka. Otóż, niech mi pan dobrodziej daruje jedno otwarte zapytanie. Śp. Moulard był zdania, iż nabywa wspólnie z panem dobrodziejem Krasnopol, który pani Wilska, nie mając bliższych krewnych, sprzedała za 10.000 i za dożywotnie posiadanie. Pan dobrodziej, trzymajac wówczas Hajworów w dzierżawie, nie miałeś tyle gotówki, i oczywiście kapitał Moularda użyty był na kupno Krasnopola?
— Na miłość Boga, panie komorniku dobrodzieju, wszak mówię ze skończonym prawnikiem! Wszak wiadomo komornikowi, że wówczas nie-szlachcicowi nie wolno było nabywać dóbr ziemskich, jakimże sposobem Moulard mógł wchodzić ze mną do spółki? Chyba mu się w głowie przewróciło, jeżeli coś podobnego opowiadał! Nie, to była prosta pożyczka, a najlepszym dowodem jest skrypt, który mu wystawiłem!
— Tak, skrypt! Hm, skrypt... ten skrypt?...
— O, dzielny inkwizytor z komornika! Mógłbym się prawie rozgniewać, i gdyby nie wysokie wyobrażenie, jakie mam o charakterze komornika dobrodzieja, to myślałbym, że chyba pana fiskus na mnie wyprawił! Jużci, że skrypt jest u mnie, znalazłem go między papierami nieboszczki, inie byłem tak ograniczony, abym go dał wciągnąć do masy; byliby zaraz wleźli na niego z różnemi należytościami, stęplami, historyami, potem byliby kazali deponować kapitał, oczywiście.w obligacyach długu państwa, a jutro... paf! przychodzi redukcya, i chłopiec zostaje bez grosza, sierota pod płotem! Nie, ja mam święte obowiązki dla tego dziecka, i krzywdy mu zrobić nie dam! Skrypt zostanie u mnie aż do jego pełnoletności, procenta obrócę na jego wychowanie, a w dniu, w którym skończy lat dwadzieścia i cztery, wypłacę mu kapitał. Za to, jak sądzę, ręczy mój honor, moje stanowisko obywatelskie, mój niesplamiony klejnot szlachecki, mości dobrodzieju. Jeszcze żaden Klonowski brudem się nie splamił, i nie takie drobne interesa powierzone są mojej dyskrecyi! Chachacha — dodał śmiejąc się mój opiekun i zaprzestając nagle podniosłego tonu, z którym wymówił był ostatnie słowa — chachacha, słyszałeś może komornik dobrodziej o tej zabawnej historyi mojej z kasyerem Banku kredytowego?
— Aha, słyszałem, słyszałem, gruba pomyłka przy zdawaniu reszty!
— Wyobraź pan sobie, płacę ratę za mego szwagra, tysiąc sto reńskich. Daję kasyerowi dwa banknoty po tysiąc złr., on wydaje mi dziewięćset. Liczę, jest dziewięć sztuk dużych banknotów, żegnam się i idę, a kasyer przystępuje do dalszych wypłat innym stronom interesowanym. W domu obliczam się z gotówką — i zamiast dziewięciu set, znajduję dziewięć tysięcy w moim pugilaresie. Odrazu zrozumiałem, że kasyer w pośpiechu zamiast setek, wziął paczkę z tysiączkami. Biegnę do kasy — zamknięta; szukam kasyera w całem mieście, niema go nigdzie. NVieczór dopiero spotykam biedaka, bladego, zdesperowanego, bliskiego samobójstwa; już się obliczył, ale nie mógł dojść, zkąd wziął się taki deces w kasie? Dopieroż wyciąłem mu reprymendę, ojcowską, ma się rozumieć, choć jestem członkiem nadzoru bankowego i powinienem był inaczej z nim się rozmówić. Mało nie oszalał z radości, gdym oddając mu pieniądze zapewnił go, że szlachcic Klonowski nie powie radcy nadzorczemu Klonowskiemu ani słowa o tem co się stało!
— Bardzo to szlachetnie ze strony pana dobrodzieja, nieborak ten ma żonę i dzieci i mógł stracić posadę, choć stracone pieniądze były w tak pewnem ręku. Wszelako, wracając do Moulardów, śmiałbym już przez sam wzgląd na przypadki, jakie mogą zdarzyć się nam śmiertelnym ludziom...
— Proszę panów na herbatę — przerwała w tej chwili, wchodząc do pokoju, pani Wielogrodzka. Pan Klonowski zaczął wypraszać się, że mu daleko do domu, i dziś jeszcze musi wyjeżdżać — rozpoczęły się ceremonie długie i opiekun mój, wśród mnóstwa komplimentów, zrobionych gościnności państwa Wielogrodzkich, został na herbacie. Gdyśmy się zgromadzili wszyscy w jadalnym pokoju, p. Klonowski pogłaskał mię po twarzy i pocałował w czoło, poczem odwrócił się nagle i otarł łzy, dobywające mu się z oczu. Tkliwe moje usposobienie uczuło niewymowną Wdzięczność za tę oznakę współczucia — było to więcej, niż spodziewałem się po człowieku o tak szorstkich pozorach, chociaż o wewnętrznej jego wartości powziąłem już był jak najlepsze wyobrażenie z rozmowy, której byłem mimowolnym słuchaczem. Szczególnie ujęła mię była anegdota o kasyerze Banku kredytowego — resztę niebardzo rozumiałem. Pani Wielogrodzka zachwycona była moim opiekunem — chwalił on rubasznym swoim sposobem i herbatę i zakąski, i Herminę, i troskliwość gospodyni domu, i zacność a światło komornika, i kazania ks. wikarego Olszyckiego, który był w wielkiem zachowaniu u państwa Wielogrodzkich, a o ile sobie przypominam, zasługiwał na to w zupełności, Komornikowa poważała tego księdza, bo był przykładny i dobroczynny, a kaznodzieja, jakich mało; komornik lubił go, bo był przytem wesół, oczytany, nie zawracał oczu nawet przy Oremusie i cenił dobre uczynki wyżej niż posty. Pan Klonowski podzielał jedno i drugie zdanie — a przeplatając dyskurs częstem „mości dobrodzieju“ i „moja mościa dobrodziejko“, oświadczał, że „dajcie nam takich księży, co to i do tańca i do różańca“ — że nie to jest grzechem, co idzie do „gęby“, ale częściej to, co z niej wychodzi — że jednakowoż religia zawsze powinna nam być świętą, że bez wiary ojców niepodobna być uczciwym człowiekiem, że wiara potrzebuje zewnętrznych obrzędów, i że na stwierdzenie tego wszystkiego, na przyszły rok pani Klonowska pojedzie z córką do Częstochowy. Ton serdeczny, prosty i pełen przekonania, z jakim mój Opiekun wygłosił te zdania, ujął nas wszystkich; pani Wielogrodzka, mianowicie jai Hermina słuchaliśmy go z przyjemnością, a ja w duchu coraz bardziej wstydziłem się dawniejszego mojego uprzedzenia. Nakoniec p. Klonowski, ucałowawszy komornika w obydwa ramiona, panią Wielogrodzką w rękę, a mnie jeszcze raz w czoło, odjechał do Hajworowa.
— Przykro mi, że nam zabiera Mundzia — rzekła po jego odjeździe pani Wielogrodzka — ale to w istocie bardzo godny człowiek.
Komornik milczał.
— Trochę sobie z szlachecka rubaszny — ciągnęła dalej — ale lepsza rubaszność niż hipokryzya. Cenię wysoko takich ludzi, jak p. Klonowski...
— A na miłość Boga — przerwał nagle z największą niecierpliwością komornik — daj-że mi już raz pokój z tym Klonowskim!
Spojrzeliśmy po sobie z ogromnem zdziwieniem, nie mówiąc ani słowa.
— Gdybym nie był takim nieznośnym, ciężkim, starym safandułą, jakim jestem — tu komornik chwycił się za nogę — pokrzyżowałbym ja mu szyki! Hermińciu, podaj mi Muscat-Lunel z szafki. U nas tak, na oszustwo znajdzie się energia, na sobkowstwo znajdzie się wytrwałość, a kiedy potrzeba powstać i działać dla cudzego dobra, jednemu braknie cywilnej odwagi, a drugi w ociężałości swojej zdobędzie się tylko na rezonowanie! Albo nie, Hermińciu, weź to, podaj mi Sekta. Straszna klątwa na tym kraju! Tradycyjny frazes, rafinowana głupota, dobroduszne oszukaństwo... co uczciwe, to tchórzy, albo śpi...
Albo pije Sekt, mógłby był dodać zacny komornik, bo w tej chwili połknął znaczną dawkę tego nektaru kanaryjskiego, i wygłaszając jeszcze jedno znaczące: — Eti wyszedł z pokoju. Mutatis mutandis, zostaliśmy się wszystko troje w tem samem położeniu, w jakiem byli Krzyżacy w chwili, gdy Wallenrod zakończył biesiadę niezrozumiałemi przymówkami do Witolda. Nie rozumieliśmy ani słowa z tej urywkowej perory. Utkwiła mi ona w pamięci, ale długie lata minęły, nim pojąłem całą jej doniosłość i gorycz.
Mamże powiedzieć, że zgodziłem się w końcu z p. Wielogrodzkim? Nie — nie zgodziłem się z nim; najpierw dla tych pięciu sprawiedliwych, dla których Bóg chciał` przebaczyć Sodomie i Gomorze, a których sądzę, iż poznałem — a potem, mam dopiero lat trzydzieści sześć i nie mam jeszcze podagry...
Komornik Wielogrodzki, O ile go sobie przypominam, i o ile dziś ocenić mogę jego prawdziwie zacny charakter, należał do najniebezpieczniejszego rodzaju dobrych i poczciwych ludzi, jakich poznałem w tym kraju. Odmalował on zresztą. sam siebie dosadniej W powyższych słowach swoich, niżbym ja śmiał to uczynić, ze względu na szacunek i wdzięczność, którą mu jestem winien. Zamiast o „specyalnej“ jego osobie, jak się wyraził pewien mowca ludowy, powiem tu tedy słów kilka o całym rodzaju, do którego on należał. Otóż jeżeli niejedna sprawa, wymagająca ogólnego poparcia, idzie u nas jakoś oporem, mimo powszechnego uznania jej wartości, jeżeli zostaje niezrobionem niejedno, coby się koniecznie zrobić powinno, i czego interes ogólny wymaga, to zawsze połowa tylko winy spada na ludzi złych, na intrygantów, na nieprzyjaciół dobra publicznego — drugą połowę tej winy dźwigają najzacniejsi, najpoczciwsi pod słońcem ludzie, ludzie prawi i rozumni, ludzie, którzy nie zapierają się nigdy swoich przekonań, ale którzy, bądź to przez ociężałość, bądź z rzeczywistego zniechęcenia i ugruntowanego na smutnych doświadczeniach pesymizmu, mają w ustach najczęściej ów nieużywany W piśmiennym języku wykrzyknik: „Et!“ Wykrzyknikowi temu towarzyszy zwykle pełne zw’ątpienia i rezygnacyi machnięcie ręką, a czasem jeszcze parę fatalnych uwag takich, jak np.: „Co to wszystko pomoże?!“ albo: „Na, co się to wszystko przydało?!“ Jeden taki ze wszechmiar zacny i uczciwy pesymista może zrobić~więcej złego, niż dziesięciu zdrajców i rañnowanych intrygantów — jeden taki człowiek rozumny i wytrawny, ale z ociężałości lub zwątpienia nieprzyjaciel czynu, może spowodować większą niedorzeczność, niż tysiące głupców i półgłówków. W praktyce życia bowiem, nieraz niedorzeczność, gdy na jej popełnienie zerwą się, jak jeden mąż, miliony, staje się wielkiem, pomnikowem dziełem, obok którego mizernie wyglądają najrozumniejsze, najtrafniejsze wskazówki wątpiącego i zwątpiałego filozofa. Niedarmo powiedzieli starzy: Vox populi, vox dei. Cóż z tego, że papulus często bywa głupi, skoro jak na Rusi, taki w całym świecie „hromada wełyki czełowik!“...
„Et!“ powiem i ja — nie mówmy o tem, bo zaszlibyśmy za daleko, a oto już drugi rozdział mojej powieści, i zaledwie skończyłem infimę... Czas, abym się dostał do gramatyki. Niechże mi się przypadkiem zdarzy jeszcze repetować którą klasę, a życie ludzkie nie wystarczy na przeczytanie mojej biografii...
Komornik należał tedy do owego niebezpiecznego rodzaju pesymistów i gderał czasem jak z urzędu. Był to fakt, którego nikt nigdy w domu jego nie konstatował, bo i żona i córka kochaly go i szanowały nad wszelki wyraz — ale jakoś to się rozumiało samo przez się, że „ojciec gdera“, że trzeba słuchać cierpliwie i nie zwracać na to zbytniej uwagi. Tak się też stało i z owym nadzwyczajnym wybuchem niecierpliwości komornika, ad vocem p. Klonowskiego. Zostaliśmy wszyscy przy naszem zdaniu, a komornik przy swojem. Jakiś czas zastanawiałem się nad tem, przypominałem sobie szczegóły zasłyszanej wspólnie z Herminą rozmowy komornika z p. Klonowskim, i powiedziałem sobie w końcu, iż widocznie opiekun mój jako człowiek biegły w interesach, inaczej zapatruje się na kwestyę zapewnienia mojej przyszłości, a komornik inaczej — na wszelki wypadek atoli byłem pełen otuchy pod tym względem. Jedno tylko czułem dobrze. to jest, że trzeba mi było przestać być „maminym synkiem“, bo nie będzie już komu pieścić „Mundzia“. — Postanowiłem to silnie — lecz niech mi wolno będzie nie wspomnieć, ile łez wylanych w ukryciu kosztowało mię to postanowienie.
Szybko upłynął krótki czas, przeznaczony jeszcze na pobyt mój w Żarnowie, i po upływie ośmiu dni od wyjazdu p. Klonowskiego zjawił się pewnego południa żyd, arendarz z Hajworowa, który oświadczył, że „przyjechał po panicza. Wyobrażam sobie, że skazani na śmierć, gdy się dowiedzą, że nadeszła ostatnia ich chwila, muszą doznawać podobnego uczucia, jakiego ja wówczas doznałem — i pojmuję także, dlaczego żaden prawie z nich nie płacze, nie słania się po ziemi, nie załamuje rąk i nie rwie włosów z rozpaczyija nie robiłem tego wszystkiego, choć szedłem, jak na stracenie. Rzeczy moje, których główną część stanowiła spora ilość książek, spakowane były oddawna; pani Wielogrodzka skompletowała moje przybory podróżne parą pieczonych kurcząt, mnóstwem bułek, jednym workiem jabłek, a jednym orzechów i znaczną porcyą gruszek, smażonych w miodzie według własnego jej sposobu, na prawdę wybornego. Potem p. Wielogrodzki zawołał mię do swego pokoju i przemówił do mnie jak ojciec, wyprawiający w świat rodzonego swojego syna, wsunął mi w rękę dwadzieścia guldenów „na drogę“, i tak czegoś prędko odwrócił się i począł patrzeć pilnie przez okno na ulicę, że już więcej twarzy jego nie widziałem. Pani Wielogrodzka obwinęła mię we wszystkie płaszcze i szale, jakie były w domu, aż byłem podobny raczej do sporego zawiniątka, niż do studenta z trzeciej klasy gimnazyalnej, potem wetknęła mi W kieszeń jeszcze jakiś banknot, a nakoniec spłakaliśmy się z Herminą i dobrą jej matką na pożegnanie tak, że na wspomnienie tego rozstania jeszcze dziś na płacz mi się zbiera, choć już tylko z rozrzewnienia nad dobrocią, jaką doznałem, i którą nie wiem, czy byłem kiedy godzien odwdzięczyć. Nawet sługi tego poczciwego domu żegnały mię z płaczem, a gdy już p. Mortko, arendarz, wsadził mię na wysoko wypakowany wózek, nadbiegła jeszcze Kasia, dawna służąca mojej matki, i wśród obopólnego szlochania, omal mię nie udusiła w uściskach, całując mię po rękach i nogach...

Pan Mortko usadowił się. obok woźnicy, który zaciął batem trójkę tęgich koni folwarcznych — i z tego małego świata, w którym biły serca dobre i tkliwe, ruszyłem w świat — szeroki i zimny. Dzień był jesienny, pogodny i mroźny, trójka p. Klonowskiego pędziła żywo, i choć pan Mortko nietylko w Żarnowie, ale i w każdej karczmie po drodze miał do załatwienia owych siedemset siedemdziesiąt siedm drobnych interesów, na których wynalezienie należy się ponoś przywilej potomstwu Abrahamowemu, jeszcze tego samego dnia palnęliśmy sześć mil drogi i pod noczajechaliśmy do Hajworowa.



ROZDZIAŁ III.

Pan Mortko zsadził mię z wózka przed gankiem i wprowadził mię przez sień do przedpokoju, gdzie jakieś indywiduum, przechodowe od ’fornala do kamerdynera, stukało i dzwoniło talerzami, Widelcami i nożami, oświadczając, iż państwo są przy kolacyi. Ofuknąwszy kilka razy Mortka, indywiduum to na kilkakrotne jego nalegania zdecydowało się dać znać „państwu“, żeśmy przyjechali. Przez pół otwarte drzwi ujrzałem w drugim pokoju towarzystwo, siedzące przy stole — na pierwszem miejscu siedziała czerwona, podsadkowata jejmość, o której domyśliłem się, że była to pani Klonowska. Słyszałem, jak pan Klonowski mówił do służącego: „Niech tu przyjdzie!“ i jak czerwona jejmość odpowiedziała na, to kilkoma uwagami, z których dosłyszałem tylko urwane wyrazy: „sprowadzasz tu jakichś chłopców“. Wszedłem i przedstawiłem się jako „jakiś chłopiec“ w liczbie pojedynczej, i w odpowiedzi na pełne uszanowania przywitania się moje, usłyszałem z ust mojego opiekuna lakoniczne:
— A, jesteś!
Towarzystwo dzieliło się na dwie grupy. Jeden koniec owalnego stołu oświecony był lampą i nakryty białym obrusem, dalej. stała ogromna Waza i karafka z wodą, rzucając cień swój na szary koniec, osłonięty już tylko ceratą orzechowego koloru. Przy jasnym końcu, obok pani Klonowskiej, z jednej strony siedziała jej córka, panna Jadwiga, z drugiej młodszy syn, Gucio. Obok panny Jadwigi rozpierał się p. Tadeusz, starszy dziedzic imienia Klonowskich, obok Gucia zasiadał sam pan Klonowski. Z poza wazy i karafki widać było siedzącego na jednym tylko krańcu krzesła, młodego człowieka w surducie o przykrótkich mocno rękawach, zapiętym pod szyję na niekompletny szereg guzików, i młodą osobę, może cokolwiek starszą od panny Jadwigi, nieruchomą i milczącą, jak posąg. Przy najkrótszym wzroku w świecie, można było poznać natychmiast, że młody człowiek jest korrepetytorem Gucia, a młoda osoba, maszyną do klawicymbału i do dyalogów francuskich, in usum panny Jadwigi. Na znak p. Klonowskiego, kamerdyner postawił trzecie nakrycie, w środku między talerzami tych różnopłciowych reprezentantów wszelkiej erudycyi, przystawił krzesło i powiedział mi, że mam na niem usiąść, poczem nabrał z wazy mleka, zasypanego krupami, i napełnił niem mój talerz. Więcej nie zwracano na mnie uwagi i prowadzono dalej rozmowy, które toczyły się snać przed mojem przybyciem. Gucio i p. Tadeusz w sposób wcale wyczerpujący, roztrząsali zalety i wady gniadej czwórki i wiedeńskiego kocza jakiegoś barona, który mieszkał zapewne w sąsiedztwie, a państwo Klonowscy wraz z panną Jadwigą rozwodzili się o stosunkach majątkowych innego. znowu sąsiada, i o koszu, który tenże czy otrzymał, czy miał szansę otrzymać od panny Leokadyi, wśród zwykłych okoliczności, towarzyszących takiemu faktowi. Wśród tego zajmującego dyskursu, państwo Klonowscy i pan Tadeusz jedli pieczeń huzarską, panna Jadwiga dziubała delikatnie sage na czerwonem winie, a Gucio zajadał specyalnie dla niego przyrządzone kotlety. Po upływie pewnego czasu, resztę huzarskiej pieczeni podano na szary koniec, ale ponieważ był tylko jeden kawałek, maszyna od klawicymbału i dyalogów odsunęła półmisek z pogardliwym gestem, a korepetytor połknął ten kąsek wśród transportu z półmiska na talerz, dla mnie zaś zostało trochę ziemniaków i sosu.
— Panna Rozalia jeszcze zawsze pogardza wiejskiemi potrawami? — przemówiła z pewnym przekąsem małżonka mojego opiekuna.
Panna Rozalia nie odpowiedziała ani słowa, i stanęło na tem, że zapewne z miejskiej predylekcyi dla bażantów, albo dla suñowanych omletów, nie połknęła resztek huzarskiej pieczeni przed, korepetytorem, który objawił tak zazdrości godny apetyt.
Na tem skończyła się ceremonia karmienia — wszyscy wstali od stołu i rozeszli się w różne strony — przyzostał się tylko Gucio, zbliżył się do mnie i oglądał mię ciekawie od stóp do głowy. Nim jednak mogliśmy zabrać bliższą znajomość, zawołała go jego matka i zostałem sam w jadalnym pokoju, w towarzystwie lampy, wazy, karafki, i innego próżnego naczynia. Dokoła słyszałem otwieranie i zamykanie różnych drzwi, nawoływania na sługi, i szczekanie psów przed domem i we wsi. Po dość długim przeciągu czasu, podczas którego nie wiedziałem, co począć, usłyszałem tę rozmowę, prowadzoną w przyległym pokoju między moim Opiekunem a kamerdynerem.
— A proszę jaśnie pana, gdzie ten panicz będzie spać?
— Jaki panicz?
— A ten co go przywiózł Mortko.
— Aha! ten... Mular! zaprowadź go do oficyn, niech śpi z pisarzem. A powiedz tam Antku Marcinowi, że jutro rano jadę do Ławrowa.
I znowu nastała długa cisza. Siadłem na sofce, i zmęczony rannym płaczem, znużony drogą i senny od świeżego, chłodnego powietrza, Wpadłem w bezmyślne osłupienie, aż w końcu usuąłem. Było już koło północy, kiedy wśród snu, w którym rozmawiałem z Herminą, zbudziło mię targanie za barki przez służącego i wołanie:
— Mular! Spać do oficyny!
Śmieszne to, grubo nie-demokratyczne uczucie, którego doznałem i którego wyprzećbym się powinien — ale faktem jest, że ta bezosobowa allokucya Antka ijego traktowanie mię „za pan brat“ dotknęły mię i upokorzyły niezmiernie. Czułem się „pozbawionym praw stanu“, zdegradowanym na niższy stopień społeczny, niż ten, który zajmowałem dotychczas. Usnąć po takim dniu, marzyć o serdecznie dobrych pp. Wielogrodzkich, rozmawiać we śnie z Herminą, i być zbudzonym w ten sposób! Dziwnym jakimś instynktem zrozumiałem atoli, że gdybym był dał poznać temu famulusowi moje oburzenie, naraziłbym się na coś jeszcze gorszego. W milczeniu zebrałem moje manatki i niosąc je przez połowę, a przez połowę wlokąc za sobą, poszedłem za Antkiem do oficyny, nagabywany po drodze przez psy dworskie, które mię nie znały. W jakimś kącie wskazano mi leżący na ziemi siennik, zaścieliłem go mojemi szalamii płaszczami, i położyłem się do snu.
Obudziłem się nazajutrz z uczuciem, jakiego doznaje człowiek po pierwszym popełnionym błędzie, kiedy już nie może śmiało patrzeć w oczy tym, których uważał przedtem za równych sobie. Jak ból fizyczny, tak i ból moralny musi mieć swoje organa, za pomocą których w pierwszej chwili doznajemy jednego itego samego wrażenia, bez wżględu na to, czy własna wina, czy obca ręka cios nam zadała. Powoli depiero przychodzi reileksya, która wskazuje nam, czy doznaliśmy krzywdy, lub też wyrządziliśmy ją sobie sami. Nim jeszcze, zaspany i przygnębiony, uwolniłem się od tej halucynacyi, która mi mówiła, że popełniłem podobnoś jakąś brzydką zbrodnię i upadłem bardzo nisko — trywialna rzeczywistość preszkodziła mi W rozmyślaniu mnóstwem komicznych ambarasów, w których się znalazłem. Przekonałem się bowiem ku Wielkiemu mojemu zmartwieniu, iż nie potrañę bez obcej pomocy ani znaleźć co mi było potrzebnem do umycia się i ubrania, ani wyczyścić obuwia i sukni, i że Robinson Crusoe na odludnej swojej wyspie pierwszego dnia po rozbiciu się okrętu nie mógł ścierać się przykrzej i bezskuteczniej z ñzycznemi warunkami życia, jak ja w tych oficynach hajworowskich, których właściwy lokator, pisarz, opuścił był dawno swoje legowisko i wyszedł prawdopodobnie na gumno. Nigdy przedtem w życiu nie byłem wtem położeniu — zawsze jakaś czarodziejska dłoń przygotowywała dla mnie wszystko, o czem w tym wieku już sam powinienem był pamiętać. Owóż tedy, wątpię, by to kogo rozrzewniło, ale niemniej przeto jest to opłakanym faktem, iż wlepiwszy oczy w moje zabłocone buty, rozpłakałem się w głos i z bolem serca stwierdziłem, jak marną była moja biegłość we wszystkich czterech Operacyach arytmetycznych, tak zwyczajnemi, jakoteż dziesiątkowemi ułamkami, wobec problematu, z której strony dotknąć się tej zawalanej pary obuwia. Antek przerwał moje kwilenie, pojawiając się z szorstkiem wezwaniem, abym się ubierał, bo „pan już kazał zaprzęgać“. Tragi-komiczna moja sytuacya doszła W tej chwili do swego szczytu, i rozpacz zapewne natchnęła mię, co mam czynić. Mówią, że zwierzęta instynktem wynajdują zioła, które im niosą ulgę w chorobach. Snać podobnym instynktem wiedziony, sięgnąłem pod kupę szalów, która mi służyła za wezgłowie, wydobyłem z węzełka garść drobnej monety ipoprosiłem Antka, aby wzamian za tę mamonę, pomógł mi przy mojej toalecie. Antek zrobił minę człowieka, decydującego się do poniesienia wielkiej ofiary, lecz spojrzawszy na jej cenę, skłonił się głupkowato i nietylko pomógł mi ubrać się jak najstaranniej, ale od tej chwili tytułował mię już ciągle „paniczem“. Zdumiałem się niezmiernie nad tym magicznym wpływem, jaki mieć może suma dwudziestu kilku centów na położenie materyalne imoralne człowieka, czułem się podniesionym i uradowanym jak Archimedes, kiedy wyskakując z wanny, wykrzyknął swoje: Heureka! Wszak i ja, bez obcej wskazówki, drogą empiryzmu i intuicyi, rozwiązałem był właśnie wielką sünksową zagadkę życia, o ile ono polega na noszeniu czystych butów i na umywaniu się bez bezpośredniej styczności ze studnią. Antek posunął swoją usłużność tak daleko, iż przyniósł mi ciepłego mleka i kawałek chleba, zaniósł moje bagaże na furę i obwinał mię W moje płaszcze i szale. Ruszyliśmy w podróż wybornym poczwórnym koczem, p. Klonowski i Gucio na głównem siedzeniu, ja i korepetytor na przodowem, a pod wieczór stanęliśmy w Ławrowie, gdzie przenocowaliśmy w zajezdnym domu. Nauczyłem się już był używać drobnej monety tak zręcznie, że nie miałem już więcej do walczenia z takiemi trudnościami, jak w Hajworowie.
Musiało być dawniej więcej takich miast, jak Ławrów, nim zniesiono szkoły klasztorne i wychowanie młodzieży poruczono ludziom świeckim. Ja — znałem tylko jedno. Grupowało się ono, a raczej tuliło u stóp góry, na której grzbiecie sterczała wysoka wieża kościoła o czerwonej kopule, u podnóża swego okolona rozległemi zabudowaniami, ogrodami i sadami klasztornemi. Jak Oxford i Cambridge są właściwie każde z osobna jednym Wielkim uniwersytetem, tak cały Ławrów był tylko jednem gimnazyum iaty- nencya klasztoru. Wszystko, co w niem żyło, a nie nosiło granatowej małomiejskiej kapoty i bekieszy, albo żydowskiego kaftana, zajmowało się trzymaniem studentów na stancyi ihołdowało potędze księdza prefekta i księży profesorów. Przy rozpoczęciu roku szkolnego, księża wskazywali przybywającym z bliska i daleka rodzicom, gdzie mają umieścić swoje dzieci, jeżeli klasyfikacya przy egzaminie nie ma zawierać fatalnego dodatku: e moribus — secundum, albo i tertiam. Były domy protegowane, które dostawały więcej i lepiej płacących studentów, inne były mniej szczęśliwe. Tym sposobem Ławrów tworzył właściwie kompleks dzierżaw teokratyczno-feudalnych, a każde feudum miało swego dozorcę: dyrektora, to jest studenta ubogiego z wyższych klas, któremu pod pozorem, iż uczy młodsze dzieci, rodzice tychże opłacali miesięczny, niewielki haracz, wystarczający mu na utrzymanie. Z wszystkiemi temi szczegółami obznajomił mię nazajutrz po naszem przybyciu korepetytor Gucia, pan Krutyło, który jak się dowiedziałem, piastował najlepszą posadę „dyrektorską“, był bowiem dyrektorem w konwikcie klasztornym, gdzie umieszczeni byli sami „panicze“, synowie właścicieli dóbri tym podobnych h0noracyorów. Oprócz tego klasztor, posiadający rozległe dobra, obowiązany był utrzymywać rodzaj bursy, którą zwano „niższym konwiktem“ i W której bezpłatnie mieszczono i żywiono ubogie sieroty. Wszystko to opowiadał mi p. Krutyło, podczas gdy p. Klonowski poszedł był układać się z księżmi o nasze przyjęcie do szkół — kurs bowiem już się był zaczął, ja musiałem zdawać egzamin wstępny, a Gucio „miał do poprawienia dwa objekta“, co w języku ławrowskim znaczyło, iż nie p0pisawszy się dostatecznie w przeszłym roku z dwóch przedmiotów nauki, miał p0pisywać się z nich jeszcze raz, aby mógł być przyjętym do wyższej klasy. Pan Krutyło, który gdy był uwolniony od przymusu wynikającego z siedzenia na szarym końcu stołu obok panny Rozalii, miał wielką skłonność do satyry, zwierzył mi się pod pieczęcią tajemnicy, że Gucio jest wielki hebes i przez całe wakacye w dodatku nic się nie uczył, ale że jakoś to będzie, bo pan Klonowski żyje dobrze z profesorami.
W istocie, opiekun mój wrócił rozpromieniony. Zdziwiłem się niemało, gdy się dowiedziałem, że powodem jego dobrego humoru było w pierwszej linii moje powodzenie.
— Jestem twoim opiekunem — rzekł mi — a wiesz, że jesteś goły jak turecki święty. Tych parę reńskich, które ci zostały po matce, wystarczy ledwie na książki i na buty, a i do tego jeszcze będę musiał dopłacać, gdy tymczasem mam własne dzieci i krzywdzić ich nie mogę. Ale poczciwy ksiądz rektor, na moje prośby i przedstawienia, przyjmuje cię bezpłatnie prawie do konwiktu, bo tylko pod warunkiem, że dostarczę klasztorowi różnych legumin i Wiktuałów. Wszystko to obliczę istrącę ze spadku po twojej matce — uważaj-no smarkaczu, abyś butów nie darł i sukni nie psuł, i abyś mi sięjuczył pilnie, bo inaczej, świnie paść będziesz. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie... jednakowoż...
— No, cóż znowu, co ci się tam w tym pustym łbie kręci, ha? Gadaj!
— Sądziłem, że procent od kapitału mojej matki wystarczy na moje utrzymanie, i że nie potrzebuję nikomu być ciężarem. Pan Krutyło mówił mi, że tutaj płacą za wikt i za stancyę po dwanaście do pietnastu reńskich miesięcznie.
— Łotrze! Urwiszu! Ja cię nauczę rezonować! Patrzcie-no, jaki mi matematyk! Co ty głupcze wiesz o kapitaliku twojej matki, i jak śmiesz przepisywać mi, gdzie i jak ciebie mam umieścić? O, dobre ziółko z ciebie; muszę ja poprosić prefekta, aby z ciebie czemprędzej plagami kazał wytrzepać te fantazye! Poczekaj-no, poczekaj! A teraz... marsz, zabieraj książki i chodź. Guciuniu, serce, nie wdawaj się moje dziecko z tym lampartem, to nie dla ciebie towarzystwo! A czy nie boli cię głowa? Jakoś mizernie wyglądasz. (Gucio wyglądał jak piwonia W pełni swojego rozkwitu). No chodź synu, pójdziemy!
I poszli — Gucio z gębą pełną daktylów, któremi osładzał sobie przykrą drogę do gramatyki, ja z zaciśniętemi zębami i z legendą w głowie o Dawidzie, który zabił Goliata, choć był taki mały. Byłem wtem samem usposobieniu, co wówczas, gdy omal nie rozbiłem głowy pani Buschmüllerowej — nie wiem co wstrzymało mię od podobnego wybuchu. Może bałem się p. Klonowskiego, a może dojrzałem od owego czasu, przez boleść i smutek ciężki i drobne przytem nieprzyjemności. Drżałem strasznie i czułem, że wszystka krew zbiegła mi się do serca, ale nie powiedziałem ani jednego słowa, ani jednej łzy nie uroniłem. Nie zważałem nawet, że p. Krutyło, który wobec p. Klonowskiego objawiał zawsze niezmierną nastojaszczość, szturknął mię potężnie, gdy przyzostałem się trochę przy wyjściu z domu zajezdnego.
Na pierwszem piętrze zabudowania klasztornego. znaleźliśmy księdza prefekta w jego „kancelaryi“, w której stał długi stół nakryty zielonem suknem, jak we wszystkich w świecie kancelaryach. Prefekt, człowiek podeszłego wieku, trochę ułomny, miał rysy twarzy pełne łagodności i inteligencyi, i odpowiednie im obejście. Przywitał się bardzo serdecznie i wesoło z panem Klonowskim, wziął z kolei Gucia zimnie za brodę, przypatrzył nam się uważnie, pogłaskał po twarzy i po kilku pytaniach ogólnych kazał prosić księży profesorów na egzamin. Wkroczyło tedy do pokoju jeszcze, pięć czy sześć różnych postaci W czarnych, fałdzistych sutannach, różnego bardzo wejrzenia. Cały ten areopag zasiadł dokoła zielonego stołu, rozkładając przed sobą różne księgi i papiery. Nie pierwszy raz zdawałem egzamin i nie czułem się zakłopotanym — Gucio natomiast był już teraz mniej podobnym do piwonii. Od niego rozpoczęła się akcya. Miał „poprawiać“ arytmetykę i historye. Prefekt przywołał go do siebie — najsztywniejsza i najnieprzyjemniejsza z czarnych postaci umiliła twarz swoją do słodkiego uśmiechu, i zapytała: — Kto był Juliusz Cezar? Gucio spojrzał z zadziwieniem po obecnych, wlepił potem na chwilę oczy w suñt, i wyjąknął:
— Juliusz Cezar...
— No ślicznie — rzekła umilona czarna postać, robiąc ręką znak potakujący — Juliusz Cezar był...
— Królem! — zawołał Gucio takim tonem, jakby zgadywał, „cet, czy liszka?“
— O więcej, więcej! Był ce...
— Cesarzem! — odgadł natychmiast Gucio.
— Bardzo pięknie, bardzo ładnie — powtarzał ksiądz profesor, mrugając z ukontentowania do p. Klonowskiego. — No, i cóż zrobił Juliusz Cezar?
— Juliusz Cezar pobił...
— Doskonale, wybornie! Pobił Pom...
— Pompiliusza!
— A, a, a! Trzeba mymawiać wyraźnie i śmiało: Pompejusza, tak, tak, ślicznie, Pompejusza! Nie wiem...? — dodał ks. profesor zapytując oczyma swoich kolegów, którzy skinęli głowami. Ksiądz prefekt wyrzekł: satis! i drugi profesor począł wyciągać Gucia na erudycyę. Ten chciał koniecznie dowiedzieć się, wielorakie bywają ułamki, i po dłuższem śledztwie zmusił Gucia do zeznania, iż są, najpierw, ułamki prawdziwe, echte Brüche. A potem?
— Fałszowane! — palnął rezolutnie mój towarzysz broni. Rozśmieliśmy się wszyscy, a księża oświadczyli, że to „filut chłopak“ i że kwalifikuje się już teraz wybornie do trzeciej klasy. Przyszła kolej na mnie.
Batalię rozpoczął ksiądz katecheta. Nie chciałbym zgrzeszyć nieuszanowaniem wobec tak poważnego męża, ale okrągła jego twarz mocno rumiana, i białe, krótko strzyżone włosy robiły mi razem zawsze wrażenie wielkiej maliny, zjednej strony przysypanej cukrem. Ksiądz katecheta zapytał najo pierw mego opiekuna jakiego jestem wyznania, a dowiedziawszy się, że jestem ritus latini, przechylił sięw tył, przymrużył jedno oko, złożył ręce na brzuchu i począł kręcić młynka wielkiemi palcami. Nagle, jak strzał z zasadzki, padło na mnie pytanie:
— Od kogo pochodzi Duch święty?
Ksiądz Olszycki nigdy nie rozbierał ze mną tej kwestyi; sądzę nawet, iż w planie gimnazyalnym nie była ona przewidzianą. Skazany na własną domyślność odpowiedziałem, że Duch święty, będąc Bogiem przedwiecznym, nie ma ani początku, ani llońca, i nie pochodzi tedy od nikogo.
Zerwał się ksiądz katecheta na równe nogi i zaperzył się srodze, wyciągając dłonie przed siebie, jakby w każdej z nich miał zważyć bochenek chleba.
— Od kogo? Od kogo? — powtarzał zaperzony.
— Nie pochodzi od nikogo...
— Od Ojca i Syna, hebesie, jeżeliś ritus latini — wołał ksiądz katecheta — od Ojca samego, jeżeliś ritus greci, o, głowo do pozłoty!...
Na wszelki wypadek wyznać muszę, że jeżeli nią nie byłem, to byłem w tej chwili w fabryce, gdzie wyrabiają się głowy tego rodzaju.
Ksiądz katecheta egzaminował mię jeszcze długo.i bardzo ostro, nie znalazł już atoli pytania, na którebym nie mógł mu dać odpowiedzi, choć Widocznie zadawał sobie wszelką pracę, aby mię złapać na nieznajomości jakiego subtelnego dogmatu wiary. Kilka razy prefekt Widział się spowodowanym interweniować i oświadczyć, że to lub owo nie wchodzi wcale w zakres wymagań planu szkolnego, przyczem spoglądał na mnie z dobrodusznym uśmiechem, a gdy odpowiadałem katechecie, zachęcał mię i dodawał mi otuchy, kiwając głową na znak zadowolenia. Z kolei pytali mię inni profesorowie z przepisanych przedmiotów nauki,, ale żaden już nie wyłapał mię tak, jak katecheta, któremu snać nie podobałem się z wejrzenia. Było to zresztą uczucie, z mojej strony odwzajemnione, i z wyjątkiem mego opiekuna, nie wiem, czy czułem do kogo zgóry tak głęboką antypatyę, jak do Ojca Prokvopiusza — to było bowiem klasztorne nom de guerre wielebnego katechety. Natomiast trudno o sympatyczniejsze postacie w habicie zakonnym, jak ksiądz prefekt, i drugi jeszcze z Ojców profesorów, ksiądz Makary, który uczył języka niemieckiego, matematyki i geometryi. Fizyognomie tych dwóch zakonników były tak pogodne, dobre i rozumne, jak twarze ludzi, którzy nie skwasili życia w murach klasztornych i nie zobojętnieli w ich cieniu na to wszystko, co może cieszyć lub smucić innych, na to, co zajmuje umysł lub przemawia do serca. Podczas gdy ksiądz Prokopiusz egzaminował mię z katechizmu tak, jak sędzia śledczy indaguje delikwenta i zdawał się czyhać na jakieś zeznanie, na któremby można oprzeć wyrok winy, podczas gdy nauczyciel łaciny i inni jego koledzy mieli miny znudzone, zadawali pytania jakoś machinalnie i zaledwie zwracali uwagę na odpowiedzi, ksiądz Makary zrobił z egzaminu żywą i zajmującą rozmowę, a kiedy mówiłem, słuchał uważnie i rozpromieniał się, gdy spostrzegł, iż rozumiem, co mówię. Gdyśmy skończyli, oświadczył p. Klonowskiemu, iż spodziewa się mieć ze mnie najlepszego swojego ucznia, że mam pojęcie bystre i zrobiłem w naukach postępy celujące. Prefekt poklepał mię znowu po twarzy i potwierdził zdanie O. Makarego, powtarzając, że „to zuch chłopak, i jeżeli dalej tak się będzie uczył, to wyjdzie na człowieka“. Opiekun mój słuchał tego wszystkiego z kwaśną miną, ani jednego słowa pochwały lub zachęty nie słyszałem z ust jego. W ogóle zachowanie się jego wobec mnie tak było teraz różnem od tego, jakiego doznałem z jego strony w domu państwa Wielogrodzkich, jak gdybym od tego czasu popełnił był jakieś przewinienie i zasłużył na wielką z jego strony niechęć. Dawniej był szorstkim i rubasznym, ale z pewną przymieszką życzliwości, teraz albo wcale się mną nie zajmował, albo odzywał się do mnie jak do winowajcy. Miałem głęboki żal w sercu z powodu obejścia, którego doznałem w Hajworowie, i z powodu sceny, jaka zaszła rano w domu zajezdnym, i nie cierpiałem pana Klonowskiego gorzej, niż kiedykolwiek, a natomiast lgnąłem z całą sympatyą do tych dwóch księży, którzy mię obsypali słowami pochwały i zachęty. Zapomniałem już prawie, że mam być umieszczony z łaski w kltasztorze, że powinienem był może wznowić z moim opiekunem rozmowę, którą rano przerwały były jego gromy, i powiedzieć mu wyraźnie, że Wiem, ile ma w swoim ręku pieniędzy na moje utrzymanie — pragnąłem czemprędzej być uwolnionym od jego obecności i uważałem klasztor jako raj w porównaniu z ciągłą stycznością z panem Klonowskim.
Radbym był zostać natychmiast, ale ponieważ był to właśnie dzień świąteczny, więc dla „rekreacyi“ po trudach egzaminu p. Klonowski zabrał nas z sobą do domu zajezdnego, gdzie zostaliśmy do wieczora. Gucio przepędził ten czas na podwórzu i w stajni, to rozmawiając z furmanami, to trzaskając z bicza, to znowu przypatrując się czyszczeniu, karmieniu i pojeniu koni, w czem znajdował niewysychające nigdy źródło przyjemności i zabawy. Ponieważ mieliśmy tylko jeden pokój i towarzystwo p. Klonowskiego nie było mi wcale pożądanem, więc i mnie nie zostało nic innego, jak tylko wyjść na podsienie i dumać, przypatrując się ruchowi domu zajezdnego. Nareszcie, gdy się zmierzchło, wyprawił p. Klonowski do’ klasztoru furę z naszemi rzeczami i pojawił się p. Krutyło, aby zabrać z sobą mnie i Gucia. P. Klonowski bardzo czule pożegnał się ze swoim synem, mnie zaś dał dwa guldeny na kupienie gramatyki greckiej i na obwarzanki, przyczem nakazywał mi surowo jak największą oszczędność i powtarzał mi ciągle, że jestem „hołysz“ i że utrzymanie moje kosztować go będzie więcej, niż ma na to moich pieniędzy. Czułem mało ochoty do rozpoczęcia dyskusyi nad tą kwestyą, zwłaszcza, gdy przeczuwałem, iż byłaby ona bezowocną; słuchałem więc wszystkiego tego w milczeniu i sprawiło mi to niemałą ulgę, gdy p. Klonowski zakończył swoje napomnienia energicznem:
— No a teraz ruszaj!
U furty klasztornej przyjął nas jeden z księży, który wyprawił p. Krutyłę z Guciem na pierwsze piętro, gdzie znajdował się tak zwany „wyższy konwikt“; mnie zaś zatrzymał na kurytarzu oświeconym mocno kopcącą lampą i zawołał głośno:
— Mykietiuk! Mykietiuk!
Otworzyły się niskie drzwi od frontowej strony zabudowania, wychodzące na część kurytarza przyległą do kościoła, i pojawił się chłopak o głowę może wyższy odemnie, w ubraniu, którego jedne części były na niego za krótkie i za ciasne, a drugie znowu za obszerne i za długie. Miał twarz pełną piegów i oczy zaspane, które przecierał rękami. Ksiądz dał mu polecenie, aby mię ulokował, i oddalił się do swojej celi. Mykietiuk ziewnął, przypatrzył mi się od niechcenia i rzekł rozkazującym tonem:
— Chodź tu, sztubaku! — „Sztubak“ jest to tytuł, którym starsi studenci obdarzają młodszych, gdy im chcą dać uczuć swoją wyższość. Etymologia tego wyrazu jest dość niejasna; wiem tylko, iż pierwszą, t. j. najniższą klasę szkół ludowych, „trywialnych“ i „normalnych“, nazywano dawniej „sztubą“. Mykietiuk ubliżył mi tedy niepospolicie.
— Nie jestem „sztubakiem“ — odpowiedziałem mu sucho — jestem studentem trzeciej klasy gimnazyalnej, i nim wejdę do pokoju, muszę wprzód sprowadzić moje rzeczy. — Mykietiuk zaśmiał się dziko i zwracając się ku drzwiom, które zostawił był otwarte, zawołał:
— Ou wa! Słyszycie chłopcy, przyjechał tu jakiś hrabia, który idzie na filozofię. A jak się jaśnie pan nazywa? — dodał, obracając się do mnie.
— Edmund Moulard.
— Mular, mular! — powtarzał Mykietiuk z uśmiechem, jak gdyby było coś komiczniejszego W mojem nazwisku, niż w jego. Tymczasem nadszedł fornal Petro, dźwigając mój kufer i pakę z książkami, które wniósł do pokoju. Wszedłem za nim i za Mykietiukiem. Była to mała izba ze sklepionym sufitem, o jednem, zakratowanem oknie, wychodzącem na mały ogródek i otwierającem dalszą perspektywę na wysoki mur kamienny, okalający klasztor. Na stole pod oknem świeciła się cienka łojówka, wetknięta w stłuczoną flaszkę. Jedno krzesło i trzy łóżka stanowiły resztę umeblowaniaa raczej, mylę się, był tam jeszcze jeden mebel, na którego widok włosy najeżyły mi się na glowie. W jednym kącie pokoju, oparta o ścianę, spoczywała w tym przybytku żywych — trumna! Oniemiałem z grozy na ten widok, którego sobie wytłómaczyć nie mogłem. Później dowiedziałem się, że jestto trumna od „parady“, służąca za ozdobę katafalku przy nabożeństwach zadusznych, a z powodu jakiejś restauracyi umieszczono ją tutaj tylko tymczasowo. Mykietiuk nie omieszkał żartować sobie z mojej zastraszonej miny i zapowiadał mi, że ponieważ niema dla mnie łóżka, więc mam spać w trumnie; lecz worki z jabłkami i orzechami pani Wielogrodzkiej, które z kolei Petro przyniósł z fury, Wpłynęły łagodząco na sarkastyczny umysł tego młodzieńca i zmiękł widocznie na ich widok. Niebawem też parobcy klasztorni wnieśli do pokoju czwarte łóżko z siennikiem, i Mykietiuk pomógł mi rozgościć się i uporządkować moje rzeczy. Trumnę postawiono storcem w kącie, a gdy nakrywszy moje łóżko pościelą, siadłem na niem, aby trochę odpocząć. mogłem przypatrzyć się nowym moim kolegom. Oprócz Mykietiuka było ich dwóch — jeden malec dziesięcioletni, a jeden już dobrze wyrośnięty młodzieniec, z pierwszemi elementami zarostu na twarzy. Ten leżał na swojem łóżku i odbywał siestę, z olimpijską obojętnością spoglądając na wszystko, co się działo dokoła, podczas gdy malec siedział na krześle przed stołem i piskliwym, jednostajnym głosem odczytywał po raz już może trzydziesty, jeden i ten sam ustęp z gramatyki niemieckiej. Przytem mylił się często, a w takim razie młodzieniec odbywający siestę wyciągał rękę, brał ze stołu dużą linię i nie mówiąc ani słowa, bił nią „sztubaka“ po głowie — ten poprawiał się i czytał dalej. Trwało to tak długo, póki nie wszedł jakiś kuchta, niosąc misę pełną kaszy hreczanej, garnek z, podśmietaniem“ i cztery łyżki. Była to wieczerza „niższego konwiktu“, na którą i mnie zaproszono. Trzeba było jeść razem z miski, bo talerzy nie było — nie miałem apetytu i ten sielankowy może zresztą sposób jedzenia nie dodał mi go wcale. Wieczerza rozwiązała usta moim towarzyszom i zabraliśmy bliższą znajomość z sobą. Dowiedziałem się, że młodzieniec ozdobiony już pierwszym śladem zarostu zowie się p. Hawryłowicz i mimo czarnego wąsika jest moim kolegą w 3 klasie, Mykietiuk zaś „repetuje“ drugą. Dla uprzyjemnienia rozmowy siągnąłem do moich worków i dobyłem jabłek i orzechów, któremi poczęstowałem towarzystwo. To postawiło mię na bardzo dobrej stopie z panem Hawryłowiczem i z Mykietiukiem, i uwolniło mię od przycinków, żartów i szturkańców, które natomiast bardzo obñcie dostawały się W udziale czwartemu naszemu towarzyszowi, małemu Kowalskiemu, uczniowi szkół normalnych. Nieszczęśliwy ten chłopak od dwóch dni pocił się nad prawidłem: „Das Beiwort muss mit dem Hauptworte in Geschlecht, Zahl und Endung übereinstimmen“ i jeszcze ciągle nie był w stanie powtórzyć to na pamięć, ani nawet przeczytać bez pomyłki tego niezrozumiałego chaosu obcych słów, którego doniosłości zresztą i sam preceptor jego Hawryłowicz nie pojmował, jak się później przekonałem. Ztąd, otwierała się Kowalskiemu nazajutrz perspektywa na rózgi, albo na odjęcie podwieczorku, znajdował się tedy w bardzo przygnębionem usposobieniu i poszedł spać z głębokiemi westchnieniami. Wkrótce po wieczerzy posnęli także Mykietiuk i Hawryłowicz, zgasiwszy poprzednio świecę — zostałem się sam z tem wszystkiem, co mi ciężyło na sercu, iz trumną, która ponuro spoglądała na mnie z kąta. Zimny wicher wył na dworze i dzwonił zmarzłym śniegiem o szyby w oknie, sowy gnieżdżące się na wieży kościelnej piszczały przeraźliwie, straszno mi było i nieswojsko nad wszelki wyraz, coraz bardziej czułem się opuszczonym i nędznym, coraz mniej mogłem się pogodzić ze zmianą, która zaszła W mojem życiu. Na całym szerokim bożym świecie nie miałem nikogo, ktoby obowiązany był zająć się moim losem; krewnego nietylko nie miałem, ale i mieć nie mogłem na kilkaset mil wkoło, a byłem dzieckiem przyzwyczajonem do czułości i do pieszczot macierzyńskich, do różnych wygód i do życia w innych zupełnie warunkach! Wszystkie moje postanowienia, że będę mężnym i zniosę co mi los przyniesie, wydały mi się niewykonalnemi, a przecież tak być musiało i nie mogłem zmienić mojego położenia! Widziałem, że pan Klonowski wyrządza mi. krzywdę, i rozmyślałem, dlaczego nie chciał zostawić mię u państwa Wielogrodzkich, gdzieby mi było tak dobrze — ale nie mogłem tego dociec. Dwa dni temu jeszcze byłem wśród ludzi życzliwych, wśród ludzi, którzy znali moją matkę i kochali ją, a teraz tutaj, sam jeden, w takiem otoczeniu... z tą trumną! Nie będę trapił czytelnika wszystkiemi smutnemi fantasmagoryami i przywidzeniami dziecinnemi, które mię dręczyły i nie dawały mi usnąć w tę noc ponurą. Jedna z tych hallucynacyj wstrząsła mię do głębi — między trumną a łóżkiem mojem ujrzałem nagle moją matkę — nachyliła się nademną i patrzyła na mnie wzrokiem, w którym boleść mięszała się z miłością. Podniosłem się — widzenie znikło, i z głośnem łkaniem upadłem nazad na poduszkę. Wtem mały Kowalski przez sen zaczął wołać z trwogą: mamo! mamo!... I jego może położenie było podobne do mojego, i jego może dręczyły te same bole, te same wspomnienia. Zerwałem się i po cichu Zbliżywszy się do jego łóżka, pocałowałem go w czoło. Tak mi było potrzeba kochać kogoś, wylać na niego choćby część tych uczuć, które mi rozdzierały piersi, że pokochałem od tej chwili to dziecko, postanowiłem, że pomogę mu uczyć się i ochronię go od złego obchodzenia... Dziwnie mi to jakoś ulżyło i pomogło zasnąć spokojnie.
Ciemno jeszcze było, kiedy mię zbudził dzwonek klasztorny i ruch na kurytarzu. Mały Kowalski siedział już przy stole i bębnił nieborak swoje: „Das Beiwort muss i.t .d .“ kostniejąc przytem od zimna, bo mróz był tęgi na dworze, a piec od wieczora wystygł był zupełnie. Ubrałem się naprędce i wykonując przedsięwzięcie, powzięte w nocy, debiutowałem W roli pedagoga, objaśniając sturbowanemu malcowi niezrozumiałe mu tajniki gramatyki niemieckiej. Nie miał on wcale tępego pojęcia, ale nie umiał jeszcze tyle po niemiecku, aby mógł rozumieć gramatykę, a skoro nie wiedział co jest „Hauptwort“, a co „Beiwort“, niepodobna mu było nauczyć się na pamięć prawideł ich wzajemnego stosunku. Ku wielkiemu mojemu i swojemu zadowoleniu, w niespełna pół godziny nietylko zrozumiał o co chodzi, ale nawet bez zająknienia się mógł powtórzyć całą swoją lekcyę. Tymczasem pobudzili się Hawryłowicz i Mykietiuk, a ten ostatni skarżąc się na zimno, wezwał mię, abym zapalił w piecu. Myślałem z początku, że żartuje, i odpowiedziałem mu stosownie do tego, ale Mykietiuk na seryo uwziął się wykierować mię na palacza, i groził mi różnemi środkami fizycznego przymusu, jeżeli nie wykonam jego polecenia...
Powiedział Dyogenes i drugi jeszcze jakiś filozof grecki, że człowiek tem jest podobniejszy do bogów, im mniej potrzebuje — niewątpliwie więc człowiek, który albo obchodzi się zupełnie bez pieca, jak to musiało praktykować się na Olimpie, albo też, który potrafi sam przynieść drew z komórki, włożyć je w piec i zapalić, jest istotą nieskończenie wyższą od takiej co potrzebuje stróża.lub lokaja, aby nie zamarzła w swoim pokoju. Czytałem wiele książek, W których sławiono ludzi, co rozpoczęli swoją karyerę od palenia W piecach i od robót tego rodzaju, a później zajęli bardzo wysokie stanowisko socyalne, bywali wielkimi uczonymi, wielkimi technikami, słynnymi milionerami i.t .p . Mam przytem głębokie przekonanie, że żadna praca nie upadla. człowieka, póki jest uczciwą, i nie mogę też twierdzić, by palenie w piecu, „w niższym konwikcie“ w Ławrowie, nie było uczciwą pracą. Wszystko to w zasadzie wydaje mi się tak trafnem, słusznem i prawdziwem, że pod ziemię radbym schować się ze wstydu w tej chwili, kiedy mi przychodzi wyznać, że propozycya Mykietiuka oburzyła mię niezmiernie. Nie wiem, dlaczego mi się zdawało, że jest to czyimś obowiązkiem zapalić w piecu, ale że moim to być nie może, i ze pretensya podobna jest dla mnie krzywdzącą. W tym duchu tedy rozpocząłem z Mykietiukicm spór, który niestety przybrał bardzo homeryczne rozmiary. Mykietiuk porwał mię za włosy, dostał za to odemnie potężne uderzenie pięścią po swoich piegach, i bójka rozpoczęła się nadobre z różnem powodzeniem i wśród wielkiej wrzawy. Miałem, już ogromnego guza na czole, a przeciwnik mój miał jedno oko podbite, kiedy nagle otworzyły się drzwi i Mykietiuk odskoczył jak oparzony. Zerwałem się także z podłogi, po której tarzaliśmy się w zapale“ walki — we drzwiach stał ksiądz katecheta i znacząco kiwał głową ze złowrogim jakimś — uśmiechem na ustach.
Bitte, Pater Professor — rozpoczął Mykietiuk, zawodząc od płaczu — Mular bije się tutaj i podbił mi oko!
— O, ladaco, ladaco! — powtarzał ksiądz katecheta. — To ty nie wiesz, od kogo pochodzi Duch Święty, a bić się, to umiesz? Wart! ich werde dir zeigen!
Otworzyłem usta, aby się wytłómaczyć, ale ojciec Prokopiusz nie dał mi przyjść do słowa. Pokręcił mię za ucho, aż krzyknąłem z bolu, uderzył mię kilka razy pogłowie brewiarzem, który trzymał w ręku, i wyszedł majestatycznie z pokoju, dawszy poprzednio Hawryłowiczowi rozkaz d0pilnowania, abym tego dnia nie dostał obiadu. Mykietiuk tryumfował i przedrzeźniał mi się nieznośnie — ale nareszcie przyniósł drew i zapalił w piecu, co było jego obowiązkiem jako calefactora z urzędu. Później przyniesiono nam po szklance ciepłego mleka i po kawałku chleba, i poszliśmy do szkoły. Na kurytarzu zszedłem się z Guciem i z kolegami jego z „górnego konwiktu“, którzy wszyscy` dali nam uczuć swoje wyższe stanowisko socyalne, traktując nas zgóry. Wszystko jakby sprzysięgło się na mnie. Katecheta bił mię i nie słuchał mojego usprawiedliwiania się, bo był moim przełożonym; Mykietiuk i Hawryłowicz znęcali się nademną, bo byli słuszniejsi wzrostem odemnie i oswojeni z położeniem, tak przykrem dla mnie; panicze pomiatali mną, bo rodzice ich mieli pieniądze, a ja nie miałem ani rodziców, ani pieniędzy. W przeciągu kilku dni doznałem tyle przykrości, krzywd i upokorzenia, że zdawało mi się, iż nie zdołam znieść mojego losu. Dziś, gdy się zastanowię nad powodami ówczesnej mojej boleści, każdy z nich wydaje mi się błahym. Tysiące dzieci giną z nędzy, tysiące W gorszem są położeniu, niż było moje. Jestem przekonany, że wszystkie te drobiazgowe przykrości, które mię spotykały, byłyby mi się wydały niczem, gdyby nie była tkwiła we mnie, obok nawyczek rozpieszczonego mazgaja, jakaś śmieszna zarozumiałość, jakaś zabawna pretensya do „czegoś wyższego“. Miałem wiele wrodzonych zdolności do nauki i umiałem wiele rzeczy, o których ani śniło się moim rówieśnikom, i nie wiem zkąd mi się wzięło przypuszczenie, że świat, los i ludzie powinni mi to poczytać za zasługę i zgotować mi lepsze położenie. Obok tego żywiłem jakieś nieokreślone przekonanie, że mój Opiekun winien mi coś więcej, niż robi dla mnie. Wszystko to razem rozgoryczało mię i pognębiało W najwyższym stopniu, i gdyby nie pewna doza ambicyi, byłbym się mazgaił przez całe trzy godziny, które siedzieliśmy w szkole. Między lekcyami, koledzy moi w klasie, których było przeszło pięćdziesięciu, swawolili i hałasowali, a ponieważ im nie pomagałem, wyrządzali mi różne psoty, w czem szczególniej odznaczał się Gucio. Przyszło ztąd między nami do sprzeczki, w której nazwał mię „kołyszem, mamą“, wśród głośnego śmiechu całej klasy, choć było tam przecież najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent „hołyszów“ i obdartusów — ale każdy tłum, czy to złożony z dzieci, czy 2 dorosłych ludzi, zwykł dawać oklaski temu, co wjakikolwiek sposób manifestuje swoją wyższość nad drugim. Znalazł się narazie tylko jeden chłopak, który stanął w mojej obronie. Był to Józio Starowolski, syn jakiegoś zamożnego obywatela z okolicy, ulokowany wraz z Guciem w „wyższym konwikcie“. Za to, gdy nam kazano wypracować W szkole jakieś zadanie łacińskie, igdy większa część studentów gryzła pióra i rozpatrywała się po suficie, nie wiedząc jak zacząć, odwdzięczyłem się memu obrońcy, bo skończywszy prędko moje pensum i oddawszy zeszyt profesorowi, podałem mu popod ławkę drugą kopię tego elaboratu a trzecią napisałem dla Hawryłowicza, Guciowi zaś odmówiłem tej przysługi. Miało to ten skutek, że Gucio wcale nie zrobił zadania, i został później zamknięty w klasie wraz z kilkunastoma innymi, którzy byli w tem samem, co i on położeniu.
Niech mi tu wolno będzie zrobić jedną uwagę opartą na doświadczeniu z tych moich czasów studenckich. Tych kilkunastu niedorostków, których tym razem zamknięto w klasie z powodu, iż nie zdołali napisać zadania szkolnego, miało nie raz i nie dziesięć razy to samo nieszczęście. W ogóle nie wiem, czy który z nich przez cały czas swoich studyów zrobił kiedy jakie pensum o własnych siłach. A jednak z tej liczby, trzech widziałem później doktorami prawa i adwokatami, jednego doktorem filozofii, pięciu zasiada w rozmaitych komitetach szkolnych, a jeden, nie pomnę już w którem państwie, wymieniany był między kandydatami na jakąś bardzo wysoką posadę, ministra, czy guber~ natora prowincyi. Jednem słowem, dziesięciu z pomiędzy tych piętnastu, co nie umieli robić pensów, reprezentuje dziś wyższą inteligencyę kraju. Albo więc wyrabianie pensów nie jest potrzebnem do wyrobienia inteligencyi, albo też inteligencya nie jest koniecznym warunkiem do uzyskania dyplomu doktora prawa lub filozofii, ani też piastowania wysokich posad.
Gucio pogroził mi pięścią, gdy wychodziłem z klasy, ale miałem już dwóch przyjaciół, którzy mię wzięli pod swoją protekcyę, z wdzięczności za to, że ich poratowałem moją łaciną. Obydwaj, t. j. Hawryłowicz i Starowolski, z przyjaźni dla mnie poszturkali po drodze do domu Myo kietiuka i przezwali go „fagasem“ — t. j. donosicielem, według żargonu, używanego przez studentów. Cała zgraja chłopców zaczęła wołać: fagas! fagas! i Mykietiuk wstydził się okropnie, iż mię oskarżył przed katechetą. Usiłował nawet ile możności naprawić swój błąd, bo kiedy wszyscy poszli na obiad, a ja sam jeden zostałem w pokoju, przyniósł mi W sekrecie kawałek pieczenii olbrzymich pierogów z serem, co było tym szlachetniejszym czynem z jego strony, ›gdy miał oko równie spuchnięte, jak moje czoło, po owej walce porannej. Przeprosiliśmy się tedy i odtąd nie miałem z nim żadnej nieprzyjemności — owszem, przyjmował odemnie od czasu do czasu po parę „szóstaków“ i czyścił mi za to buty i suknie, ścielił łóżko i oddawał inne usługi, do których snać na wieczne czasy miałem być niezdolnym.
Nie miałem apetytu i zamiast oddać sprawiedliwość produktom kuchni zakonnej, zasiadłem do pisania długiego listu do Herminy, w którym opisałem dokładnie wszystko, co mi się wydarzyło od czasu naszego rozstania — a po` nieważ szanowny czytelnik przekonał się już z własną szkodą, że krótkość nie jestmoją wadą w opowiadaniu, więc wyobrazi sobie zapewne, że list musiał być bardzo długi. Skończywszy go i odczytawszy, rozpłakałem się nad nim i tak siedziałem przy stole, oparty na obydwu rękach, szlochając nad opisem mojej niedoli. Nie spostrzegłem nawet, że ktoś wszedł do pokoju i zbliżył się do mnie, aż uczułem dłoń, która mię głaskała po głowie. Obróciłem się i ujrzałem księdza Makarego. Wstałem z krzesła i obtarłem oczy czemprędzej.
— Czego ty płaczesz? — zapytał mię łagodnie.
Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Ksiądz Makary rzucił tymczasam okiem na list, który leżał na stole, wziął go i przeczytał uważnie. Nie pytał mię już potem drugi raz, dlaczego płakałem, ale natomiast wypytywał mię bardzo szczegółowo o historyę mojego życia, o tych, których kochałem, lub znałem, i o sposób, w jaki pobierałem nauki. Słuchał mię z wielką ciekawością, zdawał się brać żywy udział w tem co mu opowiadałem i pocieszał mię, gdy Widział znowu łzy w moich oczach. Gdy doszedłem w opowiadaniu do wczorajszej mojej rozmowy z p. Klonowskim, kazał ją sobie powtórzyć parę razy i sądzę, że ustęp o leguminach i wiktuałach dla klasztoru, których dostarczyć miał mój opiekun, zastanowił go mocno, bo miał minę zdziwioną i zamyślił się na chwilę, a potem znowu szczegółowo kazał sobie opowiedzieć to, co pamiętałem z rozmowy p. Wielogrodzkiego z p. Klonowskim.
— Więc ten list — zapytał mię — jest do panny Herminy?
— Tak, do Herminy.
— Ten list... zasmuci ją pewnie bardzo!
O tem nie myślałem był dotychczas. W istocie, list mój mógł bardzo zasmucić dobrą Herminę, zasmucić ją niepotrzebnie, bo pomódz mi nie mogła. Zczerwieniłem się i powiedziałem księdzu Makaremu, że nie poszlę tego listu, ale napiszę inny.
— I dobrze zrobisz — powiedział mi — nie powinniśmy nigdy zasmucać bez potrzeby tych, których kochamy. Przyjdź jutro po obiedzie do mojej celi, Edmundzie, pomówimy z sobą coś więcej.
Ksiądz Makary wyszedł, a ja podarłem list, napisany do Herminy, i wieczór, po szkole, napisałem list drugi, w którym nie było nic, oprócz krótkiego doniesienia, że jestem umieszczony w konwikcie klasztornym w Ławrowie, że zamierzam uczyć się. bardzo pilnie, że z upragnieniem oczekuję listu od niej, i całuję rączki państwa Wielogrodzkich. Epistołę, tę Mykietivk zaniósł na pocztę — dowiedziałem się jednak później, że jego szlachetniejsze instynkta nie przeszkodziły mu przywłaszczyć sobie drobnej monety, przeznaczonej na opłacenie listu, i że wysłał go bez frankowania. Instynkta te nie przeszkodziły mu także wyjeść pokryjomu moich jabłek i orzechów, ani też sprzedać później pary butów księdza prefekta przejezdnemu żydkowi. Cieszy mię bardzo, że dowiedzałem się niedawno, iż p. Mykietiuk robi obecnie karyerę w sądownictwie — musiał zapewne zczasem odzwyczaić się od tego brzydkiego nałogu przywłaszczania sobie monety bez wiedzy jej właściciela, i bierze już tylko te pieniądze, które mu bywają ofiarowane dobrowolnie.
Nazajutrz o wskazanej porze stawiłem się w celi O. Makarego. Zastałem celę pełną dymu, ksiądz profesor puszczał go bowiem całemi kłębami z fajki na długim cybuchu, siedząc przy stoliku, na którym pełno było książek i papierów. Miał minę głęboko zamyśloną, a nawet zafrasowaną, i oczy wlepione W grubą księgę, która rozwarta leżała przed nim. Wejście moje zaledwie zwróciło jego uwagę, zdawało mi się, że jakaś ciężka troska przygniata jego czoło, oparteo jedną rękę i pogrążone W głębokiej zadumie. Zapewnie czytał coś przejmującego do głębi. Rzuciłem okiem na książkę. Była to... przypatrzyłem się jej lepiej — nie, nie myliłem się — była to... gramatyka francuska Ollendorfa! Osłupiałem prawie ze zdziwienia.
J'ai reçu une lettre. La lettre, que j’ai reçue... — powtarzał O. Makary. — Mój Edmundzie, wszak jesteś w połowie Francuzem, wytłómacz-no mi to, bo ta przeklęta gramatyka funta kłaków nie warta! Dlaczego tu raz stoi „reçu“, a drugi raz „reçue“, skoro obydwa razy imiesłów odnosi się do słowa lettre?
Więc to był powód frasunku! Mimo moich dwunastu lat, nie uśmiechnąłem się, taki był bowiem wówczas zakrój mojego umysłu, że zamiast humorystycznej, uderzyła mię strona gramatyczna tej sceny. I dziś, choć uśmiecham się już na to wspomnienie, i choć nauczyłem się powoli nienawidzieć gramatykarzów, do czego zresztą pisma naszych uczonych poznańskich niemało się przyczyniły — przecież bez rozrzewnienia nie mogę sobie przypomnieć tego pięćdziesięcioletniego człowieka, ślęczącego nad Ollendorfem w klasztornej celi.
Czułem się niesłychanie szczęśliwym, iż mogłem dopomódz O. Makaremu W rozwiązaniu trudności, z którą się spotkał. Starałem się wytłómaczyć mu rzecz ile możności jasno i zwięźle, i rozumiał mię oczywiście nierównie łatwiej niżbym był ja to mógł zrobić W podobnym wypadku. Naprędce zanotował sobie w zeszycie, służącym mu do notatek, kilka łamigłówek gramatycznych, odnoszących się do tego samego prawidła, które mu podyktowałem, i z dziecinnem zadowoleniem oddawał się rozkoszy rozpoznawania, kiedy się pisze: „La femme, que j'ai vu peindre“, a kiedy: „la femme, que j'ai vue peindre“. Nareszcie zamknął książkę, wstał i patrząc na mnie z dobrodusznym uśmiechem, rzekł:
— Widzisz, jak to człowiek musi uczyć się na starość tego, czego się nie nauczył za młodu! Umieć, albo przynajmniej rozumieć różne języki, to rzecz bardzo ważna i bardzo potrzebna. Jużci, jako zakonnik, nie mam zamiaru popisywać się paplaniną francuską, i nie potrzebuję jej, ale mam to przekonanie, że znajomość obcych języków i obcych literatur chroni nas od zgubnej jednostronności zapatrywań... i dlatego zacząłem uczyć się po francusku, choć mam lat pięćdziesiąt z górą.
Stanął też między nami pakt, że będziemy razem czytali i pisali po francusku, pakt, który oprócz przyjemności miał dla mnie tę korzyść, że O. Makary odwzajemnił mi się pomocą w łacinie, w grece i W innych przedmiotach szkolnych. Zmieniono wówczas właśnie od kilku lat zaledwie system szkół gimnazyalnych, Większa część profesorów starego była autoramentu, alfą i omegą ich uczoności była łacina, a od czasu wstąpienia na wydział teologiczny, każdy z moich nauczycieli miał aż nadto czasu zapomnieć, co umiał kiedyś z nauk matematycznych i przyrodniczych. Zadawano Więc lekcye dla mechanicznego uczenia się ich na pamięć, a profesor słuchając odpowiedzi ucznia, nie spuszczał oka z książki, bo W przeciwnym razie student mógłby go był oblagować. W ten sposób odbywała się w Ławrowie iw wielu innych miejscach en gros fabrykacya głów do pozłoty — i nie jestem pewny, czy wszędzie już ustała. W Ławrowie poznałem tylko czterech profesorów, którzy umieli więcej od nas studentów — z pomiędzy tych czterech tylko ksiądz prefekt i O. Makary byli ludźmi rozmiłowanymi W nauce, pracującymi i uczącymi się ciągle — reszta zakonników na muzułmańskiem far niente spędzała godziny wolne od szkoły i ćwiczeń pobożnych. Profesor łaciny i katecheta byli niezawodnie biegłymi W swoich gałęziach wiedzy, ale co nie było łaciną albo katechizmem, nie interesowało ich ani trochę. Przytem mieli tę wadę, że każdy z nich w małe nasze głowy chciał wpakować odrazu cały ogrom swojej uczoności, a na mnie specyalnie uwziął się był O. Prokopiusz, jak gdybym za parę tygodni miał być wysłanym na sobór ekumeniczny dla rozstrzygania o dogmatach wiary. Razu jednego osobliwie miałem wielkie zmartwienie z tego powodu. O. Prokopiusz zagadnął mię znienacka, czy Chrystus Pan miał jedną wolę, czy więcej? Zdawało mi się, nie wiem czemu, że miał tylko jedną, i tak też odpowiedziałem. Na to O. Prokopiusz zanotował coś w swoim katalogu, przywołał mię do katedry i po obowiązkowem nakręceniu mi uszu pokazał mi w katalogu obok mojego nazwiska — fatalną trójkę, tj. najgorszą notę pod słońcem, prawdziwą czarną plamę na upstrzonym eminencyami widokręgu mojej klasyfikacyi!...

— Ty powiadasz, że jedną, ja powiadam, że dwie, to razem wynosi trzy, hehehe! — zaśmiał się ksiądz katecheta. — Hehehe! — zaśmiała się cała klasa, oddając hołd dowcipowi Ojca katechety. I ażeby mię odwrócić od sekty Monoteletów, w których kacerstwo snać popadłem bezwiednie, ja, trzynastoletni heretyk i kandydat do stosa św. Inkwizycyi, miałem za karę przesiedzieć w klasie aż do poobiednich godzin szkolnych. Ale Hawryłowicz zaraportował to 0. Makaremu, ten zaś O. prefektowi, i zaledwie posiedziałem kwadrans pod ryglem, gdy dosłyszałem z kurytarza żywą rozmowę, prowadzoną między tymi trzema zakonnikami. Nie śmiem ja powtórzyć tutaj, co prefekt i ks. Makary mówili O. katechecie, bo nie chciałbym, aby Index librorum prohibitorum, zawierał między innemi także i to pierwsze i zapewne jedyne moje dzieło — powiem więc tylko, że to, co mówili, było praktycznym kursem wolteryanizmu, wyłożonego in usum ks. katechety popularnemi zwrotami mowy, których polski książkowy język przez znaną pruderyę swoją wcale nie toleruje. Rezultat rozmowy był taki, że ks. katecheta niby w drodze łaski uwolnił mię z karceru, i że owa straszna trójka nie miała najmniejszego wpływu na moją promocyę z końcem roku szkolnego.



ROZDZIAŁ IV.

O. Makary nie wezwał mię był do swojej celi dla objaśnienia mu gramatyki Ollendorfa, ale we własnym moim interesie. Musiałem pójść z nim do prefekta, i zdać tam powtórną relacyę o stosunkach moich z p. Klonowskim. Następnie obydwaj księża udali się do drugiego pokoju i radzili coś długo i szeroko, a zapewne w skutek tej narady Mykietiuk zaniósł nazajutrz na pocztę dwa listy O. Makarego, jeden adresowany do Żarnowa, do p. Wielogrodzkiego, a drugi do p. Klonowskiego w Hajworowie. O. Makary, który był tego zdania, że jako sierota powinieniem był wiedzieć więcej o moich interesach, niż wiedzą zwykle dzieci w moim wieku, nie taił przedemną bynajmniej treści tych dwóch listów. Dowiedziałem się od niego, że w imieniu przełożonego klasztoru udał się do mojego opiekuna z przedstawieniem, iż fundacya dobroczynna, na mocy której klasztor utrzymuje bezpłatnie kilku uczniów, przeznaczoną jest dla dzieci absolutnie ubogich i pozbawionych wszelkiego funduszu. Ponieważ zaś doszło do wiadomości przełożonego, iż p. Klonowski ma w swojem ręku dość znaczny kapitalik, będący moją własnością, więc księża zaklinają mego opiekuna, aby nie krzywdził innych sierot, bardziej odemnie potrzebujących wsparcia, i przytem, ze względu na moje dobreprowadzenie się, znakomite postępy w naukach i wielką chęć do nich, gotowi są umieścić mię w konwikcie, przeznaczonym dla płacących, za wynagrodzenie, wynoszące tylko 100 złr. rocznie. List zaś do p. Wielogrodzkiego, jako do znajomego i przyjaciela ś. p. rodziców moich, zawierał doniesienie, iż przedstawiony przez p. Klonowskiego jako sierota pozbawiony wszelkich środków do życia, umieszczony zostałem w konwikcie ubogich, i księża proszą o informacyę, o ile podanie p. Klonowskiego zgodne jest z prawdą. O „leguminach i wiktuałach“ nie było ani słowa.
Wszystko to dało mi wiele do myślenia, i spotęgowało we mnie żywą niechęć, jaką czułem ku mojemu opiekunowi. Nie przypuszczałem Wprawdzie ani na chwilę, aby człowiek tak majętny i tak słynący z rzetelności w interesach, mógł mieć zamiar wyrządzenia mi krzywdy pieniężnej; sądziłem owszem, iż posuwa on tylko w mojem imieniu i w moim interesie skąpstwo do tak wysokiego stopnia, aby mi jak najwięcej zostało funduszu na przyszłość. Ale mimo tego przypuszczenia, skąpstwo takie wydało mi się oburzającem, i ów ustęp z listu ks. Makarego, który mówił, iż dla mnie skrzywdzono inne dzieci, dotknął mię bardzo boleśnie. Na to, abym kiedyś miał więcej pieniędzy, miałem teraz mieszkać w „niższym konwikcie“ razem z Mykietiukiem, i pozbawiać potrzebniejszych tego, jakkolwiek bardzo nieświetnego umieszczenia! Jeżeli w tem wszystkiem była jaka życzliwość dla mnie ze strony p. Klonowskiego, to życzliwość ta objawiała się w sposób bardzo nieprzyjemny, dość mi było przypomnieć sobie krótki mój pobyt w Hajworowie i sceny w domu zajezdnym...
W jednostajności życia szkolnego utonęły powoli wszystkie te moje refleksye — pięć godzin dziennie spędzałem w klasie, resztę czasu rozdzielałem między powtarzanie lekcyj z małym Kowalskim, i ćwiczenia szkolne i francuskie z O. Makarym. Za protekcyą tego ostatniego uzyskałem wstęp do biblioteki klasztornej. Była to ogromna sala sklepiona, zawierająca kilkanaście tysięcy tomów różnych ksiąg, przeważnie starych, począwszy od oprawnych w pergamin Ojców Kościoła i scholastyków wieków średnich, aż do pisarzy francuskich z końca 18go stulecia. Jeden i ten sam pył okrywał tutaj Tomasza z Akwinu i Russa, św. Augustyna i Woltera. Z wielką żarłocznością rzuciłem się — oczywiście na przystępniejszą część tych skarbów, a ponieważ teologowie i scholastycy do tej części nie należeli, więc łatwo każdy pojmie, że w krótkim czasie ksiądz katecheta, gdyby był mógł zajrzeć do mojej mózgownicy i zobaczyć, co się tam układało, byłby mi zaaplikował tyle trójek, ileby ich się było zmieściło w katalogu. Ponieważ jednak zacny ten pedagog zajmował się przeważnie tylko temi narościami powierzonych jego opiece głów, które ozdabiają na zewnątrz nasze organa słuchu, — pod którą to figurą retoryczną rozumiem peryodyczne naciąganie i kręcenie nam uszu — więc nie domyślił się nigdy, ile kacerstwa krzewiło się pod jego bokiem W murach klasztornych.. Będę miał niezawodnie później sposobność pomówienia o moralnych skutkach tej mojej lektury, — nateraz nie chcę przerywać chronologicznego porządku w mojem opowiadaniu.
W parę tygodni po owej pierwszej rozmowie mojej z O. Makarym zjawił się w klasztorze listonosz, który po długiem rozpytywaniu o jakiegoś Monlarda czy Moularda, doręczył mi list opatrzony pięcioma pieczęciami, na który musiałem podpisać recepis. Było to pismo Herminy, długie, poczciwe, serdeczne, i bez wszelkiej interpunktacyi, jak Wszystkie epistoły kobiece. Nie wiem, czy ñzyologowie zwrócili uwagę na ten charakterystyczny szczegół, że przecinki i kropki, średniki itd. należą do tych rzeczy, któremi płeć piękna najbardziej pogardza. Łatwiej jest przekonać kobietę, że matematyka nie zna „mniejszej“ i „większej“ połowy, ale że obydwie połowy każdej rzeczy muszą być równe-łatwiej wyperswadować jej, że pisząc bydź zamiast być popełnia nonsens, bo niema trybu bezokolicznego, któryby się kończył na — niż przekonać ją o potrzebie przedzielania zdań temi drobnemi znaczkami, które dodają akcentu i kolorytu martwocie pisanego słowa. Snać tak się ona spieszy z oddaniem tego co myśli, z wylaniem tego co czuje, tak niema przestanku i wytchnienia w jej umyśle i sercu, że niema go i w jej pismie. Miłe to spostrzeżenie dla braci, kochanków, dla przyjaciół, ale bardzo niemiłe dla tych, którzy otrzymują telegramy, kopiowane przez telegrafistki, i dla dozorców szkół, w których kobiety są nauczycielkami...
Hermina pisała, jak smutno jej było po moim odjeździe, jak bardzo pragnęłaby mię zobaczyć, opisywała mi szczegółowo, czem się zajmuje, co czyta i co robi, i co się stało nowego przez czas mojej nieobecności. Gdym doszedł do tej części jej listu, krew uderzyła mi do twarzy, nie chciałem wierzyć moim oczom.
„Był u nas niedawno pan Klonowski — pisała Hermina. — Tatko nie chciał się z nim widzieć, i kazał powiedzieć, że wyszedł, rozmawiał więc tylko z mamą. Szczerze ci mówię, kochany Edmundzie, że to wszystko, co mówił, zabolało i zasmuciło nas niezmiernie, tj. mnie i mamę. Wynurzał się z jak największą życzliwością dla ciebie, ale ze łzami w oczach skarżył się na twoje postępowanie. Mówił nam, że okazałeś się krnąbrnymi zuchwałym wobec niego, i że dajesz jak najgorszy przykład jego synowi, który ma być bardzo dobrem dzieckiem i z którym ulokował cię razem na pensyi w klasztorze własnym kosztem. Opowiadał nam także, że egzamin twój wstępny poszedł bardzo źle, i że profesorowie tylko z łaski i z grzeczności dla niego przyjęli cię do trzeciej klasy, choć nie umiesz i dziesiątej części tego, co jego Gucio, który chorował kilka miesięcy i w ogóle nie ma zdrowia. Jeden z — profesorów teraz już nawet pisał do p. Klonowskiego, aby cię zabrał, i księża trzymać cię dłużej nie chcą, bo nie uczysz się i wyprawiasz jakieś ogromne awantury... Struchlałam na to opowiadanie i spłakałam się ogromnie... “
I ja struchlałem. Nie mogłem czytać dalej — głoski pływały przed mojemi oczyma i tworzył się z nich chaos niezrozumiały. Czułem, że wszystka krew zbiegła mi do serca; byłbym niezawodnie zemdlał, gdybym nie miał zdrowszej i silniejszej konstytucyi od niektórych bohaterów powieściowych, którzy z grzeczności dla autora mdleją i padają plackiem na ziemię, ułatwiając sobie i jemu wyjście z zawikłanej a tragicznej sytuacyi. Byłem i ja nieprzytomnym przez chwilę, ale z wściekłości, z szalonego gniewu wobec tego pierwszego, rozmyślnego, a tak strasznego kłamstwa, z jakiem spotkałem się w życiu. Przez chwilę, w dziecinnym szale, nic nie wydawało mi się naturalniejszem i prostszem, jak wpaść do kuchni klasztornej, porwać tam jakie ostre, zabójcze narzędzie, biedz z niem do Hajworowa i zamordować mego opiekuna. Zostawiam czytelnikowi wszelka wolność sądu o tym porywie mojego młodocianego serca i powiem tylko, że skoro wybiegłem na korytarz, mroźne powietrze przypomniało mi dobitnie niewykonalność mego złego zamiaru, uczułem się bezsilnym i bezwładnym, i z płaczem oparłem się o framugę okna. W tej pozycyi zastał mię ksiądz Makary, wracający z modłów nieszpornych do swojej celi. Zabrał mię z sobą, mówiąc, że ma do powiedzenia mi coś ważnego.
— Uspokój się, moje dziecko; co się tobie stało? — rzekł do mnie, gdyśmy już byli sami. Zamiast odpowiedzi, drżąc na całem ciele, podałem mu list Herminy. Kazał mi koniecznie wypić szklankę wody i usiąść, a potem przebiegł podane mu pismo z jakimś gorzkim i łagodnym oraz uśmiechem na twarzy.
— Czy przeczytałeś ten list do końca? — zapytał mię po chwili.
— Nie.
— To weź i przeczytaj. Nie bądź takim gorączką, mój kochany, zbadaj zawsze wszystko dokładnie i gruntownie, co cię obchodzi, a będziesz miał mniej powodów do smutku i do rozpaczy.
Machinalnie wziąłem list i czytałem dalej:
„Mama zmartwiła się także bardzo i tłómaczyła cię przed panem Klonowskim, że byłeś rozpieszczonym jedynakiem i nigdy nie miałeś sposobności obcowania z twoimi rówieśnikami, przyczem nie mogła utaić zdziwienia, zkądby ci się wzięły takie złe nałogi, skoro znamy cię tak dawno inigdy nic podobnego nie spostrzegłyśmy. To samo i ja myślałam, i coś mi mówiło w głębi duszy, że p. Klonowski albo mija się z prawdą, albo przesadza i przekręca ją, albo też jakiś zły człowiek oszukał go i okłamał. Wiesz, co tatko mój zawsze mówi o zakonnikach i jakie złe ma o nich wyobrażenie, wszystko to przyszło mi na myśl w tej chwili i przypomniały mi się straszne intrygi jezuitów, o których czytaliśmy razem w „Wiecznym Żydzie“, iż nawet małych dzieci nie oszczędzali“. (Faktem jest, że wpadł nam był raz w rękę pierwszy tom „Wiecznego Żyda“ iże przeczytaliśmy go do połowy, póki nam go nie odebrano.) „Błagałyśmy p. Klonowskiego, by miał wzgląd na twoje położenie — ach, nie daruję sobie tego nigdy, że całowałam po rękach tego szkaradnego człowieka! Mój Boże, mój Boże, jak to być może, aby tacy źli ludzie istnieli na świecie — tacy, tacy źli i szkaradni! Zaledwie wyszedł, wpadłyśmy do tatkowego pokoju i Opowiedziałyśmy wszystko, co nam mówił. Przelękłyśmy się jednak na razie tego naszego dzieła — wiesz, jak lekarze zawsze straszą tatka apopleksyą i jak każą mu się wystrzegać wszelkiej irytacyi. Otóż w pierwszej chwili stanął cały tak szkarłatny od gniewu i tak okropnie zacisnął pięście, że przestraszyłyśmy się okropnie. Na szczęście przyszedł wkrótce do siebie, i dopieroż miała mama kłopot, bo ojciec porwawszy cybuch, chciał biedz za p. Klonowskim na miasto, i krzyczał w takim gniewie, w jakim go nigdy nie widziałam: „Łotr, złodziej, on powinien w kajdanach zamiatać miasto, a nie wodzić rej między szlachtą W całej okolicy!“ Zaledwie udało się mamie zatrzymać i uspokoić ojca. Gdy przyszedł do siebie, opowiedział nam, że wszystko, co mówił p. Klonowski, jest nieprawdą, że jakiś ksiądz Makary, twój profesor, pisał do niego, tj. do mego ojca, że chwali cię bardzo, tak co do pilności, jak i co do zachowania się, i z tego samego listu pokazuje się, iż p. Klonowski chce sobie przywłaszczyć spadek po twoich rodzicach — wiesz, ten jakiś kapitał, o którym słyszeliśmy ich raz rozmawiających z sobą. Nie uwierzysz, a jeżeli uwierzysz, to może mi będziesz miał za złe kochany Edmundzie, że mię ta wiadomość ogromnie ucieszyła, i może to jest nieroztropnem z mojej strony i nieżyczliwem, ale wolałabym, abyś był bardzo ubogim niż bardzo złym. Tatko powiedział nam zresztą, że choć nigdy nie lubi mięszać się w cudze interesa, i choć mu zdrowie nie dopisuje, tym razem obowiązek kazał mu postąpić inaczej, był więc już w sądzie i zaskarżył p. Klonowskiego, aby mu odebrali opiekę nad tobą — a tymczasem napisał do księży, u których ten obrzydliwy człowiek umieścił cię zupełnie bezpłatnie, za pomocą swoich wpływów — mówią bowiem, że ma wpływy bardzo wielkie u obywatelstwa, u rządu, u sądów i wszędzie. W głowie mi się to pomieścić nie może, jakim sposobem taki człowiek może mieć wpływy — wszak go wszyscy ludzie unikać powinni, chybaby wszyscy byli tacy źli jak on, albo tacy nieroztropni jak my kobiety, które nie poznałyśmy się na sztuczkach p. Klonowskiego i byłyśmy gotowe uwierzyć mu, że dzień jest nocą. Sądzę teraz, że bardzo mało musi być ludzi tak szlachetnych i tak rozumnych jak mój tatko, i jestem bardzo dumna z tego, że jestem jego córką.“
„Kochany Edmundzie, nie bierz sobie tego bardzo do serca, że masz do czynienia ze złymi ludźmi — choć tatko mówi, że u nas jezuityzm wszystko opanował, to przecież jezuici Pana Boga opanować nie mogą i On się nami opiekuje. Bądź dobrym i dobrej myśli, i nie zapominaj o twojej szczerej przyjaciółce

Herminie.

„P.S. Tatko i mama kazali cię ucałować. Tatko dołącza do tego listu jakieś pieniądze, bo powiada, że mogą ci być potrzebne.“
Nim zdołałem ochłonąć z wrażeń, jakie ten list na mnie sprawił, O. Makary wyjął ze stolika inne pismo, które mi kazał przeczytać. Był to list pana Wielogrodzkiego, pisany do niego, i zawierał o opiece p. Klonowskiego nademną te same szczegóły, o których donosiła mi Hermina, i które zresztą czytelnik wyrozumiał już zapewne z całego mojego opowiadania, bo znane mi były przedtem i nie pojmowałem tylko ich znaczenia i związku — rzecz aż nadto, naturalna w moim wieku. List p. Wielogrodzkiego kończył się temi słowy:
„Byłoby to krzywdą dla Edmunda i krzywdą dla innych sierot, gdyby pozostał dłużej w konwikcie przeznaczonym dla dzieci bezwzględnie ubogich. Gdy jednak na razie władza opiekuńcza nad nim przysługuje wyłącznie p. Klonowskiemu, więc chciej, Ojcze Wielebny, donieść mi, ile będzie kosztowało umieszczenie Edmunda w pensyonacie klasztornym, przeznaczonym dla uczniów płacących. Dołączam kwotę, która wystarczy na część roku szkolnego, resztę natychmiast po zawiadomieniu odeszlę. Ponieważ zaś chłopiec ma, jak dostrzegłem, wiele ambicyi, więc racz go Ojcze Wielebny uspokoić, że pożyczam mu tylko te pieniądze, i że po ukończeniu procesu z Klonowskim mogą mi być zwrócone. Wszak nie licząc kapitału, który Klonowski wziął od śp. Moularda, i prawa do połowy kupionej za to wioski, zostało po nieboszczce matce Edmunda gotówką i ze sprzedaży ruchomości itd. przeszło tysiąc złr., których Klonowski zataić nie zdołał. Polecam to dziecko szlachetnemu sercu Wielebnych Ojców i proszę przyjąć itd...“
Wszystko to razem spadło tak niespodzianie na mój wrażliwy umysł, że nie wiedziałem, któremu uczuciu, której z myśli krzyżujących się po mojej młodej głowie mam się oddać. Wyrwał mię z osłupienia ksiądz Makary.
— Doniosłem już o wszystkiem księdzu prefektowi i innym księżom; dziś, zaraz, masz się przeprowadzić do górnego konwiktu. O czem tak myślisz, czy cię to frasuje? Wszak niema mowy, musisz przyjąć, co ci ofiaruje p. Wielogrodzki. Chleb tam na dole, jest chlebem ubogich, lepiej jest zawsze pożyczyć, niż żyć z jałmużny, jeżeli się ma fundusz na oddanie długu. No, rozwesel-że się trochę, moje dziecko, co cię tak trapi?
Przyszła teraz kolej na księdza Makarego pomódz mi do rozwiązania wielkiej trudności — większej niestety, niż kwestya imiesłowu francuskiego. Nie wahałem się wcale przyjąć ofiary p. Wielogrodzkiego, wiedziałem, że miał majątek, i wierzyłem, że będę mógł oddać mu, co mi pożycza., Nie miałem oczywiście wyobrażenia o terminach, delatach, replikach i duplikach, o rekursach i o restytucyach, ani o żadnych innych rzeczach, za których pomocą procedura sądowa zabija prawo — zdawało mi się rzeczą zupełnie jasną i pewną, że kto ma słuszność, ten wygrywa proces. Ale trudziłem się nad rozwiązaniem innego pytania. Ten p. Klonowski, w którym ojciec mój i matka pokładali nieograniczone zaufanie, o którego zacności nikt nie śmiał powątpiewać i który trząsł swoją okolicą, władzami i sądami i opinią współobywateli — mógłże być w istocie człowiekiem: tak nikczemnym, jakim się okazywał w mojej sprawie, a jeżeli nim był, czy mógł być tak ograniczonym, by mniemał, że proste oszustwo nie wyjdzie na jaw? Wyjawiłem — O. Makaremu te moje refleksye.
— Ograniczonym! — zawołał — Klonowski nie jest człowiekiem ograniczonym! Ty tego nie rozumiesz, i nie prędko to zrozumiesz, Edmundzie! To jest klątwa niebios, która cięży nad tym nieszczęśliwym krajem, to jest ciemnota i lekkomyślność i głupota ogółu, i oparta na niej rachuba szalbierzy publicznych! U nas, moje dziecko, kto raz pozorami uczciwości, dbałości o dobro powszechne i bezinteresowności, zręcznie nieraz użytym blichtrem poświęcenia. zyska mir, i uznanie, i sławę, ten staje się powagą, której nic oprzeć się nie zdoła, ten owłada wszystko! A im ciemniejszy i gnuśniejszy świat wkoło, tem łatwiej otumanić go i wodzić na pasku; byle raz oszust stanął na piedestalu, złożonym z reputacyi i fortuny, może kraść grosz publiczny, niszczyć wdowy i sieroty, rozbijać i rabować pod pozorami prawnemi, szkodzić ogółowi, ile zechce, a wszystko ujdzie mu bezkarnie! Niech kto uczciwy i śmiały podniesie głos oskarżenia przeciw jednemu z takich fałszywych proroków, wnet cała ich szajka, poznawszy, że interes wspólny jest zagrożony, stanie w jego obronie, i oskarżyciel, wśród oklasków głupiego motłochu, runie pod zarzutami kalumniatorstwa, bluźnierstwa, niekarności, pod ciosami grubej i prostackiej broni, przeciw której rozum, dowcip i uczciwość tylko u rozumnych i uczciwych ludzi popłacają! O, weź, przeczytaj!
Słuchałem z zadziwieniem i jakąś grozą nieokreśloną tych gorżkich słów, powiedzianych z niewymownym zapałem i z głębokiem przekonaniem. Napisałem je tu i odczytuję z dreszczem — wielki Boże! dwadzieścia parę lat przeszło nad moją głową od czasu, gdy je słyszałem, a każdy rok szepce mi do ucha, że ojciec Makary mówił prawdę... Nie, z tym szeptem w uchu żyć nie można, będę pracował nad tem, aby się stać optymistą!
To, co mi ks. Makary dał do przeczytania, do optymizmu skłonić mię nie mogło. Był to list p. Klonowskiego, w odpowiedzi na pismo, które mu przesłał mój zacny protektor, i list ten zawierał te słowa:
„Dziwi mię mocno i boli, że mąż tak światły i zacny jak Wiel. Ojciec Profesor, mógł dać wiarę głupiej gadaninie. jakiegoś smarkacza. Ten stary opój, komornik Wielogrodzki, plecie po pijanemu nieraz duby smalone, i nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, gdyby Moulard usłyszał był od niego, że Klonowski zrabował kasę cesarza chińskiego.albo otruł kacyka Patagończyków. Będę jednakowoż zmuszony pokazać temu wiecznie podchmielonemu niedołędze, co znaczy Klonowski, i o czem zresztą wie kraj cały. Co się tyczy małego Moularda, samo przez się ma się rozumieć, że nie ma on u mnie żadnych innych pieniędzy, oprócz deponowanych w sądzie, po odtrąceniu kosztów pogrzebu, pertraktacyi masy itd. 717 zł. i 23½ kr., z których niepodobna opłacać za niego stancyi. Jeżeli klasztor cofa dobrodziejstwo, wyświadczone mu na moje prośby, to będę zmuszonym dać go do terminu u szewca albo innego rzemieślnika, bo i bez tego dosyć mamy w kraju tak zwanej „inteligencyi“, stroniącej od wszelkiej uczciwej i pożytecznej pracy.“
Podpisano: Klonowski (eques Bończa in Klonow &), prezes tego i owego, członek owego i tego zakładu i towarzystwa, tej i owej wysokiej i wyższej jeszcze korporacyi... Na pieczątce: herb, znamię cnót rycerskich, lojalności i prawości...
Opowiedział mi Ojciec Makary, że list ten przywiózł.do Ławrowa arendarz hajworowski — zapewne ten sam, który mię zabrał był od państwa Wielogrodzkich — i przywiózł, go wraz z furą rozmaitych „pośladów“, które p. Klonowski w „przypisku“ ofiarował klasztorowi, na karmienie Wieprzów, oprócz kilku garncy siemienia dla kanarków ks. prefekta. Kanarki te były jedyną słabością czcigodnego ks. Bernakiewicza, a wywodzone, wychowywane i pielęgnowane były z takim uczonym rygorem i taką starannością, której dziesiąta część, użyta przez ogół pedagogów, wystarczyłaby była niezawodnie, aby z młodzieży krajowej pod względem fizycznym i umysłowym zrobić rasę Tytanów, duszących Centaury, przenoszących góry z miejsca na miejsce, do nieba sięgających po laur zwycięstwa. Na nieszczęście, ks. Bernakiewicz był człowiekiem chorowitym, otoczonym pomocnikami, z wyjątkiem O. Makarego, przejętymi indolencyą bez granic, i niepoczuwającymi się do posłannictwa, które na nich ciężyło — kończyło się tedy wszystko na kanarkach. Co do tych ptaszków, przypominam sobie, że p. Klonowski, ile razy był W Ławrowie, zachwycał się niemi bez końca i miary, i z niezmierną uwagą słuchał spostrzeżeń ornitologicznych ks. prefekta — nie było też listu, pisanego w interesie Gucia do klasztoru, w którymby — bodaj w przypisku — opiekun mój z wszelką troskliwością nie dopytywał się o zdrowie i postępy tych skrzydlatych pupilów ks. Bernakiewicza. Nie miałem nigdy pociągu do zoologii wogóle, ani do ornitologii w szczególności — nie cierpię owszem psów, kotów, królików, morskich świnek, gołębi, kanarków itd., pielęgnowanych w pokoju, a do amatorów sportu tego rodzaju radbym nie zbliżać się nigdy bez flakoniku z wodą kolońską w kieszeni — ale muszę im oddać świadectwo, że są to ludzie z gruntu poczciwi i uczuciowi — zbyt uczuciowi może, i dla braku serc pokrewnych, wylewający zbytek swojego uczucia na pierwsze lepsze istoty żywe, na martwą naturę nieraz, na kwiaty i drzewa. Takim człowiekiem był O. Bernakiewicz; czy był nim i mój opiekun, skoro interesowały go w niezwykły sposób kanarki ks. prefekta? O ile sobie przypominam, p. Klonowski nie był miłośnikiem natury. Pamiętam, że wśród żółtych piasków, w które obfitowała pewna część jego majątków, posiadał on staw, a na tym stawie dużą kępę, którą porastały olchy wcale potężne, podszyte gęstą krzewiną. W braku innego schronienia, słowiki z całej okolicy szukały tam przytułku, a cała ta wyspa bujną i jasną swoją zielonością stanowiła niezmiernie miły punkt oparcia dla oka, znużonego widokiem ciemnych szpilkowych lasów i nieskończonych obszarów równiny, uprawionej pługiem, dręczonej broną, koszonej kosą — równiny, której każdy sążeń kwadratowy mówił ci: Zdeptał mię człowiek, i wyciągnął ze mnie tyle a tyle groszy zysku. Otóż pamiętam sentymentalną ekonomowę, która mieszkała na folwarku W pobliżu owej kępy, i pamiętam, jak pewien wędrujący syn Hanny, czy innej okolicy morawskiej, uzyskał pozwolenie od p. Klonowskiego wyłapania słowików z owej kępy, i jak później opiekun mój sprzedał owe piękne cichy, i jak pod ciosami siekiery wyłysiała kępa, i żółciła się później piaskiem i sągami, symetrycznie ustawionemi, i jak z dworu hajworowskiego oko szukające spoczynku nie widziało już nic, oprócz owych procentujących się sążni kwadratowych, uprawnej ziemi, oprócz żyta, i owsa, i jęczmienia, i koniczyny, i kawałka nieurodzajnego piasku z łachą wody dokoła i pamiętam także, jak sentymentalna ekonomowa wzdychała głęboko i opłakiwała los słowików, sprzedanych spekulantowi morawskiemu, i los olszyny, sprzedanej żydowi... Pamiętam, że deklamowałem jej przy tej sposobności przecudne wiersze, któremi wielki poeta odzywa się do Niemna:

I twoje, dotąd szanowano brzegi,
Topor — z zielonych ogołoci wianków;
Huk dział — wystraszy słowiki z ogrodów!...

Musiałem jej w skutek tego napisać cały Wstęp „Wallenroda“ w jej album, między „księżycem, który zszedł, gdy psy się uśpiły“, a „gwiazdeczką, co błyszczała“, i musiałem w nagrodę wypić ogromną szklankę złej kawy z wyborną śmietanką. Kto wie, gdybym był starszy, byłaby to niezawodnie pierwsza moja „konkieta“ — ale nie oto chodzi mi w tej chwili. Faktem jest, że mój opiekun nie kochał się w przyrodzie, ani w słowikach, ani w jakichkolwiek ptaszkach — kochał się wyłącznie w kanarkach ks. prefekta, jak długo Gucio chodził do szkół w Ławrowie. Owej atoli fury „pośladów“ i siemienia kon0pnego nie przyjął klasztor, i nie wiem co arendarz zrobił z temi „leguminami“, mającemi niby stanowić kompensatę za kaszę i pierogi, które ja zjadałem. O. Bernakiewicz oświadczył arendarzowi, że zamierza karmić wieprze, kanarki i mnie bez pomocy p. Klonowskiego. W skutek `tego odpisano p. Wielogrodzkiemu, że klasztor ofiarowawszy się raz przyjąć mię do „górnego“ konwiktu za 100 złr. rocznie, trwa przy swojej ofercie i że kwota przysłana wystarczy do końca roku — mnie zaś kazano natychmiast przeprowadzić się na „górę“.
Nie mogę powiedzieć, aby to podwyższenie mojego socyalnego stanowiska nie sprawiło mi pewnej wewnętrznej satysfakcyi, tembardziej, gdy dotknęło ono w sposób bardzo niemiły mojego kolegę, Gucia Klonowskiego, z którym zostawaliśmy w ciągłej wojnie. Miał on do mnie żal, iż nie chciałem mu dostarczać pensów i preparacyj pisemnych, ani podpowiadać w szkole, i byłby chętnie doniósł profesorom, że czyniłem to dla drugich, gdyby nie ów teroryzm studencki, karcący wszelkie donosicielstwo, który już raz na moją korzyść dał się we znaki Mykietiukowi. Natomiast umiał mi Gucio przy niejednej sposobności dać uczuć przepaść ñnansową, która nas dzieliła, a ponieważ w tym wypadku wygramolenie się na kilkanaście schodów wystarczało zupełnie, aby tę przepaść zapełnić, więc gramoliłem się na nie z wielkiem ukontentowaniem. Ale z drugiej strony, jużem się był oswoił z dotychczasowymi moimi towarzyszami, z Mykietiukiem miałem wcale znośny modus vivendi, mały Kowalski nie mógł obejść się bezemnie i zagrożony był ciągłym postem i ciągłemi plagami, gdybym mu nie pomagał w jego mozolnych studyach niemieckich, a Hawryłowicz, jakkolwiek miał już wąsik i śpiewał basem na chórze, przepisywał bez skrupułu moje zadania, nazywał mię „łepakiem“ i z wdzięczności ochraniał mię nieraz swoją silną piersią od różnych despektów, które mogły mię były spotkać poza godzinami szkolnemi w różnych dziecinnych zajściach z kolegami. Poczciwy to był chłopak, ale łacina i matematyka, greka i fizyka, „ani weź“ nie chwytały się jego głowy. Po dwa i trzy lata zgłębiał erudycyę, jakiej udzielano w każdej klasie, aż nakoniec w „syntaksymie“ (tj. w 4tej od dołu gimnazyalnej) ugrzązł bez ratunku i później straciłem go z oczu. Teraz dopiero dowiedziałem się, że został z czasem „preparandzistą“, tj. kandydatem na nauczyciela ludowego, upadł przy trzech egzaminach, i wróciwszy na wieś, otrzymał z kolei posadę dyaka i nauczyciela szkółki wiejskiej. Mówią, że pielęgnuje specyalnie filologię słowiańską i podobnoś coś o niej napisał czy mówił publicznie na jakiemś zgromadzeniu pedagogów. Smutny to rezultat długoletnich studyów — ale innego niepodobna było spodziewać się po uczniu, który dręczony przez kolegów żartobliwemi pytaniami, zażądał raz odemnie w sekrecie wyjaśnienia, czy w istocie futurum słowa dominus jest: dabominus? Miał już nieborak widocznie predestynacyę na filologa...
Wszyscy ci trzej towarzysze moi z pewnym żalem — może z zazdrością, patrzyli na moje wywyższenie konwiktorskie, i to była przykra strona całej tej sprawy. W „górnym“ konwikcie dawano na śniadanie kawę, w „dolnym“ zaś tylko mleko, W „górnym“ obiad był obfitszy, a na podwieczorek chleb z masłem lub z powidłami, o czem na dole krążyła tylko skłaniającą do połykania ślinki legenda. Dla mnie najważniejszą różnicą było to, że konwiktor z „góry“ pod żadnym warunkiem nie mógł być zawezwanym do wyczyszczenia butów któremukolwiek z przełożonych, podczas gdy na dole potrzeba było trzymać mocno w szachu szanownego Mykietiuka, aby ujść podobnej insynuacyi — dla mnie zawsze bardzo boleśnej — nie wiem, czy to z arystokratycznego, czy z demokratycznego instynktu. Zdaje mi się atoli, że przeświadczenie o obowiązku wyczyszczenia butów wyższemu od siebie, jest przeświadczeniem arystokratycznem — bo uważałem zawsze, że wielcy panowie z chęcią i upodobaniem większym od siebie czyszczą ich, buty... moralne. Z pewnem tedy rozrzewnieniem pożegnałem ponure ściany pierwszego mojego mieszkania w Ławrowie i moich trzech towarzyszy, starając się jak najmniej, obrażać ich uczucia lub chełpić się ze zmiany losu, jaka mię spotkała. O dokonanej już translokacyi mojej doniósł O. Makary natychmiast p. Wielogrodzkiemu; ośmieliłem się prosić go, aby przy tej sposobności zaprzeczył dobitnie temu wszystkiemu, co na mnie nagadał był p. Klonowski. O. Makary uśmiechnął się na to dobrodusznie i przyrzekł spełnić moją prośbę, dodał jednakowoż, że jest ona zbyteczną, bo p. Wielogrodzki i Hermina z pewnością nie uwierzą już p. Klonowskiemu ani słowa.
— Kobiety są z natury łatwowiernemi — mówił mi — i niezawodnie W pierwszej chwili taki p. Klonowski mógł Wprowadzić je w błąd swojem opowiadaniem. Ale po wyjaśnieniach p. Wielogrodzkiego, którego obydwie kochają i szanują, masz u nich teraz taką opinię, że musisz być jeszcze pilniejszym i lepszym, nim na nią w istocie zasłużysz. Kobieta wierzy ślepo człowiekowi, którego kocha i szanuje, tak ślepo, że ani fakta, ani dowody jakiekolwiek, nie są w stanie zachwiać tej wiary. To też gdzie jest w domu mężczyzna godny miłości i szacunku, człowiek szlachetny i rozumny, tam zwykle znajdziesz także rozumne i dobre kobiety; gdzie zaś pan domu taki, jak p. Klonowski, tam znajdziesz otoczenie kobiece, mimo wrodzonych może lepszych popędów, spaczone, pełne śmiesznych lub niedorzecznych uprzedzeń i narowów. Widzisz z listu panny Herminy, jaka się tam musiała odbyć scena w Żarnowie, i możesz być zupełnie spokojnym; tam już cię potwarz nie dosięgnie.
O. Makary miał z pewnością słuszność, choć nie wiem, czy miał słuszność rozmawiając ze mną, jak z człowiekiem dorosłym. Muszę tu zauważyć, że popadł on w ten błąd stale, i że od czasu owej kwestyi imiesłowu francuskiego byliśmy z sobą na stopie zupełnej równości; wydało mu się zapewne, że mam umysł zbyt rozwinięty, aby mię uważać za dziecko. To też nieraz rozmawialiśmy o rzeczach, o wiele przechodzących pojęcia mojego wieku, a gdy ks. Makary postąpił w francuzczyźnie o tyle, że mógł korzystać z francuskiej części biblioteki klasztornej, którą ja już przewertowałem, dyssertacye nasze przybrały zakrój, który powinienby był zaniepokoić zwierzchność zakonną, gdyby to doszło było do jej wiadomości. Wyobrażam sobie, coby się było działo jakiemu katolickiemu pedagogowi, gdyby był zaglądnął do tej celi napełnionej dymem, i ujrzał siwiejącego już mnicha i chłopaka z niższego gimnazyum, siedzących przy stole i rozmawiających na podstawie zasad czystego deizmu o katechizmie Ojca Prokopiusza, tak trudnym do pogodzenia z fizyką i z historyą naturalną!... Jakkolwiek kto sądzić może o tym dość niezwykłym sposobie wychowania, przekonany jestem, że zawdzięczam mu bardzo wiele. O katechizmie owym prawie Wszyscy zdolniejsi uczniowie wyrabiali i wyrabiają sobie zdanie pełne nieokreślonych różnych wątpliwości, póki z czasem nie wydadzą stanowczo odmownego sądu o dogmatycznej stronie tej książki; skoro zaś odpadnie wiara, jako podstawa całej nauki, etyka uwiśnie w powietrzu na takim cieniutkim włosku, że przy najlżejszej sposobności ani ślad jej nie zostaje w umyśle... Otóż lepiej może, pod rozumnem kierownictwem zastąpić katechizm jaką inną wiarą, znaleść inne jakie podstawy etyczne, niż zaglądnąwszy kiedyś do własnego serca i do własnej głowy, znaleść tam zupełną próżnię moralną. O. Makary, spostrzegłszy walące się już w moim umyśle gotyckie sklepienia katechizmu, zrozumiał, że zapóźno już podpierać je, pomógł mi Więc tylko usunąć rumowisko i pospieszył wystawić nowy budynek na jego miejscu, biorąc materyał do tej budowy z wrodzonych człowiekowi pojęć o tem, co dobre, piękne i prawdziwe.
W „górnym“ konwikcie Oprócz p. Krutyły i Gucia, stał W jednym pokoju ze mną Józio Starowolski. Był to chłopak swawolny, pusty, ale pełen dobrego serca i niepozbawiony zdolności do nauk. Uczył się, bo tak chciał jego ojciec, ale uczył się tylko tyle, ile koniecznie musiał, bo zbytek zdrowia i wesołości nie pozwalał mu nigdy usiedzieć długo na jednem miejscu. Gdy chciał, i gdy tego było koniecznie potrzeba, mógł zrobić Wszystko, co do niego należało ale swoją drogą wolał po szkole swawolić, taczać się W śniegu, rzucać kamykami na Wróble, niż przygotować się z tłómaczeniem Korneliusza Neposa albo mordować się nad dzieleniem polinomu przez binom. Tak był przytem otwarty, serdeczny i przyjacielski, że nieraz, choć wałęsał się po ogrodzie i po kurytarzu, podczas gdy Gucio przyciśnięty przez p. Krutyłę pocił się nad łaciną albo algebrą — chętnie wyręczałem go w pracy, a syn mojego opiekuna wykluczony był stanowczo od tych koleżeńskich przysług. Stosunki moje z tym ostatnim były bardzo zimne i naprężone, tembardziej, gdy jakaś nieokreślona pogłoska o zajściach z powodu opieki jego ojca nademną krążyła między studentami i stała się powodem, że Guciowi ad honores nadano przydomek „żydziuka“, a ojca jego tytułowano „hrabia żyd“. Józio rozgłosił był, że stary Klonowski czyni usilne zabiegi, aby zostać hrabią — mówiono o tem w domu jego rodziców — i ztąd wzięła się ta dziwna kombinacya tytułów. Starowolscy ponoś mogli być hrabiami, ale nie chcieli, Klonowscy chcieli, ale nie mogli — Starowolscy co kilka lat sprzedawali jednę wieś, a Klonowski od czasu do czasu jednę kupował. Był więc antagonizm między rodzicami, który odzywał się często także między ich synami. Gucio wyobrażał sobie, że największym człowiekiem na świecie jest prezes, a Józio że pułkownik; Gucio marzył o czwórce i o długim trzaskającym biczu, Józio o wierzchowcu i o lancy z chorągiewką. Zdarzało się nieraz, że poczubili się o te swoje ideały — wówczas Józio nacierał pięściami, a Gucio uzbrajał się w linię albo w scyzoryk; Józio szedł przebojem, a Gucio lubił uderzać znienacka i podstępem.
Niemniejsza różnica zachodziła między ojcami tych moich kolegów. P. Starowolski, którego sąsiedzi powszechnie nazywali „rotmistrzem“, był mężczyzną słusznego wzrostu, silnie zbudowanym, miał głęboką kresę przez całe czoło i zawiesisty wąs, szpakowaty, równie jak krótko strzyżona czupryna. Służył dawniej krajowi jako żołnierz, gdy rany i wiek uczyniły go do tego niezdolnym, służył swoim majątkiem, tak, że każde wstrząśnienie uszczuplało jego fortunę o jeden folwark przynajmniej, i jak na zrębie drzewa po liczbie słojów można policzyć lata, przez które ono rosło, jak w okolicy Starej Woli po liczbie folwarków, które zczasem Izaakowicze i Jeremiaszowicze zakupili od Starowolskich, można było policzyć burze, które przeszły nad krajem, i klęski, które go dotknęły. Starowolski jeżeli dawał, to dawał pełną dłonią i nie opowiadał tego nigdy, o Klonowskim zaś możnaby raczej powiedzieć, że dawał pełną — gębą, o każdej setce bowiem, której pozbył się na cele publiczne, opowiadały bez końca gazety, opowiadali klienci, opowiadała żona, córka, syn i on sam przy każdej sposobności. U władz i sądów, o ile Klonowski miał wzięcia i wpływu, o tyle Starowolski był persona ingrata, a komisye, rewizye, sekwestracye i egzekucye były niejako chroniczną chorobą, która trapiła Starą Wolę. W okolicy swojej p. Starowolski używał niemniej Wielkiego poważania, jak p. Klonowski, ale w gruncie rzeczy bano go się więcej, niż go szanowano — i przy wyborach pomijano go zwykle, szepcąc sobie do ucha, że to gorączka, że narobi jeszcze jakiego „bigosu“, podczas gdy p. Klonowski uchodził za człowieka wytrawnego i pełnego rozumu, na którego padały wszystkie głosy.
Antagonizm między mną a Józiem z jednej, a Guciem z drugiej strony, przyszedł do jaskrawego wybuchu przy sposobności pierwszych świąt Wielkanocnych, które nas zastały W klasztorze. Na Boże Narodzenie panowały tak straszne mrozy, że ani Józia, ani Gucia nie wzięli rodzice do domu — natomiast cieszyli się obydwaj nadzieją, że pojadą na Wielkanoc, i układali sobie różne plany zabaw, każdy podług swojego gustu, licząc w gorączkowem oczekiwaniu dnie i godziny, które ich dzieliły od tego wielkiego zdarzenia. Tymczasem, wśród Wielkiego postu, cały Ławrów zadrżał straszną wieścią, że zjeżdżał tam W celu zbadania postępu uczniów i sposobu udzielania nauk dozorca szkół gimnazyalnych, figura tak wysoko postawiona w oczach uczniów, nauczycieli i rodziców, że nikt bez zawrotu głowy nie śmiał podnieść oczu do wysokości, na której ona się znajdowała. Już na kilka dni przed jej przyjazdem czuć było w klasztorze i w całem gimnazyum, ba, w całem mieście, wielkość zdarzenia, które nas czekało. Korepetytorowie łamali linie na swoich małych elewach, profesorowie zadawali lekcye popisowe uczniom, na których zdolności i postępy szczególnie liczyli, i do których ja miałem zaszczyt należeć — na hebesów wcale nie zwracano uwagi, i ci mieli de facto rekracye, bo chodziło o to, aby szkoła jak najmniej skompromitowała się wobec dozorcy i ćwiczono tylko celujących uczniów. Ale p. dozorca szkół W okropny sposób pokrzyżował wszystkie te zabiegi i przygotowania. Gdy nadszedł wielki dzień próby, i my — wybrani, wywoływani z kolei przez profesorów, wyrecytowaliśmy od ucha wszystko cośmy umieli — straszny ten potentat kazał sobie pokazać katalog, i nie zważając na to, jak mocno zbladł p. przełożony klasy, począł wywoływać i egzaminować jednego po drugim hebesów, zostawionych na drugim planie. Przyszła kolej ina nieszczęsnego Gucia, który złożył świetne dowody, że nie nauczył się nic od czasu, kiedy rozróżniał ułamki „prawdziwe“ i „fałszowane“. Z początku zbladł był i trząsł się ze strachu — dozorca, człowiek ludzki, dodał mu jednak otuchy, i kiedy chłopak przez połowę odzyskał przytomność, począł go dopiero ciągnąć za język. Gucio plótł niestworzone rzeczy — dozorca, zwróciwszy się do O. prefekta, skonstatował sucho, że uczeń ten ma numer 17ty między 60ma należącymi do tej samej klasy — gimnazyum skompromitowane było śmiertelnie a biedny Gucio stał się odtąd pośmiewiskiem kolegów i przez długie lata nicowano później na jego koszt wszystkie odpowiedzi, których się był dopuścił przy tej sposobności. Mniejszaby było o to, ale ksiądz prefekt doniósł jego ojcu o całej tej okropnej klęsce, a na domiar nieszczęścia, dozorca szkół w dalszym ciągu swojej podróży spotkał się sam z p. Klonowskim, który pospieszył zabrać z nim znajomość. — Ihr Sohn ist ein radicaler Esel, ein Krautesel — oświadczył on mojemu opiekunowi, i w wilią Kwietnej Niedzieli, zamiast ekwipażu, któryby młodszego dziedzica rodu Klonowskich zawiózł do Hajworowa, pojawił się tylko ów złowrogi arendarz z listem, w którym stało, że p. Gustaw robi wstyd ojcu i za karę nie pojedzie na święta. Nic tedy z błogich marzeń o wózku, zaprzągniętym kucami, o długich biczach, przy których pomocy świetny ten zaprząg Opisywać miał „ósemkę“ przed gankiem w Hajworowie, nic z bab i mazurków i całego święconego!... Rozpacz Gucia nie znała granic, złościł się i płakał naprzemian, podarł wszystkie swoje książki i zeszyty i przysięgał, że odtąd już zupełnie nie uczyć się nie będzie — za chwilę jednak wpadał znowu w ton lamentujący i płakał nieborak tak rzewnie, że mi go się szczerze żal zrobiło. Cóż on temu zresztą był winien, że miał mało zdolności, i że przez wzgląd na bogatego ojca profesorowie patrzyli przez palce na jego próżniactwo i niezdarność? Kara była zbyt srogą, w stosunku do winy — musiałem to uznać i zbliżyć się do Gucia, aby go pocieszyć.
— Idź precz odemnie, ty drapichruście, kowalu! — żachnął się kochany koleżka. Kowal oznacza w szkołach pilnego studenta, który wykuwa starannie każdą lekcyę i kompromituje przez to drugich, mniej pilnych. Nazwa ta nierozłączna jest od pojęcia pewnego świętoszkowstwa, i nie należy do zaszczytnych w świecie studenckim. — A ty także nie pojedziesz nigdzie, bo jesteś zawołoką, który nie ma domu, rozumiesz! Ty musisz kuć, bo inaczej zostałbyś chyba pastuchem, aja będę miał majątek jak tylko umrze mój ojciec, i ty będziesz mi się jeszcze kłaniał zdaleka.
— Et, ktoby się tam kłaniał takiemu głupcowi — natrącił Józio. — A powiedz-no mi, jakiem ty prawem przezywasz Moularda zawołoką, ty, zwierzyno dardańska, ty! — I Józio stanął w pogotowiu do bójki.
— Dajcie pokój — przerwałem — Klonowski ma dzisiaj zmartwienie i można mu przebaczyć, cokolwiek powie. Ja zresztą nie dbam o jego zdanie, a że nie mam gdzie jechać na święta, to prawda... I rozkwiliłem się z kolei także, bo talent do mazgajstwa posiadałem zawsze niepospolity.
— A widzisz ty... — zawołał Józio w największej pasyi — to dlatego, że on sierota, będziesz mu to wypominał? Czekaj-no ty, żydziuku, dorobkiewiczu, ja ciebie nauczę!
— Mój ojciec taki szlachcic, jak i twój, tylko że mój ma pieniądze, a twój siedzi w długach po uszy!
— Nieprawda, nieprawda, mój ojciec od twego nic nie pożyczył!
— Bo-by się źle wybrał, mój ojciec nie pożycza takim, co nie płacą długów. Wy wszyscy jeszcze będziecie kiedyś chodzili bez butów, a ja będę panem, i co mi zrobicie?
Józiowi brakło tym razem konceptu, bo w istocie, argument Gucia nie dopuszczał żadnej repliki. Co można zrobić — panu?“ To pytanie, na które jeszcze i dziś nie znalazłbym odpowiedzi!
— Słyszysz, Mundziu — odezwał się Józio po chwili — co zrobimy Klonowskiemu, gdy będzie panem?
— Zapytamy go się, do jakiego rodzaju roślin należy gerundium! — Była to najsłabsza strona Gucia, bo przy owej wizycie inspektorskiej pomięszało mu się było gerundium i geranium, o którem miał niejakie senne pojęcia, oparte na rozmowach z ogrodniczkami w Hajworowie. Ztąd do licznych epitetów Gucia przybył był przydomek „gerundium“ i dość było wymówić to słowo, aby go rozgniewać. Józio rozśmiał się W głos, a „gerundium“ rzucił się na mnie z wściekłością. Młody Starowolski w rycerskim swoim zapale nie dał mu przystąpić do mnie, i poczęli obydwaj borykać się zawzięcie.
— Ho, ho! A to co, Tatary, czy Prusaki? — ozwał się gruby głos, brzmiący przyjemnie i serdecznie. Zapaśnicy rozskoczyli się; we drzwiach stali: p. Starowolski, O. Makary i O. Prokopiusz.
— Co to za bójka? — zapytał p. Starowolski surowo zawstydzonego swojego syna. — Co to jest? — pytali nas wszystkich profesorowie. Józioi i Gucio nie śmieli ust otworzyć; na żądanie O. Makarego musiałem opowiedzieć powody całego zajścia, ograniczyłem się jednakowoż tylko do kwestyi „państwa“ i „gerundiów“. P. Starowolski rozśmiał się, zmierzył małego Klonowskiego wzrokiem i powiedział mu od niechcenia:
— Mój kochany, ty nigdy nie będziesz panem, bo zawcześnie myślisz o tem. A ty, mój chwacie — dodał zwracając się do mnie — nie drwij z drugich, bo można znać kapitalnie wszystkie gerundia i supina, a być głową do pozłoty. Ty zaś, smarkaczu — przemówił do swego syna, biorąc go lekko za ucho — nie wdawaj mi się w żadne bójki. No, a teraz, cóż, chłopcy, macie parę tygodni rekreacyi, pogoda śliczna, wiosna i zieloność, aż się serce raduje, miło wam będzie od książki i z klasztoru wyrwać się na wieś, na świeże powietrze, wybiegać się trochę, pobawić się, pofiglować! Cóż, nieprawda?
Józiowi aż się oczy świeciły, ale my, dwaj towarzysze jego, minami naszemi smutnemi stanowiliśmy jaskrawy kontrast do wesołych słów p. Starowolskiego.
— Jakto? — zapytał on księży — ci dwaj studenci zostaną w klasztorze przez święta?
— Zostaną, niestety — odrzekł O. Makary. — Klonowski zostanie za karę, bo się źle uczy, a Moulard... — tu zacny ksiądz przystąpił bliżej i pocałował mię w czoło — Moulard jest Wprawdzie pierwszym co do postępów W swojej klasie, ale nie ma gdzie jechać, jest sierotą... To jest właśnie ów pupil p. Klonowskiego, o którym wspominałem p. dobrodziejowi...
— O, jakże to być może, aby się chłopak nie rozerwał trochę i nie wyprostował członków na świeżem powietrzu, kiedy zasłużył na rekreacyę! Jeżeli księża pozwolą, to go zabiorę wraz z Józiem, muszę zaraz pójść poprosić ks. prefekta o pozwolenie! Cóż, kawalerze, zapraszam cię na święta do Starej Woli, czy przyjmujesz moje zaprosiny?
Jak tu nie przyjąć, kiedy Józio z radości aż podskoczył, i naprzemian to ojca całował w rękę, to mnie ściskał i tańczył ze mną po pokoju! Nagle zatrzymał się, zrobił minę seryo i przemówił do Gucia:
— Widzisz, widzisz, przezwałeś Moularda „zawołoką“, „znajdą“ — teraz masz, zostaniesz się w klasztorze sam z panem Krutyłą!
— To bardzo źle — ozwał się p. Starowolski, rotmistrzowskim swoim organem — to bardzo źle, jeżeli młody p. Klonowski umie przemawiać w ten sposób, i gdybym był jego ojcem, skarciłbym go surowo! Każdy człowiek ma wartości tylko o tyle, o ile ma honoru, i umie honor drugich szanować, a kto pomiata drugim dla jego ubóstwa, ten nie wart, do kroćset... ale chodźmy do księdza prefekta. Do widzenia, p. Klonowski, a Spodziewam się, że w samotnej refleksyi, przez święta, przybędzie ci rozumu!
O — rodzie „Kirkorów“, gotowych pędzić do Palestyny w obronie Chrystusa, ująć się za każdym pokrzywdzonym i skarcić wszelką niesprawiedliwość — rodzie prawdziwych szlachciców i prawdziwych rycerzy! Giniesz z dniem każdym, twoją ziemię wykupują Izaakowicze i Efraimowicze, twojemi herbami pieczętują się Klonowscy, tradycya nawet wkrótce zaginie o tobie — rodzie krótkowidzących, a prawych, rodzie litościwych i miękkiego serca, a dzielnych i niezłomnych!... Starowolscy byli jednymi z niewielu potomków tego rodu.

Ksiądz prefekt udzielił z przyjemnością pozwolenia, 0 które prosił p. Starowolski. Spakowaliśmy szybko obydwaj z Józiem nasze rzeczy, i nazajutrz opuściliśmy Ławrów, zostawiając w klasztorze nadąsanego Gucia. Dowiedziałem się zresztą później, że ojciec chciał go nastraszyć, przyjechał bowiem W początku Wielkiego Tygodnia i zabrał go z sobą, wypytując się o mnie z wielką troskliwością przy tej sposobności, i dając wyraz żalowi z powodu, iż zabrał mię p. Starowolski. Snać pałał ochotą ugoszczenia mię w Hajworowie przez święta.



ROZDZIAŁ V.

Stara Wola jest dla mnie miejscem, pełnem romantycznych wspomnień i romantycznego uroku, a pominąwszy już zresztą osobiste moje wrażenia, miejsce to musiało mieć powab dla każdego, który je zwiedził. O kilkanaście mil od Ławrowa, z wysoko położonej, okiem nieprzejrzanej równiny, o tej porze roku zasłanej zielonym kobiercem bujnych łanów zboża, zjeżdżało się lasem w dolinę wcale wąską, której środkiem szumiała i wiła się w wielkich łukach jedna ze znaczniejszych rzek kraju. Wzgórza spadały ku niej, jedne łagodną pochyłością, inne stromo, najeżone skałami — ciemne lasy dębowe i bukowe, grabina ze splecionem u góry gęstem liściem, tajemniczo osłaniającem drożyny i ścieżki — w dali jakieś zwaliska starego zamku, to znowu niskie krzaki i cudowne łąki — wszystko to razem łączyło się w krajobraz niezmiernie miły, który powietrze przejmowało świeżą, wiosenną wonią i do którego uśmiechało się łagodnym blaskiem pogodne niebo. Sto chat i zagród, świadczących pozorami swemi o dobrym bycie i schludności swoich mieszkańców, bieliło się z pomiędzy ogrodów i sadów na pochyłości wzgórz — na jednym zaś końcu wsi dwór zajmował imponujące stanowisko. Z jednej strony zajeżdżało się obszernym dziedzińcem poprzed gazon ozdobiony klombami georginij i innych kwiatów, przed budynek bez piątra, o ganku opartym na białych słupach — z drugiej strony ten sam dom miał wysokość dwóch piąter, których sutereny zdobił dziki winograd, i u których podnóża ciągnął się aż do rzeki obszerny ogród, założony W guście francuskim, ze szpalerami, altanami, sadzawkami, rzeczułkami i wodospadami. Nigdy przedtem w życiu nie Widziałem nic podobnie pięknego — a od tego czasu widziałem wiele większych i okazalszych ogrodów, ale żaden z nich nie miał dla mnie tyle wdzięku, co ogród w Starej Woli — żaden nie łączył w tym stopniu uroku wiejskiego zacisza z potrzebami ludzi cywilizowanych, z elegancyą i komfortem. Wnętrze domu robiło odpowiednie temu wrażenie — nigdzie nie było wystawności ani zbytku, ale wszędzie wygoda połączona z dobrym smakiem, z czemś przyjemnem dla oka. Żołnierska przeszłość pana domu odbijała się zresztą wszędzie w tem mieszkaniu, ze wszystkich ścian obrazy, broń, przybory wojskowe... godła, gdzieindziej zapomniane lub poniewierane, opowiadały o dawnych bojach, po których nie zostało nic, oprócz blizn i sławy; zdawały się czekać na dzień, mający im wrócić pełne ich znaczenie. Zaledwieśmy przybyli, Józio obiegł ze mną wszystkie pokoje, pokazał, objaśnił mi wszystko — nie zapomnę nigdy, z jaką dumą dawał mi oglądać burkę, przez której wąski kołnierz przeszła była kula karabinowa, i siodło, w którem tkwił czerep granatu, co zabił konia pod jego ojcem, w czasach, kiedy ludzie mniej spisywali „rezolucyj“, a więcej rąbali. Z domu musiałem iść z nim do stajni, bo jeszcze przed obiadem Józiowi koniecznie należała się po kampanii w Ławrowie najwyższa rozkosz, jakiej może doznać student na wakacyach — przejażdżka konna. Wsadzono i mię na jakąś kulbakę, w której uścisku niecierpliwił się i trząsł grzywą kudłaty i uparty stępak. Przy tej sposobności przekonałem się dowodnie, że najgruntowniejsza znajomość verbów, tak prawidłowo, jak i nieprawidłowo konjugujących się, nie wystarcza do prowadzenia niesfornej szkapy — stępak mój, o którym nie wiedziałem, do której należy konjugacyi, poczuł odrazu, jakiego dźwiga łacinnika, zerwał się tedy i gdy go pachołek chciał zatrzymać, skoczył przez niskie brzozowe ogrodzenie w klomb, złamał kopytami parę georginij, pokręcił się w prawo i wlewo, a nareszcie, Odkrywszy wolne miejsce wśród zabiegającej mu drogę służby, wielkim pędem puścił się ku stajni, którą, na szczęście, zamknięto. Nie rozumiem dotychczas, na mocy jakiego prawidła statyki nie spadłem na ziemię — musiałem zapewne oburącz trzymać się kulbaki, ale nie miałem świadomości tego, co się ze mną działo. Pamiętam tylko, że kiedy mój rumak kręcił się po gazonie, i kiedy prawdopodobnie usiłowałem go zatrzymać cuglami, p. Starowolski wołał z ganku: Nie ściągaj! Nie ściągaj! W tej chwili puściłem cugle, wierzchowiec ruszył z kopyta; musiałem mieć minę arcypocieszną, a z okna dworu doleciał mię głośny, srebrny, do głębi przenikający śmiech dziewczęcia, i napomnienie starszej osoby: — Elsiu, laissez-donc, soyez sage! Czułem się okropnie zawstydzonym; gdyby w tej chwili, zwątpiwszy o mojem powołaniu do kawaleryi, kazano mi zsiąść z konia, byłbym uciekł piechotą ze Starej Woli i nie pokazał się tam więcej. Ale przeciwnie, zatrzymano tylko upartego rumaka, p. Starowolski podszedł ku mnie, pokazał mi, jak mam siedzieć, jak trzymać cugle i jak prowadzić konia; wstyd i przykład Józia dodały mi odwagi — wyjechaliśmy szczęśliwie za bramę, jeździliśmy długo po polu i wróciliśmy nazad bez szwanku.
Czy uwierzysz mi, kochany czytelniku, że gdyby nie ten stępak, zbyt zamiłowany w swoim żłobie, i gdyby nie ten śmiech, który mię doleciał z okna, byłbym dziś niezawodnie profesorem, jakto sobie ongi układałem o szarej godzinie, siedząc na stołeczku u stóp mojej biednej matki, i bawiąc mojemi dziecinnemi planami? Tak mi się przynajmniej zdaje. Zdaje mi się także, że Hermina, gdyby była stała w oknie, i gdyby mię była widziała unoszonego przez konia, przesadzającego po drodze różne przeszkody, byłaby się nie śmiała — byłaby raczej krzyczała, gdyby jej przestrach pozwolił był wydobyć głos z piersi. Ktokolwiek atoli śmiał się, miał słuszność w ówczesnem mojem mniemaniu, bo jeżeli Józio był panem swojego wierzchowca, dlaczego ja byłem nieradnym i śmiesznym? Nigdy w życiu — chyba gdy patrzyłem na linoskoków albo gdy słuchałem mowców, co umieją prawić całemi godzinami o niczem — nigdy w życiu nie umiałem sobie przebaczyć, gdy nie potrafiłem tego, co potrafili drudzy, a co znajdowało oklask i słuszne uznanie. Losem moim musiało tedy być to, co bywa losem niejednego „dziecka cudownego“ — mierność w każdym kierunku. Chwalono moje rysunki, moją grę na fortepianie, moją biegłość w językach, moje postępy w naukach, moje nadspodziewane obeznanie się z różnemi wiadomościami, dlaczegoż miałem być śmiesznym na koniu, albo w tańcu, albo w rozmaitych innych rycerskich, kawalerskich i towarzyskich praktykach? A szczególnie, dlaczegoż miałem być śmiesznym tam, gdzie z czasem, za nic w świecie śmiesznym bym być nie chciał? Jeżeli będę kiedy miał syna, usilnem mojem staraniem będzie wpoić w niego to, aby się kontentował powodzeniem w jednym tylko kierunku, i aby unikał kół, W których co innego popłaca...
Zmęczony jazdą, napół dumny z ostatecznego jej rezultatu, a mocno jeszcze zawstydzony pierwszą klęską, pojawiłem się wraz z Józiem przy obiedzie. Przedstawiono mię pani Starowolskiej, bardzo dystyngwowanej damie, wychowanej po francusku. Oprócz Józia miała ona jeszcze młodszą o rok od nas obudwu córkę. Synowi dano patryarchalne imię po dziadku, dla córki, nie wiem z jakiego romansu czy poematu, wyszukano imię romantyczne, zwała się Elwira, a w zdrobnieniu, Elsia. Było to śliczne dziecko 0 jasnych włosach i ciemnych oczach, w towarzystwie bardzo poważne i dobrze ułożone, na swobodzie puste, wesołe i figlarne. Spojrzawszy na nią, domyśliłem się odrazu, kto się śmiał ze mnie — czułem, jak z tej poważnej minki, służącej do udawania senzatki, mógł wybuchnąć nagle śmiech, dla mnie demoniczny, choć w gruncie zapewne tak niewinny! Radbym był schować się pod ziemię, gdy rozmowa przybierała taki zakrój, że mogła nastąpić wzmianka o mojej nieudałej produkcyi jezdnej. Gdy już czułem, że będzie to nieuniknionem, odezwałem się nieśmiało, że pierwszy raz w życiu siedziałem na koniu, i wcale nie umiem jeździć. Już, już poważna minka zaczynała rozstrajać się i przybierać wyraz pogardliwie szyderczy, gdy nagle położył tamę dalszej dyskusyi i przywrócił porządek p. Starowolski:
— Nic to nie szkodzi, mój kawalerze, nauczysz się! To niewielka sztuka, lada fornal to potrafi!
Niewielka sztuka! Dobrze to mówić temu, z kim koń wbrew jego woli nie skacze po klombach! Słowa p. Starowolskiego były widocznie tylko rodzajem avis au lecteur, danego Józiowi, aby nie był zbyt dumnym ze swojej Wprawy w jeżdżeniu. Muszę jednak dodać, że p. Starowolski jak gdyby umyślnie zadał sobie pracę, aby mię postawić jak najlepiej w opinii swego domu. Zaczął ze mną rozmowę o moich studyach, o językach, któremi władałem — i uważałem, że zrobiło to wcale dobre wrażenie na p. Starowolskiei. Między pieczystem a leguminą odbyła ona ze mną znienacka mały egzamin z francuzczyzny i z języka angielskiego — którym to ostatnim, nawiasem powiedziawszy, mówiła tak, że brzmiał coś więcej nakształt holenderskiego — tu już trzymałem się dobrze w siodle i jak sądzę, zbudowałem guwernantkę, siedzącą nie na szarym końcu jak owa męczennica w Hajworowie, ale zaraz obok p. Starowolskiej. Wypada mi także nadmienić, że przy stole podano mi wszystko pierwej, niż Józiowi, bo traktowano mię jako gościa, i że służba obchodziła się ze mną, jak gdybym był młodym szlachcicem z sąsiedztwa. Wszystko to razem zrehabilitowało mię w moich własnych oczach po mojem niepowodzeniu ekwestrycznem, i po obiedzie bez niemiłego uczucia przymusu i obawy zbliżyłem się wraz z Józiem do Elsi. Wyszliśmy w ogród, a ponieważ, ku wielkiemu żalowi Józia, cały dzień nie można było przecież jeździć konno, więc zaproponował grę w „żołnierza“. Elsia musiała dźwigać ogromny bęben i pełnić służbę dobosza, w tym celu Józio wymalował jej nawet węglem parę ogromnych wąsów na twarzy — my, uzbrojeni w rozmaite drewniane i blaszane narzędzia, przedstawiające broń, zdobywaliśmy szturmem urojone fortece i kosiliśmy bez miłosierdzia głowy niezliczonych nieprzyjaciół, przyczem dostało się oczywiście niemało malinom i truskawkom w ogrodzie. Józio miał więcej zapału, a ja więcej fantazyi w układaniu różnych pomysłów strategicznych i taktycznych; starałem się jednak także być ile możności odważnym i przedzierać się przez krzaki, albo skakać przez potoczki, z męztwem Leonidasa, bo jakkolwiek niewprawny w żołnierskiem rzemiośle, wstydziłem się Elsi, która skakała, bębniła i biegała w zawody z nami. Gdyśmy już dość nadokazywali, zawołano nas do pokoju, i p. Starowolska, zrobiwszy uwagę, że Elsia jest bardzo zgrzana, dodała, że nie miałaby nic przeciw temu wszystkiemu, byleśmy mówili po francusku, co też na drugi raz uczynić przyrzekliśmy.
W ten sposób zbiegły nam wesoło święta Wielkanocne podług gregoryańskiego i juliańskiego kalendarza, te drugie następowały bowiem w tydzień po pierwszych; przez cały czas mieliśmy jak najmniej do czynienia z książką, a jak najwięcej z końmi, z szablami, z bębnem, i z czółnem na rzece. Nakoniec przyszedł fatalny termin powrotu do szkoły, inie bez szczerego żalu pożegnałem Starą Wolę, choć w duszy tęskno mi było i za naukami, i za O. Makarym, i za wiadomościami z Żarnowa, i za czemś w ogóle, czego nie umiem określić. Pani Starowolska przy pożegnaniu powiedziała mi kilka przyjemnych rzeczy, i wyraziła nadzieję, że przybędę do Starej Woli na wakacye, gdzie towarzystwo moje dla jej syna jest jej bardzo pożądanem. Elsia, jakkolwiek była przy tej sposobności W roli senzatki, powiedziała mi uprzejmie: Proszę wracać do nas — i p. Starowolski odwiózł nas do Ławrowa.
Zjechaliśmy się tam z p. Klonowskim i z Guciem. Opiekun mój przywitał mię nad wszelkie moje spodziewanie serdecznie — nie poznawałem go prawie. Unosił się nad dobrą promocyą, którą otrzymałem w pierwszem półroczu, ubolewał, że Gucio nie bierze sobie przykładu ze mnie, i oświadczył, że pragnie, abyśmy byli zawsze razem, ja i syn jego, bo nie może sobie życzyć lepszego towarzystwa dla Gucia. Było to wszystko bardzo sprzeczne z tem, co słyszałem z jego ust wówczas, gdyśmy z domu zajezdnego przenosili się do klasztoru, ale nie pierwszy to już raz spostrzegałem, że p. Klonowski z tego, co raz mówił, zwykł był pamiętać tylko to, co mu w danej chwili było na rękę. Później w życiu zrobiłem uwagę, że jest to przymiot, czy specyalna jakaś konstrukcya organów pamięci, właściwa wielu sławnym politykom, i nie wątpię już teraz, że mój opiekun posiadał wyborne kwalifikacye na trybuna ludowego, albo na konstytucyjnego ministra. Mógł on jednego dnia wieczór, na tłumnem zebraniu, wygłaszać wszystko, co rewolucya francuska z r. 1789 wypowiedziała najskrajniejszego o prawach człowieka, a nazajutrz, na poufnem zebraniu p0dobnych sobie powag, szepnąć im do ucha, że wszystko to jest głupstwem, że różnica stanów istnieje i istnieć musi, że demokracya a komunizm i rozbój są pojęciami identycznemi, że „motłoch“ potrzebuje silnej dłoni, któraby go poskromiła i prowadziła, a „ulicy“ schlebiać należy o tyle, o ile tego potrzeba, aby ją okiełznać. Ponieważ nie piszę rozprawy politycznej, więc mogę wstrzymać się bezpiecznie od wypowiedzenia mojego sądu, które z tych zdań jest prawdziwem, konstatuję tylko, że jest wielu polityków, wyznających naprzemian jedną i drugą teoryę, i że p. Klonowski był jednym z najznakomitszych w ich rzędzie.
Czynił on żartobliwe wymówki p. Starowolskiemu, iż wywiózł mię na święta do siebie, jakkolwiek — dodawał — miał to przekonanie, że nie mógł mię spotkać większy zaszczyt, jak pobyt w tak czcigodnym, staroszlacheckim domu, i gniewając się z jednej strony, z drugiej czuł się zmuszonym wyrazić wdzięczność w imieniu swojego pupila.
— Ale na wakacye — dodał — zwracając się do mnie — nie dam ci już uciec do Starej Woli, musisz pojechać do nas, do Hajworowa. Gucio tęsknił formalnie za tobą i za synem pana dobrodzieja, bo już to zazwyczaj ławki szkolne kojarzą przyjaźń nierozerwalną! Radbym niezmiernie, aby syn mój i w późniejszym wieku cieszyć się mógł przyjaźnią syna naszego kochanego, zacnego, dzielnego rotmistrza, którego wszyscy tak powszechnie i tak wysoko szanują i uwielbiają! Kochajcie się, kochajcie się wszyscy, moi chłopcy, ojczyzna potrzebuje tego, abyście się kochali, miłość bowiem i zgoda czyni narody potężnymi i niezwyciężonymi, i niedarmo ojcowie nasi kończyli każdą ucztę toastem: Kochajmy się!
— Ojcowie nasi — odrzekł p. Starowolski — byliby może zrobili lepiej, kochając się bez toastów. U nas zawsze więcej słów, niż czynu, więcej wina, niż miłości.
— O, kochany nasz rotmistrz zawsze, jak widzę, gorący, i pierwszy w wykonaniu każdej szlachetnej myśli! Daj nam Boże, aby wszyscy wstępowali w jego ślady; ależ nie miej nam tego za złe, kochany rotmistrzu, że nie wszyscy mogliśmy tyle, co ty, czynem przysłużyć się dobru pospolitemu. Ach, abym nie zapomniał! proszę ciebie, mój Edmundzie, nie masz zapewne już pieniędzy, masz tutaj, na pierniki! — I opiekun mój podał mi paczkę drobnych banknotów tak zręcznie, że wszyscy obecni policzyć mogli, że było ich aż dziesięć. — Oszczędzaj się, oczywiście, w wydatkach — dodał — pracą bowiem tylko, moje dzieci, ciężką pracą i ścisłą oszczędnością zdobyć sobie można stanowisko w świecie, powtarzam to zawsze moim synom. A jak tam twoja garderoba? Rośniesz oczywiście, potrzebujesz nowych sukni! Poleciłem już krawcowi, aby biorąc miarę Guciowi, wziął ją i tobie, na garnitur letni. Co do bielizny, to jak przyjedziesz na wakacye, żona moja nakaże Kraśkiewiczowej, aby się nią zajęła i uzupełniła, co potrzeba...
Jednem słowem, p. Klonowski pełnym był dla mnie macierzyńskiej i ojcowskiej troskliwości. Nie potrafię zdać sprawy z uwielbienia, jakie okazywał przytem Ojcu Makaremu i prefektowi; dowiedziałem się zaraz po jego odjeździe, że miał z nimi obszerną rozmowę o przedmiocie, poruszonym w listach, pisanych do niego i do p. Wielogrodzkiego z klasztoru. Trzymał się ciągle tej wersyi, że Wielogrodzki poczciwy człowiek, ale miewa halucynacye, i że do rzędu takich halucynacyj należy opowiadanie komornika o spadku po moim ojcu. Ponieważ atoli — jak mówił dalej mój opiekun — moja pilność i dobre prowadzenie się ujęły go niezmiernie, więc chętnie poniesie dla mnie ofiarę, poczytając sobie za obowiązek obywatelski wspieranie młodych ludzi, tak pełnych nadziei. Wręczył tedy księżom natychmiast 100 złr. jako wynagrodzenie za moje utrzymanie na rok przyszły, i zapewniał, że zwróci oprócz tego p. Wielogrodzkiemu to, co wydał na mnie, bo nie może pozwolić, aby go ktokolwiek wyręczał w czynnościach i powinnościach Opiekuna. Ojciec Makary omal nie poróżnił się z ks. prefektem przy tej sposobności, bo tego ostatniego ujęło zupełnie to postępowanie p. Klonowskiego, podczas gdy ks. Makary był Wprost przeciwnego zdania i twierdził, że mój opiekun chce tylko zamydlić oczy ludziom. Wpadł on znowu W taki zapał, w jakim go już raz widziałem, i sarkał na przewrotność jednych, a na ciemnotę drugich ludzi. Lecz ostatecznie, nie było co robić, potrzeba nakazywała przyjmować tymczasem za dobrą monetę wszystko, co mówił p. Klonowski, a czekać na rezultat procesu, który mu wytoczył p. Wielogrodzki.
Zaraz po powrocie do klasztoru nie omieszkałem napisać do Herminy i opisać jej szczegółowo mój pobyt w Starej Woli, i wszystkie inne drobne zdarzenia, które mię spotkały. W odpowiedzi otrzymałem, między innemi wezwanie, abym jeszcze dokładniej Opisał to i owo, co widziałem W Starej Woli, a osobliwie pannę Elsię. Oprócz tego donosiła mi Hermina, że komornik ogromnie irytuje się powolnością sądów w mojej sprawie, że nie może wykołatać jakiegoś terminu i t. d. Pisała mi, że potrwa to zapewne jeszcze rok przynajmniej, nim odbiorą p. Klonowskiemu opiekę nademną, tymczasem zaś p. Wielogrodzki tak gorliwie wziął się do rzeczy, że nie Zajmuje się prawie niczem innem, jak tylko moim procesem.
Studya nasze szły tymczasem zwykłym trybem, a w życiu naszem konwiktorskiem zaszła ta jedna tylko zmiana, że Gucio Klonowski zmienił swoje postępowanie bardzo znacznie i zachowywał się nierównie grzeczniej i przyjaźniej wobec mnie i Józia. Musiano mu „nakiwać“ w domu. Po końcu roku szkolnego, otrzymawszy jak najlepszą promocyę, musiałem rad nierad jechać do Hajworowa z Guciem i z nieuniknionym p. Krutyłą — opiekun mój żądał tego k0niecznie, i niepodobna było opierać się jego rozkazowi, choć serdecznie byłbym wolał jechać do Starej Woli, a przedewszystkiem do Żarnowa. Napisałem długi i smutny list do Herminy, malujący mój żal z powodu tego przeciwnego zbiegu okoliczności, i pojechaliśmy wszyscy trzej sami, bo p. Klonowski oczekiwał u siebie jakiegoś licznego zjazdu sąsiedzkiego i nie mógł przybyć do Ławrowa.
W Hajworowie doznałem tym razem o tyle lepszego przyjęcia, o ile odmiennem już było wobec mnie zachowanie się p. Klonowskiego. Nie było tam Wprawdzie tej nadzwyczajnej czułości, z jaką opiekun mój był dla mnie w przytomności księży i p. Starowolskiego, owszem, chłód i obojętność wiały z każdego kąta i z każdej twarzy, ale przynajmniej nie dawano mi czuć na każdym kroku, jak pierwej, że jestem tyle pożądany w Hajworowie, ile nim bywa piesek w kręgielni, przeszkadzający grającym. Umieszczono mię wraz z p. Krutyłą w pokoiku gościnnym, przytykającym do wielkiej sali jadalnej, i oprócz godzin, w których zgromadzali się wszyscy na śniadanie, obiad i wieczerzę, miałem zupełną swobodę robienia, co mi się podoba. P. Krutyło odbywał z nami codzień przed południem godzinę korepetycyj, których szczególnie potrzebował Gucio, bo mimo wszelkiej protekcyi, po wakacyach miał znowu „poprawiać“ parę przedmiotów — v ale godzina ta była czczą formalnością. I p. Krutyło, i Gucio, woleli wybiedz na folwark, dorwać się koni, i spędzać w ogóle czas na przyjemnościach wiejskich. Czasem zostawałem się sam w pokoju, czytałem, rysowałem, lub pisałem, czasem towarzyszyłem Guciowi i zadawałem sobie wszelką pracę, aby zostać doskonałym kawalerzystą. Towarzystwo to jednak nie było dla mnie zbyt miłem. Gucio, jak z jednej strony nie wiedział i nie umiał wielu rzeczy, które powinien był umieć i wiedzieć w swoim wieku, tak z drugiej strony miał pewne wiadomości i gusta przedwczesne, których ja w czternastym roku życia nie rozumiałem, a z któremi i on z wielką dla siebie korzyścią powinienby był zapoznać się nierównie później. W Starej Woli puszczano nas samopas tylko do ogrodu, w wycieczkach konnych towarzyszył nam niejaki pan Jakób, stary wiarus, rezydujący tam od czasu ostatniej kampanii, a wielki przyjaciel mój i Józia, a o przepędzaniu czasu na gumnie lub w polu między robotnikami, o uganianiu po wsi i o wchodzeniu w styczność z pewnemi ujemnemi stronami sielankowości, nie było i mowy; w Hajworowie zaś ja i Gucio mogliśmy wychowywać się przez wakacye, jak się nam podobało, i uzupełniać nasze wiadomości różnemi rzeczami, bardzo nadobnie i niewinnie wydającemi się w pastorelli, ale w rzeczywistości nie o wiele lepszemi od zepsucia, którego głównem siedliskiem mają być miasta, według przyjętego konwencyonalnie, choć niesprawdzonego, ogólnego utyskiwania. Gdy nie ma zwyczaju, w polskiej literaturze beletrystycznej, sprawdzać fakta podobne, i gdy nie jestem dość interesującą ogół osobą, abym na wzór J. J. Rousseau spowiadać się mógł publicznie z tajników mojego moralnego i fizycznego rozwoju, więc powiem tylko W krótkości, że nie towarzyszyłem nigdy Guciowi wtenczas, gdy p. Krutyło poszedł na plebanię śpiewać przy gitarze z pannami księdzownemi, a rówieśnik mój W sekrecie poświęcał się praktycznym studyom z dziedziny antropologii w sferach jak najbardziej wiejskich i ludowych. Najczęściej wówczas pomagałem p. ekonomowej, u której byłem w wielkich łaskach, jak już poprzednio opowiedziałem, zachwycać się różnemi wierszami i powieściami, bo była to w swoim rodzaju wielka miłośniczka literatury, bodaj, czy po mnie, nie najbardziej „oczytana“ osoba w całym Hajworowie.
W parę dni po naszem przybyciu odbył się ów wielki zjazd sąsiedzki, który przeszkodził p. Klonowskiemu wyjechać do Ławrowa. Jeżeli się nie mylę, chodziło o jakieś towarzystwo, zajmujące się podniesieniem chowu czegoś, czy buraków, czy bydła rogatego, czy owiec, czy nasion olejnych. Przypisywano niezmierną doniosłość patryotyczną temu stowarzyszeniu, a ponieważ miało wkrótce przyjść do dorocznego walnego zgromadzenia i do wyboru prezesa, i ponieważ w ostatnich czasach za pośrednictwem prasy i agitacyi osobistej, nowe zupełnie zasady i wyobrażenia zaczęły były kiełkować w umysłach, więc obywatelstwo pragnęło naradzić się w tej mierze pod przewodnictwem tak zacnego i powszechnie poważanego obywatela, jakim był p. Klonowski.
Od rana zajeżdżały przed ganek dworu w Hajworowie ekwipaże różnego rodzaju, kocze, bryczki, wózki węgierskie i modne faetony — jednych reprezentantów okolicznej gentry wiózł ich woźnica, drudzy wieźli swego woźnicę lub grooma. Wielka sala, do której przypierał nasz studencki pokój, napełniła się gośćmi i gwarem. Pan Krutyło wcześniej niż zwykle cofnął się na plebanię, Gucio wobec tak wielkiego nagromadzenia powozów i koni, rozłożył się stanowczo główną kwaterą w stajni, mimo nieznośnego upału, much i złej woni — zostawałem tedy sam w pokoju i gdybym był korespondentem jakiego dziennika, byłbym mógł spisać dokładne sprawozdanie z obrad, bo słyszałem wszystko doskonale.
O ile sobie przypominam, osią całej dyskusyi było rozdwojenie, jakie powstało W łonie towarzystwa ku podniesieniu chowu buraków i nasion olejnych między stronnictwem konserwatywnem a postępowem. Jedni przypuszczali zapewne, że buraki, rzepa i lnianka udawać się mogą jedynie na zasadzie arystokratycznej, drudzy przypisywali arystokracyi upadek tych ziemiopłodów i chcieli zaprowadzić uprawę demokratyczną — nie wiem tego dokładnie, ale przypuszczam, że tak być musiało, bo inaczej nie umiem sobie wytłómaczyć tego ugrupowania się stronnictw. Dlatego też, jakkolwiek od wielu lat prezesem towarzystwa bywał książe Blaga, bardzo silna partya domagała się teraz wyboru innego prezesa, radykalnego demokraty, i o tem właśnie radziło zgromadzenie.
Pierwszy zabrał głos jakiś szlachcic, obdarzony prawdziwie kaznodziejską wymową. Wykazał on jasno jak na dłoni, że z buraków robi się cukier, a z rzepaku i lnianki olej — ponieważ zaś demokracya nie konsumuje ani tyle cukru, ani tyle oleju, co arystokracya, więc wcale w towarzystwie głosu mieć nie powinna. Ogromne oklaski były nagrodą tego długiego i głębokiego wywodu. Po nim przemówił drugi i oświadczył, że zgadza się jak najzupełniej z szanownym mowcą poprzednim, zaprzeczyć jednak musi stanowczo, jakoby u nas istniała arystokracya i demokracya. Nim zdołałem domyśleć się, w czem tedy ten drugi mówca zgadza się z pierwszym, huczne brawa zakończyły jego popis retoryczny, i wstał mowca trzeci. Ten mówił najdłużej i najgruntowniej. Przypomniał on zgromadzonym, że mleko po wydojeniu zbiera się w naczynia i stawia się w piwnicy. I cóż widzimy po niejakim czasie? prawił dalej. Oto, moi panowie, — w naczyniu u dołu wytwarza się z mleka — kwaśne mleko, nad niem — podśmietanie, a u góry zbiera się — śmietana! (Grzmiąca oklaski). Co więcej, moi panowie — ponieważ głównym celem naszego towarzystwa nie jest nabiał, ale cukier i olej, więc pozwolę sobie jeszcze zapytać, czy może być dobry cukier ze złych buraków, albo dobry olej ze złego rzepaku? Nie! (Nie, nie! i brawo). A teraz zastanówmy się, czy mogą być dobre buraki albo dobry rzepak ze złego nasienia i przy złej uprawie? Nie, nigdy! Otóż moi panowie, jak w naczyniu z mlekiem, tak i w społeczeństwie, na dole osiada się kwaśne mleko, nad niem podśmietanie, a po wierzchu pływa śmietana — a jak nie można dochować się dobrego rzepaku ze złego nasienia, W złym gruncie i przy złej uprawie, tak i człowiek, jeżeli ma się nazywać człowiekiem, musi mieć te trzy warunki: musi pochodzić z dobrego gniazda, musi mieć dobrą ziemię i musi otrzymać odpowiedne wychowanie! — Tu wybuchła taka burza oklasków, że dom p. Klonowskiego byłby się zawalił niezawodnie, gdyby nie był tak mocno zbudowany. Mowca nie kontentował się tem jednak i prowadził dalej rzecz swoją: — Przypatrzmy się, moi panowie, burakowi, rzepakowi, albo innej jakiejkolwiek roślinie! Widzimy, że ma ona korzeń, łodygę, a potem kwiat. Lud, moi panowie, lud jest łodygą i kwiatem, a korzeniem my jesteśmy — i korzeń’ ten demokracya chciałaby poderżnąć swoim nożem! (Okrzyki zgrozy i brawa). Cóż się stanie? Oto, roślina cała uschnie, społeczeństwo — rozpadnie się w proch! Zresztą, moi panowie, przypatrzmy śię tylko bliżej zasadom tej tak zwanej demokracyi — czego ona chce w gruncie? Czy wymyśliła może co nowego? Mówią demokraci, że chcą równości. Otóż równość jest u nas i była zawsze, mamy przecież przysłowie, że szlachcic na zagrodzie, równy jest wojewodzie. Poco nam tedy teoryj zagranicznych, kiedy u nas niema ani demokracyi, ani arystokracyi? Gdyby każdemu z tych demokratów miastowych, co tyle krzyczą, dano wioskę, przestałby niezawodnie nale — ^ żeć do demokracyi, a ja znowu, gdyby mi demokracya zabrała majątek, byłbym demokratą — widzimy przeto, że niema żadnej różnicy między demokracyą a arystokracyą, i zgadzam się też w zupełności z opiniami obydwu szanownych mowców poprzednich. (Grzmiące’i przeciągłe oklaski).
Słuchałem z otwartemi ustami — książka, którą trzymałem, wypadła mi z ręki — byłp to opowiadanie Sallustiusza o naradach senatu rzymskiego z powodu grożącego spisku Katyliny. Zachwycałem się właśnie przed chwilą dosadnością i logiką każdego wypowiedzianego tam zdania — mowcy, których słyszałem z drugiego pokoju, ’Wprawili mój mózg w jakieś niespokojne wirowanie. Śmietana i równość, cukier i rzepak, olej i buraki, arystokracya, kwaśne mleko, demokracya, zgoda między mowcami i ciągłe oklaski, wszystko to razem nabawiło mię bolu głowy. Chciałem uciekać do ogrodu, ale wtem przemówił mój opiekun, i zatrzymałem się, zdjęty ciekawością.
Przypomniał on zgromadzonym, że celem narad była uchwała co do wyboru prezesa. Nie chodzi tu o arystokracyę, ani o demokracyę, ale oto, aby prezes znał się na uprawie buraków i nasion olejnych, bo to jestwłaściwym celem towarzystwa i wszystkiego innego powinniśmy unikać starannie, inaczej bowiem władze rozwiążą towarzystwo i spa.dnie ztąd klęska ogromnana moralne i materyalne interesa kraju. Otóż niezawodnie książę Blaga zna się na burakach i na rzepaku, a kandydat przeciwnej partyi wie o tem tylko z książek. Zresztą, demokracya, czyli tak zwane stronnictwo czerwone, żywi zamiary przewrotu, które mogą być naszą zgubą. Demokracya walczy bronią obrzydliwą, nie rycerską, oszczerstwem i paszkwilami. Księciu Bladze robi ona zarzut, że wzbogaca on się kosztem kraju, nikt nie jest bezpiecznym przed jej inwektywami. Miasta są siedzibą ludzi, których jedynem zatrudnieniem jest potwarz. Ja sam, moi panowie, rzekł p. Klonowski, jakkolwiek skromne zajmuję stanowisko, ale ponieważ mam odwagę bronić interesów ogółu, a przedewszystkiem szanownych moich współobywateli, przeciw szaleństwu i zbrodniczym zamiarom demagogów miejskich, padłem teraz ofiarą ich złości. Oto, przytuliłem w moim domu sierotę, bez ojca i matki: przypadkiem będąc w Żarnowie, znalazłem to dziecko ginące z głodu pod płotem. Zdjęty litością, spytałem o jego nazwisko, i dowiedziałem się, że jest to syn dawniejszego nauczyciela mojego starszego syna. Wziąłem go z sobą, własnym kosztem oddałem do szkoły, razem z mojem dzieckiem obecnie wziąłem go na wakacye do Hajworowa, moja żona, której dobre serce tak powszechnie jest znane, otacza go macierzyńską troskliwością — ptasiego mleka mu chyba braknie. I jakąż mam za to nagrodę? Oto p. Wielogrodzki, herszt demagogów żarnowskich, o którym panom wiadomo, że należy zawsze do wszystkich czerwonych spisków, i który ponoś zrobił nawet majątek na rzezi tarnowskiej, jednem słowem, figura bardzo licha, wytacza mi proces i zmyśla sobie ni ztąd ni zowąd, że zataiłem jakieś ogromne kapitały, należące się mojemu pupilowi, jednem słowem, włóczy mię po sądach, robi mię — złodziejem, tak, tak, szanowni sąsiedzi — Klonowski na starość został złodziejem! — Głośne łkanie i ogromne okrzyki oburzenia ze strony zgromadzonych przerwały tu na chwilę mowę mojego Opiekuna, poczem prawił dalej: Oto są dzieła naszej demokracyi i jeżeli wszyscy nie chcemy paść ofiarą oszczerstw, a może i nożów, miejmy cywilną odwagę oparcia się temu zgubnemu prądowi. Wielu wprawdzie znakomitych obywateli, olbałamuconych nowemi teoryami, połączyło się z agitacyą demokratyczną, a na czele ich stoi ten bankrut Starowolski, który nie mając już nic do stracenia, szuka popularności na bruku, na którym wkrótce osiędzie — ale niech nas to nie przeraża. Prezesem naszym niechaj będzie i nadal książę Blaga, pod którego auspicyami towarzystwo nasze zawiązało się i zakwitło tak świetnie, którego zasługi na każdem polu tak są dawne i liczne, i który jeden tylko zdolny jest zapewnić nam oraz przychylność i życzliwość władzy!
Oklaski były tym razem nie burzą już, ale burzą burz, złożoną z grzmotów i gromów takich, jak gdyby nadszedł koniec świata. Gdy uśmierzyła się wrzawa, wstał jakiś inny mowca i począł wyliczać zasługi p. Klonowskiego, zapewniając go, iż potwarze i prześladowania demagogów stawiają go tylko jeszcze wyżej w opinii obywatelstwa i całego kraju. Mowca skończył okrzykiem: Niech żyje nasz Klonowski! i okrzyk ten powtórzono z ogromnym zapałem. Z kolei kilku jeszcze mowców śpiewało hymny na cześć mojego opiekuna, i zgodzono się ogólnie, że ojczyzna przepadłaby na wieki, a z dobra publicznego równie jak z dóbr prywatnych nie zostałoby ani śladu, gdybyśmy nie mieli takich światłych i tak zacnych przytem obywateli, jak Klonowski. Każdy z kolei zachwycał się, jak logicznie i dobitnie przedstawił rzecz mói opiekun, jak trafił w samo jej sedno — poczem uchwalono przez entuzyastyczną aklamacyę, że Klonowski reprezentować ma okolicę przy wyborze prezesa, i doręczony mu będzie adres, wyrażający zaufanie nieograniczone i cześć całego obywatelstwa dla jego osoby. Przy obiedzie, który był nadzwyczaj suty i przy którym wino lało się w niesłychanej obfitości, zapał i miłość powszechna dla gospodarza i gospodyni domu i dla całego rodu Klonowskich doszły do takiego szczytu, na jakim uczuć tych żadna fantazya ludzka wyobrazić sobie nie może. Na chwilę tylko, komiczna pomyłka jakiegoś szlachcica sprowadziła lekką chmurkę na rozpromienione czoło pana i pani domu. Był to ponoś ten sam, co mówił przedtem o śmietanie i o kwaśnem mleku — poznałem go przynajmniej po głosie. Po dwudziestym już ponoś toaście, wyłuszczał on swoją teoryę o dobrem nasieniu itd. Ażeby ją zaś wydemonstrować ad oculos, wskazał ręką namnie, biorąc mię za syna Klonowskich — bo chociaż przedstawiono mię jako pupila p. Klonowskiego i przedmiot jego szlachetnej i bezinteresownej opieki, to szlachcic czy miał krótki wzrok, czy Węgrzyn mu trochę pomięszał zmysł widzenia, dość, że w rysach mojej twarzy wskazywał on głośno całemu towa rzystwu znamiona pochodzenia „z dobrego gniazda“, i upatrywał w nich rękojmię, iż odziedziczyłem po p. Klonowskim tyle rozumu i cnoty, ile mi potrzeba, aby zostać wielkim człowiekiem. Brnąc konsekwentnie dalej w swojej pomyłce, wskazał potem na Gucia, i udowodnił, że tylko bardzo dobra opieka i surowe wychowanie zdołają stłumić wszystkie te zarody złego i wszystkie narowy plebejuszowskie, dające się wyczytać z tej fizyognomii. Nareszcie, ponieważ szlachcic lubił dzieci, zerwał się z krzesła, przypadł do mnie, porwał mię na ręce i spłakany jak bóbr, wycałował mię na wszystkie strony; co więcej, obniósł mię dokoła stołu jak ksiądz patenę, i wszyscy szlachcice całowali mię z kolei; ten zaś, który twierdził, iż demokracya nie konsumuje ani cukru, ani oleju, ponieważ był W sędziwym już wieku, obłogosławił mię uroczyście i zapowiedział proroczym głosem, że będę kiedyś prezesem, gubernatorem, a może i ministrem, na każdy zaś sposób, chlubą i ozdobą ojczyzny, kraju, obywatelstwa i rodziny. Całe towarzystwo było w takiem usposobieniu, że nikt nie spostrzegł zabawnego tego qui pro quo, oprócz państwa Klonowskich — ale dalsze mowy i toasty zatarły szybko wrażenie tej chybionej ceremonii.
Wśród gwaru powszechnego i wszechstronnych wynurzań się serdecznych, obiad trwał do późna. Mój szlachcic, tj. ten, który odkrył tyle cudownych rzeczy w mojej fizyognomii, po każdej potrawie palnął sąsiadom nową mówkę, aż w końcu nie mógł już znaleźć nikogo, coby go słuchał. Wówczas znowu wziął się do mnie i począł katechizmować mię formalnie na temat swojej teoryi o trzech warunkach dobrego plonu. — Pochodzisz z dobrego gniazda — mówił mi — z bardzo dobrego gniazda! Będziesz miał majątek w doskonałej glebie, prawdziwie pszennej glebie, a ojciec twój stara się, abyś otrzymał dobre wychowanie. Oto jest wszystko, czego potrzeba i roślinie i człowiekowi: jest dobre nasienie, dobra ziemia i dobra uprawa, ergo, będziesz człowiekiem! — Słuchałem z otwartemi ustami tego filozoficznopedagogicznego wywodu i niezawodnie zatumaniona moja mima przyczyniała się niemało do utrzymania mowcy w jego błędzie, jakobym był przyszłym dziedzicem Hajworowa itd. i jakoby już nawet pieluchy moje znaczone były herbem Bończa, do którego przyznawali się Klonowscy w skromności swojej. I jeżeli zapewniają, że pewien obywatel tej ziemi samem tylko gadaniem zabił jednego Niemca, a drugiego przyprawił o utratę zmysłów, to niezawodnie mnie małego ów potężny Demostenes powiatowy byłby zagadał na śmierć, gdyby nagle nie ozwało się dzwonienie w kieliszek i wołanie: Pan Kalasanty ma głos!
Pan Kalasanty był to ów sędziwy jegomość, który mię przed chwilą błogosławił. Uciszyli się wszyscy, a p. Kalasanty przemówił mniej więcej w te słowa:
— Kochani sąsiedzi! Zgromadziliśmy się tutaj W interesie publicznym, i rozjeżdżamy się z sercami przepełnionemi radością, radością powtarzam, bo gościnność zacnych gospodarstwa domu przekonała nas, że istnieją jeszcze dawne, tradycyjne cnoty, że są jeszcze i biją żywo, po staremu, zacne staropolskie serca, jednem słowem, że jest między nami miłość. A gdzie jest miłość, kochani sąsiedzi, i gdzie jest tyle światła, ileśmy go widzieli przy dzisiejszych obradach, gdzie rozumem swoim i zdolnościami przewodniczą obywatelstwu tacy mężowie, jak Klonowski, jak pan Jędrzej, pan Józef, pan Franciszek, i pan Jakób (wszyscy wymienieni mowcy skromnie spuszczają oczy), tam, kochani sąsiedzi, z otuchą powiedzieć można: Będzie ojczyzna! (P. Jakób, który się zdrzymał, zrywa się i wola z zapałem; Będzie, będzie! Jeszcze nie zginęła! Przerażenie powszechne.) Tak, kochani sąsiedzi, będzie ojczyzna, ale w drodze legalnej, i bez tych wszystkich gwałtów, których chce tak zwana demokracya. Tak jest, ojczyzna na drodze legalnej, oto haslo nasze, bo legalna droga, to jest droga rozumu i miłości, miłości sąsiada z sąsiadem, narodu z rządem, rządu z narodem! Demokracya zaś, choć ma niby jakiś zagraniczny rozum, ale miłości nie ma, i wdzięczni będziemy wysokiemu rządowi, jeżeli nas od niej uwolni, a nawet prosić go o to powinniśmy. A więc, moi panowie, kończę staropolskiem, jak mówi poeta, rycerskiem i sandomirskiem: Kochajmy się!
— Tak, tak, wiwat! Precz z demokracyą, kochajmy się! kochajmy się! — zawrzało dokoła, wypróżniono kielichy i wymieniano gęste całusy, poczem Wszyscy wstali od stołu. Niektórzy goście rozjechali się zaraz, wśród mnóstwa komplimentów dla państwa Klonowskich, inni zostali jeszcze na preferansa. Gucio pobiegł znowu do koni, a ja wyszedłem do ogrodu i skrywszy się w jego najodleglejszym zakątku z książką w ręku, medytowałem długo, jakim sposobem „będzie ojczyzna“ z tego światła i z tej miłości, jaką widziałem. Każdy pojmie, jak mocno obrażone być musiały moje uczucia tem wszystkiem, co słyszałem, a szczególnie wycieczkami mojego opiekuna przeciw p. Wielogrodzkiemu i uznaniem, jakie one znalazły. Gniewałem się sam na siebie, że nie czułem się tak odważnym, jak bywał nim za młodu Bertrand du Gueschn, ani tak wymownym, jak Pico de la Mirandola w dziecinnym wieku, — och, jak chętnie byłbym wszedł między tych szlachciców, stanął przed moim opiekunem i zarzucił mu w żywe oczy fałsz i oszustwo!
W braku odwagi i sił do wykonania takiego coup de théâtre, cieszyłem się w duchu wrażeniem, jakieby to sprawiło, układałem sobie długą mowę pełną piorunujących zwrotów retorycznych, i deklamowałem ją, zwrócony ku grządkom, na których rosły w symetrycznym ładzie kolo? salne głowy włoskiej kapusty. Niestety, obiecywałem sobie, że skoro dorosnę, wykonam mój zamiar, że zdemaskuję przewrotność i napiętnuję zbrodnię — ja nierozumny dzieciak czternastoletni!
Kochany czytelniku, jeżeli życie twoje snuło się gładko jak nić przędzona ręką przychylnej czarodziejki, jeżeli nie mogłeś poczynić moich doświadczeń i doznać moich rozczarowań, a teraz dopiero, w późniejszym wieku, zbiera cię cycerońska chętka zdemaskowania jakiego zbrodniczego Katyliny — wierz mi na słowo, idź do ogrodu i co masz powiedzieć, powiedz — głowom kapusty, bo one rozumniejsze są od głów ludzkiego tłumu, a przedewszystkiem, cierpliwsze.
Ktoby wątpił, iż opowiadanie moje prawdziwe jest we wszystkich swoich szczegółach, i ktoby przypisywał mojej fantazyi wypadki, tu opisane, tego mógłbym przekonać oryginałem listu, który do dziś dnia przechowała Hermina, i który jej napisałem wkrótce po owym sejmiku u p. Klonowskiego. List ten zawiera dokładne sprawozdanie z mów, które słyszałem, i z moich ówczesnych wrażeń — odczytałem go niedawno i przekonałem się ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, że umieścić go w niniejszej powieści nie mogę, bo ton jego i zapatrywania się są mi dziś obce. Pełno tam wyrazów zgrozy i oburzenia, pełno deklamacyj, i piorunów, i boleści — gdy tymczasem widzę jasno, że ani oburzać się, ani piorunować, ani boleć nad niczem w świecie nie warto. Jedyną rzeczą, godną filozofa, jest w moich oczach śmiech, i dzisiaj, śmieję się też do rozpuku, gdy sobie przypomnę sejmik w Hajworowie, i wiele innych rzeczy późniejszych.
Oprócz listu do Herminy, napisałem drugi, do Józia Starowolskiego. Ten był niemniej szczegółowem, ale więcej już objektywnem sprawozdaniem z mojego pobytu W domu p. Klonowskiego. Czułem potrzebę wywnętrzania się i pisałem długo i szeroko, ale nie spowiadałem się przed Józiem tak szczerze, jak przed Herminą. Mimo to atoli, list mój narobił ogromnego bigosu. P. Starowolski należał do stronnictwa, przeciw któremu skierowany był właśnie ów sejmik hajworowski; Józio pokazał mu moja epistołę, a rotmistrz schował ją i sprosiwszy przyjaciół do Starej Woli na meeting demokratyczny w sprawie prezydentury od buraków i rzepaku, odczytał im moją relacyę o obradach ich przeciwników. Wszyscy śmiali się niezmiernie i przypisywali nawet talent do humorystyki autorowi, którego zresztą p. Starowolski nie wymienił. Rozeszła się w dalekie strony wieść o kwaśnem mleku i o śmietanie, o trzech warunkach, stanowiących człowieka, o ojczyznie W drodze legalnej, o zamierzonem wytępieniu demokracyi przy pomocy rządu i o miłości, jako wyniku tego wszystkiego. Powtarzano sobie to na Wszystkich zjazdach i we wszystkich kołach i kółkach; partya p. Klonowskiego była chwilowo bardzo skompromitowana i wszyscy jej członkowie „zachodzili w głowę“, jak to mówią, kto też mógł wydać takie tajemnice. Podejrzywali się nawzajem, powstały między nimi niesnaski i spory, ibyliby niezawodnie ponieśli klęskę na ogólnem zgromadzeniu towarzystwa ku podniesieniu chowu buraków i nasion olejnych, gdyby książę Blaga nie był pojawił się osobiście i nie zawołał, rzucajac się na szyję jednemu z przywódców demokratycznych: „Jak się masz, kochany Walery, toż k0pę lat już cię nie widziałem!“ Wskutek tego, i innych podobnych objawów łaski książęcej, połowa demokratów opuściła sztandar czerwony, i buraki, jakoteż nasiona olejne, powierzone zostały i nadal opiece księcia Blagi.
Zapewne jeden tylko p. Klonowski domyślił się z czasem, kto tak nie w porę rozgłosił wiadomość o jego sejmiku. Wnoszę to ztąd, iż jakkolwiek okazywał się dla mnie bardzo wylanym w obecności księży profesorów i p. Starowolskiego, to już nie nalegał później nigdy, abym wakacye przepędzał w Hajworowie — przy odjeździe zaś do Ławrowa doleciały przypadkiem moich uszu urywki jakiejś filipiki, wygłoszonej najbardziej cierpkim głosem p. Klonowskiej, o „szpiegach w domu“. Zacna ta niewiasta czuła do mnie tak głęboką antypatyę, że nie przypominam sobie, by kiedy raczyła przemówić do mnie, albo przynajmniej uszczęśliwić mię jednem spojrzeniem. Tembardziej też czułem się zadowolonym, gdy mogłem święta i wakacye spędzać w Starej Woli.
Z Józiem Starowolskim, po powrocie do szkoły, zawiązywałem przyjaźń coraz ściślejszą, która wzrastała wraz z nami. O. Makary był mi ciągle więcej ojcem, matką i przyjacielem, niż profesorem i przełożonym — mogę nawet powiedzieć, że był mi właściwie matką, bo widział we mnie zawsze mnóstwo zalet, a nie widział nigdy żadnej wady. Gucio Klonowski rok tylko jeszcze został z nami w konwikcie; po upływie tego czasu pokazało się, iż absolutnie nie ma talentu do gerundiów, ojciec wziął go tedy do domu ina długo straciłem go z oczu. Nauki moje szły wybornie; po ukończeniu czwartej klasy, gdy p. Krutyło przeniósł się na teologię, a opiekun mój jakoś nie nadsyłał dalszej należytości za moje utrzymanie, mianowano mię „dyrektorem“ w konwikcie i powierzono mojej opiece, Oprócz Józia, dwóch jeszcze młodziutkich przyszłych właścicieli tabularnych. Tym sposobem zarabiałem już niby na chleb, który jadłem, ibyłem bardzo dumny z tego. Każde święta i wakacye spędzałem w Starej Woli; ojciec Józia nalegał na to niezmiernie i cieszył się z dobrych postępów w naukach, jakie robił Józio przy mojej pomocy — o czem mu zresztą prawdziwe cuda opowiadał O. Makary. Oczywiście, w miarę jak dorastaliśmy wieku młodzieńczego, mniej wojowaliśmy po ogrodzie i mniej tępiliśmy malin i truskawek — Elsia także wkrótce przestała nam służyć za dobosza, choć z pensyonatu W stolicy, gdzie umieszczono, przybywała zawsze W jednym czasie z nami do domu swoich rodziców. O rok wprawdzie młodsza odemnie i od Józia, była już prawie dorosłą panną, gdy my byliśmy jeszcze dorostkami, i w towarzystwie traktowała nas już nieco z góry, jak osoba skończona traktuje studentów. Swoją drogą, gdy ojciec pozwolił włożyć siodło damskie na pewnego, wcale bogobojnego kasztanka, i gdy „panna Elwira“ wyjechała konno w naszem towarzystwie, odzywała się w niej dawniejsza pustotaikasztanek wracał do stajni, spocony i obity, istna ofiara lojalnego swojego sposobu myślenia. Nadto, ścigała go jeszcze później przy herbacie najokropniejszą obmową inie dawała spokoju ojcu, aby jej pozwolił dosiadać Dżalmy, młodego ogiera, którego właśnie ujeżdżał pan Jakób. Nie umiem państwu Opowiedzieć, na jakie tortury narażało mię to wszystko — ambicya moja rosła bujniej, niż mój talent do ekwitacyi, i choć od biedy jeździłem już konno, radbym był właśnie mieć najmniej ognistego rumaka z całej stajni. Z kasztankiem równałem się jeszcze jako tako, ale z bolem serca przewidywałem chwilę, w której Elsia na Dżalmie ruszy naprzód z kopyta wraz z Józiem i p. Jakóbem, a ja na filozoficznym stępaku zostanę daleko w tyle poza tą trójką, istny Sanczo Pansa mojej własnej, donkiszotowskiej fantazyi...
Wszystkie te wycieczki do Starej Woli zawsze były mi nader przyjemne, ale dla mieszczucha i łacinnika, jak ja, wdrażanie się w życie „rycerskie i rolne“ nie było rzeczą łatwą. O ile czułem się pewnym siebie, gdy chodziło o logarytmy lub o teoryę wahadła, o tyle byłem dyletantem i partaczem we wszystkich szlachetnych kunsztach, stanowiących przyjemności wiejskiego życia. Gdy siedziałem na koniu, choć już nie pozwalałem mu tratować klombów i georginij, pan Jakób nazywał mię zawsze „księdzem kapelanem“, albo „panem doktorem“, opowiadał rozmaite facecye o tych „non-combattants“ i cytował figle, które im płatano ongi, w drugim pułku ułanów. Zadawałem sobie przecież wszelką pracę, aby nie być sztywnym, puszczałem się, na złamanie karku, cwałem po stromych pochyłościach gór i zmuszałem mego wierzchowca do skoków, jak na niego, nadnaturalnych — wszystko daremnie! Epitet kapelana lub doktora dostawał mi się regularnie od p. Jakóba, a Elsia ku wielkiemu jego i swojemu rozweseleniu, deklamowała często ów znany wiersz Syrokomli o księdzu wikarym, co go szkapa zaniosła wraz z kojcem pełnym kurcząt między rajtarów i pospolitaków, kiereszujących się nawzajem szablami. Zapewne to owa czworonożna bestya, na której odbywałem moje popisy rycerskie, musiała mieć coś wspólnego z teologią, albo innym jakim fakultetem — dość, że oboje, uważani razem, byliśmy dla Elsi i dla pana Jakóba czemś niezmiernie komicznem, i od śmieszności tej nie mogło nas uwolnić nic — gdybyśmy byli łącznemi siłami przesadzili jednym susem wodospad Niagary, gdybyśmy bez popasu dotarli byli do źrodeł Nilu, albo gdybyśmy chyżością i śmiałością lotu wyprzedzili byli kulę działową, w szarży na pozycyę dwa razy mocniejszą od Somo-Sierry, bylibyśmy niezawodnie zarobili na nieśmiertelną sławę u potomności, ale współczesny nam p. Jakób, eks-wachmistrz 2go pułku ułanów, i jeszcze bardziej współczesna nam panna Elwira Starowolska, byliby w nas widzieli zawsze tylko pobudzającą do śmiechu ultra-prozaiczną karykaturę Centaura. Nie lepiej wiodło mi się z tańcem i z myśliwstwem. Ile razy puściłem się mazura, pan Jakób twierdził, że potrzeba zawołać chirurga, bo widocznie połknąłem jedną z wież k0ścioła ławrowskiego, a przynajmniej rubel od siana — ile razy ubiłem lub postrzeliłem zająca, i zmuszony byłem opowiadać szczegóły tego bohaterskiego czynu, borykałem się rozpaczliwie, ale niefortunnie z terminologią myśliwską; jeżeli nie wspomniałem nic o jego nogach, albo uszach — to niezawodnie trafiłem go w serce, a tymczasem pokazało się, że tradycya temu przeklętemu gryzoniowi odmawia tych wszystkich części ciała i przypisuje mu natomiast skoki, słuchy, komorę i t. d. Nikt nie uwierzy, ile miałem serdecznych zmartwień z powodu takich drobiazgów, i jak okrutną, niedobrą, umiała nieraz być Elsia przy takiej sposobności. Znienawidziłem powoli, w głębi mej duszy, dnie pogodne, począłem kochać słotę i pragnąć, aby trwała jak najdłużej, bo wówczas ustawały moje męki — siadywało się długo przy stole w pokoju jadalnym, albo W salonie pani Starowolskiej, rozmowa o koniach, chartach i strzelbach była prędko wyczerpaną, i mówiło się przecież o czemś innem... Elsia stawała się senzantką, słuchała wszystkiego uważnie, popisywała się czasem swoją erudycyą z pensyonatu wyniesioną, a nieraz, gdy zostałem sam z nią i z Józiem, wszczynaliśmy poufną pogadankę o rozmaitych romansidłach francuskich, składających bibliotekę pani Starowolskiej, a przez nas pilnie wertowanych. Nie było tam, broń Boże, nic złego: Walter Scott i Bulwer w tłómaczeniu, Dumas ojciec, Eugeniusz Sue, Balzac i coś trochę pani George Sand, wszystko bardzo romantyczne i uczuciowe, i najzupełniej wystarczające do zrobienia nieporządku W piętnastoletnich i czternastoletnich głowach. Und es will mir schier bedünken, że w jednej i w drugiej może głowie, biorącej udział W owych poufnych gawędach, wszczął się wówczas jakiś mały nieporządek... Ach, Elwira była tak dobrą, tak słodką, tak łagodną, gdyśmy trafili na ten temat, taki jakiś smęt rozlewał się po jej przecudnej twarzy, jak W baladzie szkockiej blask księżyca skąpany W górskiem jeziorze, lub kąpiący szczyty Grampianu i baszty starożytnych zamków W srebrzystem swem świetle, taki urok nęcił tajemniczo z jej oczu, i zwała się Elwira, i u stóp naszych szumiała wezbrana rzeka, i czerniły się nad nią gigantyczne skały, i w dali sterczały zwaliska zamku, i mieliśmy niebezpiecznych lat piętnaście i szesnaście, a od tygodnia lało jak z cebra i pies z sąsiedniej wsi nie zabłąkał się do Starej Woli, ona zaś z pensyonatu przybyła na wakacye, podczas gdy ja z krwią zielonej „Erin“ odziedziczyłem należną dozę północnego marzycielstwal... Ztąd to niezawodnie brały się w mojej głowie problemata, na które ani Pitagoras, ani Gauss nie wynaleźli formułki, ztąd brały się u niej pewne westchnienia, i spojrzenia, i półwyznania nieokreślonej jakiejś tęsknoty... I ztąd potem, gdyśmy szli z Józiem na spoczynek do naszego pokoju, z niewytłómaczonej mi przyczyny czułem się szczęśliwymkochałem Józia, kochałem świat cały, nawet p. Klonowskiego i Gucia, i miewałem później sny rozkoszne, a w uszach brzęczała mi melodya starej piosneczki o zakochanym, ubogim rycerzu i o jasnowłosej córce lorda z Kenmare, którą niegdyś nuciła wieczorami ta, która z nieba teraz patrzyła na mnie...
Odwrotna stronę medalu stanowiły dnie pogodne. Z walecznego rycerza mgły i promieni księżycowych, stawałem się znowu „księdzem kapelanem“ albo „panem doktorem“; ze smętnej pensyonarki, Elsia stawała się modną damą i amazonka, co chwila spotykało mię jakieś zmartwienie, a wieczór, idąc spać, irytowałem poczciwego, wesołego Józia moim kwaśnym humorem; gdyśmy zgasili światło i gdy oddałem się kontemplacyi, kończyła się ona łzami i innemi symptomatami, zapowiadającemi bliskie pęknięcie serca, które na szczęście nigdy nie następuje, bo inaczej każdy romans kończyłby się na czwartej swojej stronnicy. Sny miewałem ponure, grobowe, i dopiero gdy już na seryo zdawało mi się, że umrę z bolu, napół ockniony widywałem chyląca się ku mnie główkę dziecięcia o ciemnych włosach, o spojrzeniu, pełnem niewysłowionej dobroci i litości...

Twarz to była na jawie widziana przed laty, twarz — mojego anioła.



ROZDZIAŁ VI.

Korespondencya moja z Hermina nie ustawała nigdy, choć nie widzieliśmy się już blisko cztery lata. Z czasem straciła ona tylko wiele z pierwotnej swojej barwy, osobliwie z mojej strony. Nie umiałem sobie wyobrazić Herminy inaczej, jak dzieckiem, pisywałem z wdzięczności za jej poczciwe listy, suche relacye o moich studyach i o podróżach między Starą Wolą a Ławrowem. Z jej listów widać było zawsze to samo szczere zajęcie się moim losem, a Oprócz tego, zawierały one wcale niepocieszające biuletyny o przebiegu precesu, który W mojej sprawie p. Wielogrodzki wytoczył p. Klonowskiemu. Gdybym ogłosił drukiem te listy, minister sprawiedliwości pewnego państwa kazałby mię niezawodnie zamknąć za kalumniowanie sądów — powiem więc tylko w krótkości, że przez cztery lata, mimo wszelkich skarg do wyższych i najwyższych instancyj, pan Wielogrodzki nie wykołatał był jeszcze jakiegoś pierwszego terminu, nieodzownie potrzebnego, nim można było poczynić kroki, o drugi, trzeci, czwarty i nie wiem jeszcze który termin. Nareszcie odebrałem list, w którym donosiła mi Hermina, że Wprawdzie co do sprawy spadku po moich rodzicach jeczcze niema ani mowy o terminie, ale że z powodu skarg, zachodzących przeciw opiece p. Klonowskiego nademną, przedsięwziete będą jakieś kroki. Prawie równocześnie nadszedł list od p. Klonowskiego do klasztoru, zawierający — wśród mnóstwa przeprosin z powodu spóźnienia się, i skarg na złe czasy 200 złr. jako należytość za moje utrzymanie przez dwa lata, i oprócz tego jeszcze 50 złr. z prośbą do O. Makarego, aby mię wyekwipował za tę sumę, bo musiałem „obedrzeć się“ niepospolicie. Obdarty Wprawdzie nie byłem, ale jak wszyscy prawie młodzieńcy w moim wieku, cierpiałem na wielce nieestetyczną przykrótkość rękawów i innych części ubrania — co mię zawsze niesłychanie żenowało, gdy miałem jechać do Starej Woli. — Jestem pewny, że byłbym o połowę mniej śmiesznym jako kawalerzysta, danser i myśliwy, gdyby moja garderoba chciała była przedłużać się i rozszerzać w tym samym stosunku, co moja osoba. Z tego względu, pieniądze przysłane przez p. Klonowskiego, były mi bardzo pożądane, a ponieważ od dwóch lat jako „dyrektor“ zarabiałem na moje utrzymanie, więc klasztor nie przyjął 200 złr. od p. Klonowskiego i wzbogacił niemi moje fundusze.
Wkrótce też byłem wyekwipowany według najświeższej mody znanej w ŁaWrowie, i z większą nierównie otuchą, po końcu roku szkolnego, puściłem się z Józiem do Starej Woli. Ale, niestety, nazajutrz po naszem przybyciu pojawił się na dziedzińcu wózek węgierski, zaprzągnięty trójką szparkich koni, woźnica począł rozpytywać się o panycza z Hajworowa i doręczył mi list, w którym mój opiekun wzywał mię i rozkazywał mi przybywać natychmiast. Elsia była tego dnia, mimo pięknej pogody, szczególnie smętną i poetyczną, przechadzaliśmy się rano, kiedy jeszcze rosa błyszczała na liściach i na gazonach, W ogrodzie, ponad rzeką, zachwycaliśmy się, i dzielili — nie zapomnę tego nigdy — wrażeniami z lektury „Martin l'enfant trouvé, ou les mémoires d'un valet de chambre“ — dzieła, w którem kamerdyner, a więc gorzej niż ubogi a waleczny rycerz — kocha się w księżnej, w swojej pani — było mi tęskno, błogo i rozkosznie, i miałem tużurek, który dobrze leżał na mnie, i Elsia twierdziła z zapałem, że różnica stanowiska społecznego nie przeszkadza braterstwu dusz — i pan Jakób, który nas spotkał, powiedział mimochodem, że będzie ze mnie jeszcze kiedyś dzielny ułan, bo mam minę od stu dyabłów czupurną iprzerosłem już prawie Józia-a potem znowu Elsia westchnęła, że nie każda kobieta ma szczęście być tak kochaną, jak księżna de Montbar W powieści Suego — ja zaś omal nie zaryzykowałem twierdzenia, że znam kobietę równie gorąco i z równem uszanowaniem kochaną i zczerwieniłem się tak, że piekły mię uszy i oczy, nie mówiąc przytem nic — wtem, trzeba było jechać, jechać natychmiast! Miałem Wprawdzie Wielką ochotę nie posłuchać pana Klonowskiego, ale żądał mego przyjazdu tak rozkazująco, że mogłem przewidzieć, iż będzie obstawał przy swoich prawach jako Opiekun, a ja narażę się tylko na upokorzenie, na śmieszność, jednę więcej. Pojechałem.
W Hajworowie, ledwie znalazłem się na ganku, wyleciał, nie wybiegł, pan Klonowski ze swego pokoju, porwał mię W swoje objęcia i począł mię ściskać i całować gwałtownie. Potem odsunął mię trochę od siebie, aby mi się przypatrzyć dokładnie, oczyma figlarnie przymróżonemi i z uśmiechem ojcowskiej radości na swojem szlachetnem licu.
— Jakżeś mi wyrósł, jakżeś mi zmężniał, kochany, drogi mój chłopcze! Pójdź tu, niech cię uściskam!
I znowu, ijeszcze raz, i jeszcze raz rozpoczęło się ściskanie i całowanie. Nie wiem dlaczego, ale nawet psy, które niegdyś zagrażały moim łydkom, teraz wywijając ogonami i skacząc z radości przybiegły na ganek, wspinały się na mnie, lizały mi ręce i ocierały się o mnie. Istny cud dresury! Gdy opiekun mój wśród ciągłych uścisków Wprowadził mię do pokoju, pobiegł po żonę.
— Chodź-że, lubciu, chodź, zobacz go!
Wyszła rozpromieniona, podała mi rękę do pocałowania, i raczyła pierwszy i ostatni opiekuńczy pocałunek złożyć na mojem młodzieńczem czole.
— Ach, wszak to już nie Mundzio, to cały pan Edmund! Niezadługo zacznie dziewczętom zawracać głowy! Siadaj-że, mój kochany, opowiadaj nam, jak się tam bawisz u państwa Starowolskich?
Pochwała jest słodką, osobliwie z ust nieprzyjaciół, a myśl, iż mogę zawracać głowy dziewczętom, była zbyt ponętną wobec świeżych reminiscencyj ze Starej Woli... Jeżeliby kto twierdził, iż niewłaściwy dałem tytuł tej powieści, w której ciągle mówię o sobie, ten niechaj się dowie, że pani Klonowska podbiła mię zupełnie swojem pochlebstwem. Zapomniałem całkiem, iż dawniej byłem w Hajworowie tylko „jakimś chłopcem“.
Gucia nie było, dowiedziałem się, że jest w szkole agronomicznej, gdzie wakacye przypadają w zimie. Zapewniano mię, iż ciągle z wielkiem zajęciem wypytuje się o mnie. Pan Klonowski wspomniał potem w kilku słowach, że nazajutrz pojedziemy razem do Żarnowa, gdzie formalność sądowa, łącząca się z opieką, wymaga mojej bytności.
— Oczywiście potem będziesz się spieszył z powrotem do Starej Woli; już ja to miarkuje, że coś cię tam ciągnie; ale parę dni przecież zabawisz u nas!
Tym razem podbił mię i p. Klonowski tak swoim domysłem, niezmiernie głaszczącym moje serce, jak i obietnicą, że będę mógł wrócić do Starej Woli. Stanowczo tytuł mojej powieści jest trafny. Aby jeszcze i inny jaki trafnym się także nie okazał, pospieszam dodać, że i nadzieja widzenia państwa Wielogrodzkich ucieszyła mię, może jeszcze więcej.
O ile mi wiadomo, ani p. Klonowski, ani jego małżonka nie słuchali nigdy kursu psychologii — nie czytywali nawet rozbiorów dzieł dramatycznych, w których analiza krytyka wykazuje zazwyczaj nielogiczności, jakich dopuściła się synteza autora przy kreśleniu obrazu serca ludzkiego. Krytycy bowiem, a osobliwie krytycy dzieł dramatycznych, posiadają zazwyczaj na swoich biurkach, zamiast ciężarków na listy, kilka serc modelowanych z gipsu, i biada autorowi, któryby się poważył nakreślić serce, nieprzypadające do jednego z tych modelów, jak trójkąt do trójkąta! Zapewne dzięki wrodzonemu talentowi do psychologii, państwo Klonowscy i bez tych modelów odgadli, co może sprawić największą przyjemność młodzieńcowi w tych latach, w których każdy z nas radby sobie przyczynić trochę wieku. Jednem słowem, udało im się wprowadzić mię w nadzwyczaj dobry humor i pogodzić z sobą. Także i panna Klonowska, zawsze jeszcze włócząca za sobą, mimo skończonych z czubkiem lat dwudziestu, owe nieszczęśliwe indywiduum płci żeńskiej, przezwane guwernantką — nawet panna Klonowska tedy traktowała mię jako skończonego człowieka — posadzono mię koło niej przy herbacie, na niezaćmionym końcu stołu, i ponieważ nie było innego tematu do rozmowy, wypytywała mię szczegółowo o mój pobyt w Starej Woli, i kazała sobie jak najdokładniej opisać Elsię. Czułem się swobodnym i Wpadłem przy opowiadaniu w taki zapał, że panna Klonowska skonstatowała ze znaczącym uśmiechem, iż panna Elwira ma we mnie bardzo gorącego wielbiciela — ani wątpić, dodała, że uczucie to musi być bodaj w drobnej części odwzajemnionem! Każdy pojmie, że w tej chwili sztandar komuny paryskiej byłby się wydał bladym w porównaniu z mojemi policzkami, i że panna Klonowska wydała mi się wcale przyjemną młodą osobą. Nie dziwiłem się wcale, iż stara się o nią młody książę Kantymirski, jak słyszałem w Starej Woli. Słyszałem Wprawdzie także, iż książę stara się raczej o dwie wioski, które przykupił był p. Klonowski do trzech, dawniej już nabytych — ale w tej chwili pojmowałem, że mógł starać się o pannę, wszak była przystojną, i zdaniem mojem, mówiła wcale do rzeczy.
Po herbacie opiekun mój odprowadził mię do przeznaczonego dla mnie gościnnego pokoju, i rozmawiał tam ze mną jeszcze dość długo. Pytał się, czy mam już jakie plany co do przyszłego mojego zawodu, i zapewnił mię, iż chce mi zostawić wolny wybór, a tylko pomagać mi, ile to będzie w jego mocy. Poczem zapowiedział, iż wyjedziemy bardzo rano, z powodu upałów, panujących we dnie i życzył mi bardzo serdecznie dobrej nocy. W istocie, przed świtem jeszcze, rozpoczął się we dworze ruch, który mię przebudził, a przed wschodem słońca wyjechaliśmy i spieszyliśmy tak, że jeszcze przed południem stanęliśmy w Źarnowie; p. Klonowski wysłał był bowiem naprzód rozstawne konie. Nie będę Opisywał uczuć, które mną owładnęły, gdyśmy przejeżdżali ulicą, przy której stał dworek Buschmüllerów; łzy, które mi się puściły z oczu, nie pozwoliły mi przypatrzyć mu się dobrze, a p. Klonowski, spostrzegłszy moje wzruszenie, z wielką delikatnością starał się odwrócić moją uwagę na przedmioty obojętne. Stanęliśmy w domu zajezdnym, gdzie zaledwie mieliśmy czas umyć się i otrzepać z kurzu; termin w sądzie był przed południem i p. Klonowski nie odstępując mię ani na krok, naglił, abym się spieszył. Sądzę, iż odmaluję tylko zwykłą i niemającą w sobie nic nadzwyczajnego swobodę i lekkomyślność młodego wieku, jeżeli powiem, iż dopiero gdyśmy się udawali do gmachu sądowego, zacząłem zastanawiać się nad tem, po co mię tam właściwie prowadził p. Klonowski? Nie objaśnił on mi wcale bliżej znaczenia owej formalności sądowej, dla której bytność moja była potrzebną w Żarnowie, domyślałem się tylko, iż miało to wszystko koniecznie jakiś związek z krokami, przedsięwziętemi przez p. Wielogrodzkiego, i byłem w niemałym kłopocie co do roli, jaką mi odegrać wypadnie. Wiele byłbym dał za to, gdybym mógł był chociaż na chwilę Wpaść do państwa Wielogrodzkich i zawiadomić ich o mojem przybyciu, ale mój Opiekun pilnował mię jak źrenicy w swojem oku i mimo okropnego gorąca, prowadził mię popod rękę w napadzie zbyt przyjacielskiej weny. Na pierwszem piętrze gmachu sądowego spotkał nas woźny, który z wielkiem uszanowaniem ukłonił się p. Klonowskiemu i w trudnem do naśladowania narzeczu wyraził swoją, radość z powodu, iż pan toprożi znowu raz odwiedził Żarnów. Opiekun mój spytał go, gdzie jest p. referent, radca Kubany?
Bei der Gerichtsverhandlung!
— A pan radca Schweiglhuber?
Auch bei der Gerichtsverhandlung!
— A długo to jeszcze potrwa?
— O, może z godzinę jeszcze, bo jest czternastu świadków i pięciu obwinionych.
— Hm, szkoda! — odrzekł mój opiekun.
— Może wrócimy tymczasem do domu zajezdnego? — natrąciłem nieśmiało.
— Ach, nie mój kochany, straszny upał na ulicy, wolimy poczekać tutaj albo w sali, wszak można wejść, panie Gerichtsdiener?
O ja, bitte, bitte nur hineinzuspaziren! — I grzeczny woźny otwierając nam drzwi, wprowadził nas do sali roza praw sądu karnego. Koniec sali, do któregośmy weszli, oddzielony był drewnianym poręczem od drugiego końca, w którym się znajdowały drzwi, prowadzace do jakiegoś sanctissimum sadowego. Przed temi drzwiami stały trzy krzesła, a przed niemi stół długi, nakryty zielonem suknem, ozdobiony krucyfiksem, stojącym między dwoma świecami w lichtarzach, i założony różnemi papierami. W środku za stolem, na jednem z trzech krzeseł, siedział jakiś apoplektycznie wyglądający jegomość w mundurze ze złotym kołnierzem. Miał oczy zamknięte, i korpus jego wraz z czerwoną okrutnie ñzyonomią naśladował ruchy wahadła, przewróconego do góry nogami, kiwał się bowiem bardzo znacznie naprzemian z lewej strony na prawą i z prawej na lewą. Był to, jak się później dowiedziałem, pan radca Schweiglhuber. Po jego prawej stronie siedział ze zwieszoną na piersi łysiną, po której błąkały się ostatki siwizny, długi i chudy radca Kubany; ale podczas gdy pan Schweiglhuber drzymał i kiwał się w kierunku więcej horyzontalnym, ten asesor jego miał sen raczej perpendykularny, kiwał się bowiem to naprzód, to w tył. Po lewej stronie znajdował się drugi asesor, młodziutki bardzo, o 6 lat zaledwie starszy odemnie — ten prowadził rozprawę iindagował obwinionych i świadków, którym zresztą także siedzący po jednej stronie srogi jegomość W mundurze — prokurator, jak się dowiedziałam — i umieszczony naprzeciw niego obrońca, zadawali różne pytania. Resztę sali zapełniali obwinieni i świadkowie, żydzi i żydówki, chłopi i chłopki. Rozprawa toczyła się niezmiernie monotonnie, i gdyby nie nowość całej tej sceny, byłbym niezawodnie usnął i wynalazł może jaki trzeci kierunek kiwania się — ale na razie, starałem się wyrozumieć, o co chodzi, i naprzemian wpatrywałem się W zegar, umieszczony nad drzwiami, licząc w roztargnieniu minuty, które przebiegała wskazówka. Nagle, ogromny łoskot wyrwał mię z tej kontemplacyi, i z elektryzował wszystkich obecnych. Łoskot ten wydarzył się W okolicy stołu, za którym drzymała W dwóch trzecich częściach Temis zarnowska. Wszyscy spojrzeliśmy ciekawie W tę stronę, i przekonaliśmy się, że wbrew prawidłom dynamiki, wahadłowe ruchy p. Schweiglhubera, mimo jednakiej ciągle długości wahadła, stały się były coraz dłuższemi, aż nareszcie podstawa, nieprzymocowana do krzesła, straciła centrum gravitationis, w skutek czego całe wahadło (t. j. pan Schweiglhuber) runęło w prawo, a ponieważ p. Kubany wykonywał W tej chwili korpusem swoim niebezpieczny pionowy ruch z góry na dół, Więc W jednej chwili jeden i drugi złoty kołnierz, wraz z mundurem i włożonym weń radcą, znalazły się pod stołem, a młodziutki ich kolega, auskultant, w niemem przerażeniu stał i bolał nad tem straszliwem zwichnięciem wszelkiej równowagi. Ale chwilkę tylko trwała ta scena, złote kołnierze zerwały się i stanęły na swoich szaraczkowych podstawach, a p. Kubany, najzupełniej przebudzony ze snu, zawołał głosem piorunującym na przyczynę swojego fallimentu:
Sie, Saukerl, wann’s b'soffen sind, so gehn’s z’Haus schlafen, und kommen’s nit zur Verhandlung!
Was, ich b'soffen? Sie, alter Rumpelkasten, Sie! Lassens Ihnen lieber pansioniren, wann’s nit mehr tangen zum Dienst!
Ich.. pansioniren? Sie sollt’ man pansioniren, Sie, altes Schnapsfass, Sie!
Hörens mal auf, sonst soll hier gleich das heilige Donerrrrrwetterrrrr, nochamal!
Morrrrrdelement!...
Sąd udaje się na ustęp!“ — ogłosił uroczyście młody auskultant, i otworzywszy drzwi, położył koniec tej cokolwiek ożywionej wymianie zdań, wypychając obudwu swoich starszych kolegów do wewnętrznych apartamentów Temidy. P. Klonowski zerwał się także i wyszliśmy na kurytarz, gdzie za chwilę spotkał nas p. referent Kubany, w stanie wielkiego rozdrażnienia udając się do swego biura[1]. Na widok p. Klonowskiego rozpromieniło się jego oblicze, i z wielką uprzejmością przywitał mojego Opiekuna, pytając, co go sprowadza?
— Wszak właśnie z p. konsyliarzem jako referentem mam rozprawę co do opieki nad młodym Moulardem — zauważył mój opiekun.
Ach, die dumme Geschichte wegen dem gewissen Rotzbuben! Bitte, bitte sehr, bitte gleich, das werden wir auf der Stelle erledigen! — I pan Kubany, wśród wielkich ukłonów, wprowadził nas do swojej kancelaryi, gdzie jedno biórko czekało na jego przybycie, podczas gdy z poza drugiego, zastawionego ogromnemi fascykułami aktów, dawało się słyszeć skrzypienie niewidzialnego pióra.
— Hładyłowicz! — zawołał p. referent. Jakaś wybladła i wygłodzona postać wynurzyła się z pomiędzy fascykułów, i tajemnicze skrzypienie pióra ustało na chwilę.
Sind's da? Schon gut! — Głodna postać wnurzyła się napowrót w fascykuły, i pióro poczęło skrzypieć na nowo.
Also — mówił dalej p. referent — to ten piękny panicz, taki elegant, taki zdrów i rumiany, to jest ów młody Moulard, Ihr Megebefohlener! Herr Ritter Poncza von Klonofski — dodał wstając i kłaniając się głęboko — im Namen des hohen Gerichtes muszę podziękować panu toprożi za tak wyborną opiekę! To więcej, niż prawo wymaga, das ist Luxus! — I zerwał się p. Kubany, wybiegł z pokoju, a po chwili wrócił, prowadząc za sobą trzech czy czterech starych jegomościów, z piórami powtykanemi za ucho, istne konterfekta swoje. Kazał im przypatrzeć mi się, czy jestem ja zaniedbanym, czy widać we mnie ślady złej opieki? Panowie ci oglądali mię i macali na wszystkie strony, jak gdyby się chcieli przekonać, czy nie jestem przypadkiem wypchany, albo winny jaki sposób sztucznie wydęty do peryferyi, która, między nami mówiąc, wcale nie była znaczną, bo rosnąc szybko, nie mogłem mieć bardzo dobrej tuszy. Wyraziwszy ogólne zadowolenie ze mnie, jakby z dobrze utuczonego byczka, i nakłaniawszy się dowoli panu Klonowskiemu, jegomościowie ci wyszli z pokoju.
Also, Prolocoll! — zawołał p. Kubany, podczas gdy pióro skrzypiało ciągle poza fascykułami. Musiałem opowiedzieć szczegółowo, jak się nazywam, jakiej jestem religii, kiedy się urodziłem itd. Poczem zapytał mię p. referent, czy mam jakie powody do skargi?
Namyśliłem się; w istocie, niełatwo mi było odpowiedzieć na to pytanie. Opiekun mój począł mi dodawać odwagi:
— Mów śmiało, Edmundzie, mów, co masz powiedzieć!
Zdawało mi się, iż mówię prawdę, oświadczając, że nie mam żadnych powodów do skargi.
Schreiben Sie, Hładyłowicz! — odezwał się p. Kubany. — A teraz, proszę mi powiedzieć, Junger Herr, czy widziałeś pan, aby rodzice pańscy, t. j. pański papa, albo pańska mama, dawali kiedy jaką większą sumę pieniędzy p. Klonowskiemu?
— Nie widziałem, ale...
— No cóż, ale?
— Słyszałem...
Aber was, słyszałem! Ja się nie pytam o to, co junger Herr słyszał, ale co junger Herr sam wie z pewnością, co widział, przyczem był! No, co widział i przyczem był junger Herr?
— Nie widziałem nic, słyszałem tylko...
Schon wieder słyszałem! Hładyłowicz schreiben Sie: weiss nichts von einem Darlehen!
— Przeciwnie, panie radco, wiem i wiedziałem.
— No, co widział?
— Nie widziałem mówię, ale wiedziałem.
— Ach, widzial und widzial, das kommt ja auf Eins heraus! Junger Herr nic nie widział!
Hładyłowicz, sind Sie fertig?
Blada postać wynurzyła się z pomiędzy fascykułów i podała p. Kubanyemu arkusz papieru, na którym kazał mi się podpisać. Uczyniłem to machinalnie, poczem p. Klonowski wstał i pożegnał się z p. Kubanym, dodając, iż po południu odwiedzi go znowu. P. Kubany mówił mu ciągle komplimenta, odprowadzając nas aż na schody, i wróciliśmy do hotelu.
Na ulicy przyłączyła się do nas owa wychudzona i zgłodniała postać, na którą wołał p. Kubany: „Hładyłowicz, schreiben Sie!“ Opiekun mój zaprosił ją na obiad, poszliśmy wszyscy trzej razem do restauracyi, znajdującej się w hotelu, i jakkolwiek zajętą miałem głowę różnemi myślami, nie mogłem pominąć uwagi, że p. Klonowski z wielkiem odszczególnieniem traktował p. Hładylowicza, i dolewał mu bardzo pilnie to czerwonego, to znowu białego wina. Rozmowa toczyła się między nimi to o procesach, to o biedzie — na ten drugi temat mianowicie, miał p. Hładyłowicz wiele do opowiadania, albowiem, jak się dowiedziałem, zarabiał jako pisarz dzienny czyli „diurnista“ w okrągłej sumie 15 złr. miesięcznie, z których płacił 4 złr. za pomieszkanie, a pozostałemi 11 złr. utrzymywał przez 30 do 31 dni żonę i czworo dzieci. Rozpłakał się biedaczysko, wyliczając, że gdyby się obchodził bez wszelkich innych potrzeb życia, za 11 złr. mógłby kupić zaledwie 550 bułek, czyli około 18 bułek dziennie, a więc po 3 bułki na osobę. Słuchając tego Opowiadania, miałem niepowstrzymaną ochotę wybiedz z restauracyi, zakupić całą znajdującą się na drugiej stronie ulicy budkę z bułkami, i posłać ten cały transport pani Hładyłowiczowej dla jej dzieci, które musiały być okropnie głodne. Ale opiekun mój nie pozwolił mi oddalić się ani na chwilę i nie spuszczał mię z oka. Po obiedzie wyszedł wprawdzie z p. Hładyłowiczem do pierwszego pokoju i konferował tam z nim pocichu, ale wychodząc, musiałbym był przejść przez ten pokój i być spostrzeżonym. Zostałem tedy sam przed wypróżnionym do połowy kieliszkiem jakiegoś bardzo alkoholicznego zieleniaku, którego mi wlał był p. Klonowski, i medytowałem nad tem co zaszło i nad sposobem widzenia się z Herminą iż jej rodzicami. Im bardziej medytowałem, tem jaśniej przedstawiała mi się ta okoliczność, iż będąc zapytywanym przez p. Kubanyego w sądzie, myślałem zbyt wiele o Elwirze i o Starej Woli, a zbyt mało o tem, co powinienem był zrobić i powiedzieć. Jednem słowem, przckonywałem się powoli, że znalazłem się ponoś dość głupio, i że było to teraz podwójnie moim obowiązkiem wyrwać się i skoczyć do państwa Wielogrodzkich. Ponieważ zaś opiekun mój pilnował mię zbyt widocznie, zrozumiałem, iż najlepiej uczynię, gdy mu nie dam poznać mego zamiaru i wymknę się ukradkiem. Ale nie było to rzeczą łatwą. P. Klonowski pożegnawszy nakarmionego diurnistę, wrócił do mnie.
— Mam jeszcze potrzebę być w sądzie — rzekł — może zechcesz się przespać? Wstałeś bardzo rano, a droga i upał musiały cię znużyć, gotowa cię rozboleć głowa. Chodźmy na górę i połóż się, nim ja wrócę.
— Nie, dziękuję, czuję się zupełnie rzeźwym, wolałbym przejść się trochę.
— A bój-że się Boga, taż to chyba chcesz dostać zapalenia mózgu, przechadzać się przy trzydziestu stopniach gorąca w cieniu! Jeżeli nie masz ochoty spać, to chodź ze mną, wstąpimy po drodze do pana Opryszkiewicza, mojego adwokata, który ma, nawiasem mówiąc, dwie bardzo ładne córki. Jeżeli mi dasz słowo, że się nie zakochasz, to cię zostawię tam, póki nie ułatwię interesu w sądzie. No, chodźmy!
Tym razem mniej mi pochlebiła myśl, że jestem już w wieku, w którym zakochanie się należy do rzeczy naturalnych i niepotępionych żadnem prawem przyrody. Pojąłem natomiast jasno, że p. Klonowski przeniknął mój zamiar; żałowałem więc, że nie przyjąłem pierwszej jego propozycyi i nie udałem nadzwyczajnej senności. Byłby mię niezawodnie zamknął na klucz w pokoju, pod pozorem, że może wejść złodziej do pokoju, ale wówczas mogłem przecież spuścić się z okna za pomocą prześcieradeł i t. p. Teraz nie było już rady, poszedłem do p. Opryszkiewicza, aby być oddanym pod nadzór jego pięknych córek.
Mecenas ten mieszkał w bardzo ładnym i elegancko urządzonym dworku z oszklonym gankiem. Weszliśmy najpierw do jego kancelaryi, złożonej z 2 pokojów, w których pisało kilku dependentów i przez otwarte drzwi drugiego pokoju ujrzałem na fotelu w przyległym salonie coś z koloru i kształtu podobnego do olbrzymiej makówki, albo do bodiaka. Gdyśmy się zbliżyli, przekonałem się, że makówka ta ma nos, oczy, uszy i usta, jakoteż ślady włosów, jednem słowem, że jest to głowa szanownego mecenasa. Zbudziliśmy go snać z poobiednej drzemki, zerwał się i przywitał z wielką czołobitnością mojego opiekuna.
— Mój pupil, pan Moulard — rzekł p. Klonowski, przedstawiając mię ceremonialnie.
— Ach, jakże się cieszę! — zawołał mecenas przyskakując do mnie i chwytając mię za obiedwie ręce — wszak mam już przyjemność znać pana dobrodzieja, i tylko mój krótki wzrok, ach, nie wiem, gdzie podziałem moje okulary! mój bajecznie krótki wzrok sprawił, że nie poznałem odrazu! Proszę, bardzo proszę panów siadać! No — d0dał, ciągle zwrócony do mnie — pełnoletność mamy już w kieszeni, a kontrakt leży u mnie gotowy do podpisu. Pan dobrodziej sprzedajesz Milowce panu Klonowskiemu za 16.000 złr., z których go oraz kwitujesz, a resztę pożyczoną panu za czasu małoletności, to jest 4.000 złr., pozwalasz pan dobrodziej intabulować na Strohiczynie, na co podpiszemy osobny konsens tabularny. Natomiast pan Klonowski zwraća panu dobrodziejowi weksle, nabyte od Ebermana i od Natansona, jakoteż popłacone rachunki z hotelów w Wiesbaden, w Spaa i w Hamburgu, i ręczy słowem honoru, że nie wspomni nigdy o owych... nielegalnych podpisach... pod warunkiem...
Szanowny mecenas mówił szybko i przenikającym, piskliwym głosem, podczas gdy p. Klonowski robił daremne usiłowania, aby go powstrzymać w zapale. Widocznie brał mię za kogo innego, i widocznie p. Klonowski miał więcej pupilów, oprócz mnie jednego. Jeżeli są wujaszkowie całego świata, i drużbowie całego świata, i sekundanci całego świata, dlaczegożby nie miał istnieć także opiekun całego świata? Dowiedziałem się tedy nie chcąc, że są tacy opiekunowie, i że mają pupilów, którym wyrabiają przed czasem pełnoletność, kupując ich majątki za weksle z nielegalnemi podpisami...
P. Klonowski stopniowo wpadł był w ambaras, w niecierpliwość i w gniew, nareszcie zerwał się, potrząsł pana Opryszkiewicza silnie za rękę i zawołał:
— Ależ do kroćset... mecenasie, to nie jest Pomulski ale Moulard; mecenas masz chyba słuch jeszcze krótszy od wzroku!...
— A... a... przecież wyraźnie zdawało mi się, że pan dobrodziej mówisz: Pomulski.
— Mówiłem: pan Moulard, a nie Pomulski! Ale mniejsza o to; proszę mecenasa na słówko!
To rzekłszy, opiekun mój wyprowadził p. Opryszkiewicza do pierwszego pokoju, i obserwując mię ciągle przez drzwi, mówił z nim długo, poczem pożegnał się i wyszedł.
— Bardzo mi miło powitać w moim domu tak dystyngwowanego kawalera — odezwał się do mnie p. Opryszkiewicz, wracając z konferencyi z p. Klonowskim. — Pozwoli pan, abym pana zapoznał z mojemi córkami?
Co tu czynić? Skoczyć przez okno do ogrodu, a potem na ulicę, czy wywrócić szanownego mecenasa i wybiedz drzwiami? Wszystko to da się łatwiej powiedzieć lub pomyśleć, niż zrobić. Nadto, mecenas trzymał mię silnie za rękę i popychał mię raczej, niż prowadził, do dalszych swoich apartamentów, nie czekając odpowiedzi z mojej strony. Weszliśmy tedy do drugiego salonu, gdzie zastaliśmy dwie panny, zajęte krosienkami. Nie wiem, czy były w istocie ładne, bo nie widziałem ich nigdy później, a w wieku, w którym byłem, cała płeć piękna od lat piętnastu do czterdziestu wydaje nam się piękną w istocie, albo wydawała nam się tak przynajmniej za moich czasów, teraz zaś młodzieńcy mają już ponoś gust wybredniejszy. Zresztą; nie przypatrywałem się wcale córkom szanownego mecenasa.
— Milciu, Gieńciu, przedstawiam wam tu pana... pana... Müllera, kuzyna i pupila mego szanownego klienta, hrabi Klonowskiego. Starajcie się, aby się nie znudził w waszem towarzystwie, ja wrócę natychmiast.
Ukłoniłem się damom zimno i sztywnie, jakby tego nie mógł był wykonać lepiej prawdziwy kuzyn prawdziwego hrabiego. Damy powstały, skłoniły się ceremonialnie i prosiły, bym usiadł. Nie miałem najmniejszej ochoty do tego, ale cóż było robić. Na kominku zegar wskazywał, że było już blisko czwartej po południu, wieczorem mieliśmy odjeżdżać; kiedyż znajdę czas, aby być u państwa Wielogrodzkich!
— Pan... z daleka przybywa? — zapytała panna Milcia.
— Nie, pani. — Przerwa pół minuty w rozmowie.
— Mamy nieznośne upały — skonstatowała panna Gieńcia.
— Tak, pani. — Znowu pół minuty straconej. Boże, co tu począć! Niepotrzebnie wymagał odemnie p. Klonowski słowa honoru, że się nie zakocham, zbierało mi się więcej na płacz, niż na miłość. Wtem z salonu, do którego wrócił był p. Opryszkiewicz, dało się słyszeć donośne chrapanie. Domyśliłem się, że mecenas, oddawszy mię pod straż swoich córek, usnął, marząc o kontrakcie kupna i sprzedaży Milówki i o konsensie tabularnym na Strohiczyn. Myśl genialna przyszła mi do głowy. Wstałem, skłoniłem się równie niegrzecznie jak przy wejściu, i rzekłem:
— Panie pozwolą... bym miał jeszcze nieraz przyjemność...
Geńcia i Milcia spojrzały po sobie, i zapewne długo jeszcze W niemem zadziwienia patrzały jedna na drugą, ale ja tego nie widziałem, bo w jednem oka mgnieniu byłem za drzwiami. Na palcach minąłem mecenasa, który nie przebudził się na szczęście, w kancelaryach skłoniłem się protekcyonalnie dependentom, i wyszedłem na ulicę. Tu dopiero odetchnąłem i szybkim krokiem puściłem się ku mieszkaniu państwa Wielogrodzkich, zadziwiając Żarnów moim pośpiechem i uśmiechem na mojej twarzy. Śmiałem się zwrażenia, jakie musiałem zrobić na córkach p. Opryszkiewicza, i z figla, którego wypłatałeąm mojemu opiekunowi. Nadeptałem po drodze na nogę pieskowi p. Buschmüllerowej, która — mię nie poznała, choć przeszedłem tuż koło niej, i zwolniłem kroku depiero, gdy wchodziłem do ogródka pełnego róż, rezedy i lewkonij, dzielącego od ulicy mieszkanie państwa Wielogrodzkich. W ogródku była altanka z chmielu i powoju, dokoła było wiele cienia, miłego chłodu i woni kwiatów. Gdym się zbliżał do domu, z altanki wyszła z książką W ręku czarującej piękności szatynka słusznego wzrostu, W lekkiej białej sukience. Z twarzy jej uśmiechała się wiosna życia, z oczu uprzejmość i słodycz — ale była tak imponująco, tak majestatycznie piękną, że zawahałem się, nie śmiałem otworzyć ust, ani uwierzyć, że to była Hermina...
— Mundzio! — zawołała ona pierwsza i klasnąwszy w dłonie, wbiegła do domu. — Mamo, ojcze, Mundzio jest tutaj! I znowu wybiegła naprzeciw mnie, wzięła mnie osłupiałego za rękę, wciągnęła do pokoju, gdzie przybiegli państwo Wielogrodzcy i poczęli mię witać i ściskać i całować, jak długo niewidzianego syna...
Czem ja mogłem zasłużyć na taką miłość tych zacnych ludzi? Chyba mojem sieroctwem i sposobnością, którą im dałem do okazania się dobrymi, szlachetnymi. Rozpłakałem się, i wnet pani Wielogrodzka i Hermina poszły za moim przykładem. Trwało to dość długo, nim nareszcie na zapytanie komornika mogłem zdać sprawę ze sposobu i powodu mojego przybycia do Żarnowa i z kilkogodzinnego mojego pobytu w tem mieście. Komornik zrozumiał lepiej odemnie znaczenie wszystkich szczegółów, które opowiadałem, i niektóremi z nich zgorszony był okropnie. Na jego żądanie musiałem powtórzyć relacyę o mojem przesłuchaniu w sądzie.
Nomen est omen — rzekł — ten Kubany nie mógł nazwać się trafniej[2]. Niepotrzebnie tłumaczysz się przedemną Edmundzie z niedostatecznych odpowiedzi, które mu dałeś; wiem doskonale, że nie byłby ci dał mówić, gdybyś chciał powiedzieć co innego. Klonowski był tu przeszłego tygodnia i ukartował z nim wszystko niezawodnie, równie jak z Hładyłowiczem, który musiał niestworzone rzeczy spisać W protokole. Idę natychmiast do prezesa sądu i Opowiem mu wszystko, zaczekaj na mnie i nie wychodź ztąd wcale, nie pokazuj się nawet w oknie od strony ulicy.
I p. Wielogrodzki, ani myśląc o swojej podagrze, wziął kapelusz i łaskę, i wyszedł, nakazując, aby drzwi wchodowe na klucz zamknięto i nie Wpuszczano nikogo, póki on nie wróci. Ostrożność ta nie okazała się zbyteczną.
Po odejściu komornika, pani Wielogrodzka przypomniała sobie konfitury z wisien, które właśnie tego dnia smażyła, i poszła zająć się niemi — Herminę zostawiła ze mną i z ogromnym moim ambarasem wobec tego tête-à-tête. Póki byliśmy dziećmi, byliśmy oboje równego wieku, i wychowując się razem, przyzwyczailiśmy się być na stopie zupełnej równości. Korespondencya przechowała między nami ten ton poufałej przyjaźni, ale teraz, po czterech latach, zaledwie śmiałem dotknąć tej drażliwej struny, czułem się studentem, młokosem, a Hermina była już skończoną osobą... Mówiła do mnie zawsze: ty, jak przed laty, jak w listach swoich, ja zaś nie miałem odwagi zdecydować się stanowczo na jeden z używanych w świecie sposobów mówienia i choć nie tytułowałem jej „panią“, nie śmiałem jej mówić „ty“, ale apostrofowałem ją zwykle w trzeciej osobie, jeżeli już tego uniknąć nie mogłem. W ten sposób dłuższa rozmowa stałaby się dla mnie była istną męczarnią, gdyby nie łatwość w obcowaniu i głęboka serdeczność. Pod Wpływem tej wolności od wszelkiego sztywnego przymusu, uczułem się wkrótce zupełnie swobodnym i rozgadałem się tak, jak z pewnością nie wywnętrzałem się nigdy nawet przed 0. Makarym, albo przed Józiem Starowolskim, którzy przecież obydwaj posiadali najzupełniejsze moje zaufanie. Po upływie godziny, śliczna moja inkwizytorka wiedziała już dokładnie wszystko, co mię trapiło lub cieszyło przez ostatnie cztery lata, czego pełną była moja głowa i fantazya w tej chwili, czego mogłem obawiać się lub pragnąć. Spowiadałem się z tego wszystkiego obszernie przed kochanym czytelnikiem i jestem pewny, że spowiedź moja musiała nieraz wywołać uśmiech na jego twarzy, skoro ja sam bez uśmiechu niejednego szczegółu przypomnieć sobie nie mogę. Hermina nie zaśmiała się ani razu, brała ona na seryo, cokolwiek mówiłem, i słuchała mię ze współczuciem siostry.
— Opisz-że mi dokładniej pannę Elwirę, Mundziu. Czy bardzo piękna?
— O, piękna bardzo, choć... nie tak piękna, jak Hermina...
— Jesteś uwolniony od komplimentów i od porównań. Jakie ma oczy?
— Oczy... hm, raczej niezdecydowanego koloru. Czasem wydają się jasne, jak woda, głębokie i tajemnicze, czasem stają się ciemniejsze i nabierają więcej znaczenia i wyrazu...
— Wszak mówisz, że są głębokie i tajemnicze jak woda, gdy się do niej zbliżają kolorem, jakiegoż nabierają wyrazu, gdy się zdają ciemniejszemi?
— Nabierają wyrazu... wyraźniejszego.
— A, rozumiem cię teraz, kiedy jej oczy wydają się jasnemi, to nie wiesz dokładnie, co w nich czytasz, wtenczas zaś, kiedy zciemnieją...
— Tak, kiedy zciemnieją...
— No i cóż, kiedy zciemnieją? — I psotnica zajrzała mi głęboko w duszę swojemi dużemi oczami, które zawsze były jednej i tej samej barwy. — Cóż czytasz w jej oczach, kiedy zciemnieją? — dodała uporczywie.
Pocałowałem ją w rękę, zarumieniłem się i głosem, w którym czuć było stłumiony wybuch płaczu, szepnąłem:
— Że mię kocha!
— I sądzę, że powinna cię kochać! — Hermina i O. Makary snać podzielali o mnie jedno zdanie, że byłem najdoskonalszą w moim rodzaju istotą pod słońcem, i że wszyscy powinni mię byli kochać. A jednak, co do Elwiry, jakaś wrodzona szczypta zdrowego rozsądku szeptała mi, że zdanie to było mylnem. Nim zdołałem wypowiedzieć, co myślałem, gwałtowny łoskot u drzwi wchodowych przerwał naszą rozmowę. Wybiegliśmy do bawialnego pokoju, i przez okno spostrzegliśmy, że na ganku w towarzystwie żołnierza policyjnego niecierpliwił się p. Grünzweig, „rewizor policyi“ miasta Żarnowa, słynny z tego, iż z obrzydzenia zapewne ku zbrodni i jej sprawcom, nigdy w życiu jeszcze nie schwytał ani jednego złodzieja. Domagał się wejścia gwałtownem pukaniem do drzwi i rozprawiał głośno z kucharką, która wyszedłszy tylnemi drzwiami przybiegła na ganek, aby go odprawić. Niewiasta ta objawiała jak największy brak respektu przed reprezentantami i wysłańcami Świętej Hermandad żarnowskiej, i nie zadawała sobie wcale pracy obwijania swoich uczuć w bawełnę. Głównym jej argumentem było to, że „pana nie ma w domu, i że rewizor może wygodnie poczekać w szynku, aż pan wróci“. Wtem nadszedł pan Wielogrodzki i Hermina pobiegła otworzyć mu drzwi, kazawszy mi poprzednio wyjść do swego pokoju. Za chwilę usłyszałem, jak pan Grünzweig zdawał sprawę komornikowi, iż niejakiemu hrabi Klonowskiemu zbiegł jego pupil, iż są poszlaki, że znajduje się w tym domu, i że magistrat kazał go przystawić natychmiast. Wskutek czego p. Wielogrodzki oświadczył kategorycznie, iż rozmówi się sam z panem burmistrzem, a p. Grünzweigowi radzi wynieść się dobrowolnie, póki go jaki despekt nie spotka. Pan Grünzweig uznał za stosowne pójść za tą radą i oddalił się, zostawiając po sobie woń surowej cebuli, zmięszanej z wonią rozcieńczonego alkoholu.
— A to straszna historya z temi naszemi władzami i sądami! — narzekał komornik, odkładając kapelusz i laskę i sadowiąc się w swoim fotelu. — Ale też wyciąłem verba veritatis prezesowi! Według prawa, jeżeli zachodzą skargi przeciw opiece, powinno się badać pupila sam na sam, a nie w obecności opiekuna, jak to pan Kubany zrobił z Mundziem.
— Nie mogę pojąć, dlaczego ten Klonowski obstaje tak mocno przy opiece nad Mundziem — nadmieniła pani Wielogrodzka.
— Ma on do tego bardzo wiele powodów, najgłówniejszy zaś jest ten, że gdyby Mundzio miał innego opiekuna, ten z urzędu swego upomniałby się o kapitał, który Klonowski wziął od ś. p. Moularda. Ja n. p. nie będąc opiekunem, daremnie próbowałem procesu W drodze cywilnej; sądy odpowiedziały mi, iż jest to rzeczą opiekuna, upomnieć się o majątek pupila, ale nie moją. Próbowałem następnie szczęścia w drodze karnej; na podstawie listów Klonowskiego do zakonników w Ławrowie doniosłem sądowi, iż zataja on znaczną sumę pieniędzy, którą winien swemu pupilowi; ale skarga ta, mimo kilkakrotnego nalegania z mojej strony, dotychczas spoczywa w aktach. Nakoniec wniósłem skargę do sądu pupilarnego, i oto macie jej rezultat. Ale prezes dał mi słowo, że sam jeszcze przesłucha Mundzia; pozwolił nawet, aby tymczasem został u nas.
Podano herbatę i zakąski, a rozmowa zwróciła się na dość rozweselający temat mojej wizyty u córek pana Opryszkiewicza. Komornik twierdził, że plan p. Klonowskiego nie był wcale źle obmyślany, bo miewa on także i bardzo majętnych pupilów, liczył więc z pewnością na to, że panny mecenasówny nie puszczą mię tak łatwo, a nie liczył tylko na to, że zdobędę się na heroizm i drapnę z salonu, ani na to, że pan Opryszkiewicz zaśnie zamiast mię pilnować. Hermina znała córki mecenasa i widywała je czasem, obiecała mi tedy donieść, jakie wrażenie zrobił na nich pan Müller, pupil hrabi Klonowskiego, i czy nie wydał im się cokolwiek sztywnym? Wśród wesołych żartów tego rodzaju czas upływał mi szybko i przyjemnie, czułem się w domu, między swoimi. Mamże powiedzieć, że było mi lepiej, niż w Starej Woli? Nie miałem może dokładnej tego świadomości, ale było mi lepiej z pewnością, było mi tak dobrze, że nigdzie lepiej mi być nie mogło. Wtem zelektryzowało nas znowu krótkie, urzędowe niejako pukanie do drzwi. Obróciliśmy się wszyscy — we drzwiach błyszczał szyszak mosiężny, a ponad szyszakiem bagnet...
Był to tym razem żandarm, który przyszedł po mnie — figura w owych czasach wszechpotężna, przed którą Wszystko drżało. Na przedstawienia komornika, iż prezes sądu pozwolił mu zatrzymać mnie u siebie, odpowiedział sucho, ze ma rozkaz z Kreisamtu. Na prośby p. Wielogrodzkiej, aby mi pozwolił przynajmniej wypić herbatę, okazał się zupełnie głuchym. Co więcej, jak gdyby nie dowierzał swojemu sążnistemu wzrostowi, karabinowi i bagnetowi, wydobył z torby małe żelazka i skuł mi niemi wielkie palce jednej i drugiej ręki, a oburzenie komornika przeszkodzić temu nie mogło. Kobiety łamały ręce i zachodziły się od płaczu, żandarm włożył mi kapelusz na głowę i wypchnąwszy mię z pokoju, kazał mi iść naprzód.
Na ulicy przyłączyło się do nas natychmiast małe zbiegowisko żydziaków, uliczników, włóczęgów i kucharek, które wzrastało w miarę jak zbliżaliśmy się do gmachu sadowego, dokąd mię prowadził żandarm. Tu zamknięto za nami bramę, żandarm uwolnił mię od żelaznych obrączek na palcach i oddał mię jakiemuś urzędnikowi, który mię zaprowadził na górę, przed drzwi, na których wypisany był w ramkach za szkłem wielkiemi literami wyraz: Praesidium. Zapukawszy, otworzył drzwi i kazał mi wejść. W pierwszym pokoju nie zastałem ani żywej duszy. W drugim siedział na soñejakiś poważny i zgryźliwy jegomość, z twarzą dyplomatycznie ogoloną i z pękiem papierów w ręku.
— Ty jesteś Edmund Moulard? — zapytał mię ostro.
— Tak jest.
— Czytaj! — To mówiąc, podał mi ów pęk papierów. — Czytaj głośno!
Czytałem: — Nazywam się Edmund Moulard, mam lat szesnaście, jestem religii rzymsko-katolickiej, ukończonym uczniem szóstej klasy gimnazyalnej. Od czterech lat zostaję pod opieką Wgo Klonowskiego, Właściciela dóbr z Hajworowa, który pokrywa wszystkie moje potrzeby idostarcza mi środków do ukończenia moich studyów. Obchodzi się ze mną zawsze bardzo dobrze, jak z własnem dzieckiem, i do najmniejszej skargi nie mam i nie miałem nigdy powodu. Nie słyszałem nigdy, aby śp. rodzice moi powierzyli byli p. Klonowskiemu jakąkolwiek sumę pieniędzy, o czem jednakowoż, gdyby tak było w istocie, słyszeć byłbym musiał koniecznie, bo rodzice moi interesów swoich przedemną nie taili. Na dowód służyć może to, iż wiem, że otrzymali oni od Wgo Klonowskiego stałe roczne wsparcie aż do końca swojego życia, z wdzięczności za wychowanie jego starszego syna. Zeznanie niniejsze podpisuję z tą uwagą, że nic z nich ująć, ani nie do nich dodać nie mam. Edmund Moulard.
— Czy to twój podpis?
— Mój — ale...
— Cóż, ale!... — krzyknął zgryźliwy jegomość. — Cz ty wiesz smarkaczu, że jak będziesz odwoływał zeznania, poczynione w sądzie, dostaniesz rózgami? Teraz ruszaj, pókiś cały, i nie pokazuj mi się na oczy! Marsz!
— Panie prezesie, ja zeznań tych nie poczyniłem i podpisałem protokół, nie czytając ich wcale...
— Marsz! Smarkaczu, ja cię nauczę stawiać się w sądzie! Kukawica! Kukawica!
Pojawił się p. Gerichtsdiener, ten sam, który rano tak grzecznie przyjmował mnie i mojego opiekuna.
Hinaus mit dem jungen Galgenstrick! — krzyknął pan prezes, wskazując mię palcem.
Nie czekałem, aby p. Kukawica de facto spełnił swoją urzędową misyę — i dobrowolnie przystąpiłem do odwrotu, rzucając machinalnie wzrokiem na Wielki olejny portret, zawieszony w pokoju. Wyobrażał on ñgurę w uroczystym stroju, wskazującą palcem na pergamin, na którym wypisane były wyrazy.

Justitia regnorum fundamentum.

Cóż, kiedy p. Kukawica nie rozumiał po łacinie!...
Sądziłem, że na kurytarzu spotkam znowu mego towarzysza, żandarma, i zdziwiłem się, gdym go nie znalazł — i gdy przeciwnie, na moje zapytanie, oświadczył mi p. Kukawica, że mogę iść, dokąd mi się podoba. Pocóż mię przyprowadzono z taką ceremonią, skoro nie miano zamiaru zrobić nic więcej, jak tylko przekonać mię, że pan Kubany wraz z p. Hładyłowiczem dali mi do podpisu zeznania, których nie poczyniłem? W głowie mi się kręciło w skutek wszystkich tych targanin, jakich doświadczałem od dwudziestu czterech godzin. W samym Żarnowie, od południa do Wieczora, byłem najprzód „junger Herr“, W biurze p. Kubanyego, potem przy obiedzie p. Hładyłowicz tytułował mię „panem dobrodziejem“, potem awansowałem aż na „kuzyna hrabiego“ w domu p. Opryszkiewicza, następnie wróciłem u państwa Wielogrodzkich do skromnej pozycyi „Mundzia“, a z tej wyrwany zostałem jako młodociany zbieg i delikwent, i pod eskortą, w kajdanach, przystawiony do pana prezesa, gdzie spotkał mię ostatni tytuł „Galgenstrick“ prawie tak pochlebny, jak spacer po Żarnowie w asystencyi żandarma. Zrozumiałem jednak po krótkim namyśle bardzo dokładnie, co to wszystko miało znaczyć i czułem niepohamowaną chęć objawienia p. Klonowskiemu, co sądziłem o jego postępowaniu. Wybiegłem z gmachu sądowego i puściłem się pędem ku zajazdowi, ale zaledwie ubiegłem parę kroków, usłyszałem za sobą głos: — Edmundzie, Edmundzie! — Był to mój opiekun który, pospieszał za mną. — A to bieda z tym chłOpcem-dodał, gdy się zatrzymałem — od kilku godzin szukam cię W całem mieście! Gdzie u licha zabłądziłeś tymczasem? Musisz już nawet być głodnym, czy piłeś gdzie kawę?
— Proszę pana — rzekłem drżąc od gniewu i nie mogąc nawet mówić wyraźnie z wielkiego wzburzenia — proszę pana, niech pan nie gra komedyj ze mną! Chcesz pan przywłaszczyć sobie pieniądze, które pan wziąłeś od mego nieboszczyka ojca, i masz pan po swojej stronie te... piękne sądy, to dobrze, niech panu służy ten kapitalik... dam sobie radę W świecie bez pieniędzy i bez pana! Ale pocóż mię pan każesz kuć W kajdany i Włóczysz po mieście, jak zbrodniarza, dlaczego mi pan nie pozwalasz odwiedzić moich dobroczyńców, w ogóle dlaczego mię pan prześladujesz swoją opieką?
— Macie, zwaryował chłopak! W imię Ojca i Syna — przeżegnał się p. Klonowski — czego ty chcesz, co tobie jest, Edmundzie? Jakie kajdany? Kto ci bronił odwiedzić kogokolwiek? Chyba dostałeś jakiej gorączki w skutek upału! Chodź, chodź, bo ludzie stają i patrzą na ciebie jak na szalonego!
— Niech stają, niech patrzą i słuchają! Ja chcę właśnie tego, aby się zeszło jak najwięcej ludzi, a wtenczas krzyknę głośno, że Klonowski oszust i złodziej, i udowodnię to, udowodnię!
Tak krzyczałem i pieniłem się z wściekłości, i tupałem nogami, na wielkim placu w Żarnowie, kiedy jeszcze był dzień biały i kiedy ludność wyroiła się była na przechadzkę, korzystając z wieczornego chłodu. Im bardziej zaś krzyczałem, w tem większy gniew wpędzałem sam siebie stopniowo, aż w końcu dalipan nie wiem co mówiłem, wiem tylko, że stałem na miejscu i strasznie machałem rękami, i że mnóstwo ludzi gapiło się na mnie, jak na waryata — ale pana Klonowskiego nie było koło mnie. Nie schował on się pod ziemię przed mojemi wyrzutami, bynajmniej, ale zaraz z początku, zobaczywszy, na co się zanosi, ruszył ramionami i odszedł. Zapóźno spostrzegłem się, że zamiast jego skompromitować, sam się skompromitowałem, i że odegrałem wobec publiki żarnowskiej monodram, który mię postawił w nader komicznem świetle. Jakiś pijanica wytoczył się z pobliskiego szynku i widząc mię gestykulującego w wielkiej ekstazie, przystąpił do mnie i poklepawszy mię po barkach, zaproponował mi, abym poszedł z nim i palnął „jeszcze“ jeden kieliszek kontuszówki. To wytrzeźwiło mię natychmiast; zawstydzony ogromnie, odszedłem z nosem spuszczonym na kwintę wśród śmiechu powszechnego. Nie zostawało mi nic, jak tylko pójść za p. Klonowskim — ale cała moja energia znikła. jak kamfora i czułem, że zrobię bardzo głupią minę, gdy się zejdę z moim opiekunem. Na szczęście moje, polityka nakazywała mu udawać, że nie słyszał ani słowa z całej mojej ekspektoracyi; przyjął mię, jak gdyby się nic nie stało, był nawet w bardzo dobrym humorze. To wróciło mi cokolwiek mój aplomb.
— No chodź-że, chodź, ty włóczęgo! Napij się kawy, bo za godzinę pojedziemy, jeżeli mię interesa nie zatrzymają do jutra. Czekam tu jeszcze na kogoś i muszę skoczyć do p. Opryszkiewicza, aby zobaczyć, czy nie nadjechał mój interesant. Ale słuchaj-no, co ty plotłeś przed chwilą o jakiemś zakuciu i włóczeniu, co to ma znaczyć?
— Jakto, przecież pan sam przysłałeś po mnie żandarma do państwa Wielogrodzkich, który mi skuł ręce i zaprowadził mię do sądu!
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się znowu pan Klonowski — to ty byłeś u państwa Wielogrodzkich? A czemużeś minie powiedział, że chcesz tam iść, byłbym kazał Wasylowi, aby cię odwiózł, bo to bardzo daleko! O żandarmie pierwszy raz słyszę; kiedy mi powiedział pan Opryszkiewicz, że znikłeś z jego domu, szukałem cię wszędzie i po drodze zapytałem komendanta posterunku, czy ciebie nie widział. Z grzeczności dla mnie, kazał cię zapewne szukać swoim ludziom...
— I odstawić do prezesa sądu, który mi dał do czytania sfałszowany protokół moich zeznań co do pańskiej opieki, i który nie chciał słuchać moich wyjaśnień! Proszę pana — mówiłem dalej bez irytacyi — niechaj pan sobie nie zadaje pracy odgrywania komedyi przedemną; rozumiem ja to doskonale, że nie chciałeś pan, abym mógł rozmówić się z p. Wielogrodzkim pierwej, nim pan porozumiesz się z sadem po swojemu, poczawszy od pisarza dziennego, a skończywszy na prezesie...
— Mój kochany — -odparł mi na to p. Klonowski przytłumionym głosem i z zaciśniętemi zębami, ściskając mię, a raczej szczypiąc silnie za ramię i Wpatrując się we mnie dziko — mój kochany, jeżeli rozumiesz to wszystko, to chciej-że jeszcze rozumieć, żeś nie dorósł Klonowskiemu i że najlepiej ci będzie, nie zaczynać z nim wojny! Rozumiesz to? Dałem ja radę nie takim już ptaszkom, i zobaczysz, jak ci pościelę! Jako dobry przyjaciel powtarzam ci, daj pokój!
Była to groźba dość nieokreślona, ale potrzebowałem tylko spojrzeć na zacnego właściciela Hajworowa i t. d., aby zrozumieć, że wypowiedziana ona była nie na żarty i nie na wiatr. Mimo to nie zląkłem się w pierwszej chwili, i odpowiedziałem z rozwagą, spokojnie:
— Możesz mi pan zrobić wiele złego, wiem to dobrze, ale zabić mię pan nie możesz, a póki żyć będę, póty i mówić, krzyczeć nawet potrafię.
— Ja ci powiadam, że potrafisz milczeć! — To rzekłszy, p. Klonowski poszedł przekonać się, czy kto nie stoi pod drzwiami, wrócił, siadł naprzeciw mnie i zapytał mię cichym, syczącym głosem:
— Jesteś ciekawem dzieckiem, wiesz niezawodnie, co znaczą te wyrazy, jak Spielberg i Kufstein?
— Wiem.
— Otóż mój kochany, znasz także dobrze p. Wielogrodzkiego, i wiesz, co się dzieje w jego domu?
— Zapewne.
— Słuchaj mię teraz. Jeżeli kiedy piśniesz słowo o tem, co ci mówię w tej chwili, albo jeżeli ty i Wielogrodzki nie przestaniecie mnie ścigać obmową i potwarzą z powodu tej jakiejś urojonej sukcesyi, to on, jego żona i córka dostaną się tam, gdzie nie chcą! Możesz mu to powiedzieć odemnie, w sekrecie, a jeżeli ci nie uwierzy, to powiedz mu, że w śpiżarni p. Wielogrodzkiej jest schowek, o którym ja wiem, i o którym może się dowiedzieć... przypadkiem c. k. starosta. Krzyknijcie teraz, że Klonowski jest denuncyantem, spróbójcie, pozwalam wam; wszak wiesz już, jak żandarmi umieją składać niesforne ręce do pacierza?
Struchlałem na te słowa — były to czasy, w których słowa p` Klonowskiego miały straszne znaczenie, tak straszne, że przerażenie moje nie ustąpiło ani na chwilę miejsca oburzeniu, jakieby wywołać był powinien ogrom nikczemności tego człowieka. Były to czasy, których rychlejszego — nieco końca ani się spodziewano wówczas, i w których wieczną trwałość musiał zapewne wierzyć p. Klonowski, bo byłby się niezawodnie nie demaskował przedemną. Były to w Austryi czasy spodlenia i trwogi, czasy, w których każdy prawie wyszedł albo nikczemnym, albo zrujnowanym i złamanym...
— Czy zrozumiałeś mię?
— Zrozumiałem.
— I jakież zdanie będziesz miał o p. Klonowskim? — Usta moje drgały konwulsyjnie, spojrzałem W oczy Klonowskiemu i zrozumiałem jego zapytanie. Trzeba było poddać się, rzekłem więc po chwili namysłu:
— Że jest to człowiek... rachunkowy...
— Tak, tak, rachunkowy, doskonale, rachunkowy; to wszyscy urwisy mówią o swoich opiekunach. Proszę cię, abyś miał o mnie zdanie, że jestem człowiekiem rachunkowym, i nic więcej.
Wtem dało się słyszeć za drzwiami stukanie i skrzypienie jakichś ogromnych butów, i drzwi otworzyły się z zapytaniem: — Czy tu stoi p. Klonowski?
Wraz z temi słowami weszła do pokoju owa para skrzypiących butów, ozdobionych lakierowanemi, dżokiejskiemi sztylpami. W butach tkwił ubiór w kratki, tak zwanego koloru pepita, a nad tym ubiorem kołysała się kurtka z czarnego aksamitu, przyczepiona do ogromnej zielonej krawatki i do pary olbrzymich kołnierzyków à la duc de Grammont, z poza których widać było twarzyczkę podobną do młodej, zasuszonej figi, okoloną małemi bokobrodami jasnemi, i nakrytą aksamitnym dżokiejskim kaszkietem. Najwybitniejsza atoli częścią całego tego zjawiska były pomimo aksamitu, zieloności i kratek, buty, z których też twarzyczka zdawała się być bardzo dumną, bo przyglądała im się ustawicznie i rzucała potem wyzywający wzrok na wszystkie strony.
— A, witam pana Kazimierza, myślałem już, że wcale nie przyjedziesz! — odezwał się mój opiekun. — Pan Pomulski, pan Moulard — dodał, zaznajamiając nas jednego z drugim. Twarzyczka rzuciła tryumfujące spojrzenie na swoje buty, potem na mnie, i schowała się w kołnierzyki.
— Baudzo mi przykuo — rzekła — ale tuudno pospieszyć na takie gouąco!
— Ot, nie gadaj, nie gadaj, wstąpiłeś zapewne do hrabi Sylwerego i graliście maczka!
— Słowo honouu, tylko jedną tuuę!
— Jesteś niepoprawny, mój Kazimierzu, trwonisz tak marnie spadek po twoim ojcu! Wszystkie moje napomnienia idą, jak groch na ścianę; powinienbyś przecież uwzględnić, że masz obowiązki wobec kraju. Co się stanie z naszą ziemią, gdy się na niej rozsiędą Niemcy i Żydzi! Zmiłuj się i opamiętaj się raz przecież!
— Pan zawsze bierzesz wszystko z patuyotycznej stuony! Dobrze ciocia powiada, że pan Klonowski baudzo zacny człowiek, ale nudny jak lukuecya na punkcie patuyotyzmu, a huabia Sylweuy klnie się, że pan masz kolleu patuyotyczny, gouszy niż jego kasztanek!
— Wolne żarty hrabiemu, ale człowiek swojej szlacheckiej skóry zmienić nie może! Siadaj-że panie Kazimierzu, a ja pójdę zobaczyć, czy Opryszkiewicz jest w domu i zaraz przyszlę po ciebie. Edmundzie, nie pojedziemy aż jutro rano, możesz wyjść, dokąd chcesz, byleś był tutaj o szóstej, bo chciałbym wyjechać wcześnie. — I „zacny, ale na punkcie patryotyzmu nudny mój opiekun wyszedł, zostawiając nas samych.
Spieszno mi było do państwa Wielogrodzkich, ale wrodzona przyzwoitość nie pozwalała mi opuszczać natychmiast nowo przybyłego gościa, który przeszedł się parę razy po pokoju, otrzepując swoje buty szpicrutem. Nakoniec stanął w oknie i począł gwizdać. Po chwili popatrzył na mnie przez plecy i zapytał Od niechcenia:
— Z któuej okolicy?
Uznałem za stosowne nie odpowiedzieć na to pytanie, a p. Pomulski niezadowolony, in gratiam zapewne swojego dżokiejskiego stroju, mruknął po angielsku:
Goddam!
Damned swell! — wyrwało mi się mimowoli.[3]
— A, pan mówi po angielsku, panie Demoulard? — odrzekł mi na to z wielką kurtoazyą właściciel butów ze sztylpami. — Ciocia chciała także, abym się uczył po angielsku, ale teuaz już zapóźno kiedy mam się żenić.
— To pan... żenisz się? — I mimowoli porównałem nasz wzrost; starszy odemnie o pięć lat przynajmniej, pan Kazimierz Pomulski o głowę był niższym.
Yes, yes — odparł — żenię się z panną Stauowolską ze Stauej Woli.
— Jakto, z panną Elwirą?
All right! Z panną Elwiuą! — I wsadziwszy przemocą szkiełko w jedno ze swoich oczek, począł mi się przypatrywać z miną człowieka nader pewnego siebie i zadowolonego ze swojej pozycyi.
— To być nie może, pan żartujesz!
— Słowo honouu, że to puawda!
— Ja panu powiadam, że pan żartujesz; ja znam pannę Elwirę!
— A to wybounie, bo ja jej jeszcze nie znam i dopieuo mam pojechać tam z ciocią!
— Możesz pan sobie nie zadawać tej pracy.
— Pouuquoi?
— Bo panna Elwira nie wyjdzie za mąż za taką... małpę!
— Mój panie, to jest obuaza! Jak pan to uozumiesz?
— Zupełnie tak, jak powiedziałem.
— Puoszę pana, ja nie jestem żadna małpa, ja jestem le chevalier Casimir de Pomulski, oto jest moja kauta!

— Obejdę się bez niej. Do Widzenia, monsieur le chevalier! — Włożyłem kapelusz i wyszedłem w stanie rozdrażnienia nerwowego, trudnego do opisania. Słuszne to przysłowie, które powiada, że za jedną wielką przykrością sypie się mnóstwo drobniejszych. W chwili, kiedy drżałem w duszy o los osób, najbliższych mojemu sercu, musiał mi koniecznie wleść w drogę taki nieudały dżokiej, z pretensyą do ręki cudownej Elsi! Gdyby był powiedział wyraźnie, że żąda satysfakcyi, byłbym mu ją chętnie wymierzył na miejscu; przyznam się jednak, że nie wiedziałem, iż podanie karty wizytowej uważane bywa w pewnych razach jako wyzwanie. Odpokutowałem później tę moją niewiadomość; na razie miałem to uczucie, iż p. Pomulski znalazł się dość nie tęgo, wobec mojego złego humoru, i nie myślałem więcej o tem zajściu. Myślałem raczej o groźbie p. Klonowskiego i o sposobie odwrócenia jej skutków, przed któremi drżałem. Czy ostrzedz p. Wielogrodzkiego i powiedzieć mu wszystko, czy prosić go tylko, aby odstąpił od akcyi wytoczonej w moim interesie, i aby więcej przed nikim nie wspominał o sprawie mojej sukcesyi? Pierwsze wydawało się naturalniejszem, ale popędliwy charakter komornika i bardziej jeszcze jego skłonność do apopleksyi nakazywały wszelką ostrożność w tej mierze. Mógł w pierwszym popędzie. gniewu uderzyć na Klonowskiego za jego podłość, i sprowadzić jaką katastrofę, mógł zirytować się w sposób niebezpieczny dla swojego zdrowia. Postanowiłem tedy naprzód za pomocą Herminy zbadać całe niebezpieczeństwo i zmierzyć takowe, a potem poradzić się jej, co dalej czynić wypada. Tak szedłem zatopiony w myślach i zaledwie spostrzegłem, że po skwarnym dniu od północnego zachodu podniosły się były ciężkie, czarne chmury. Zmrok padał szybko, zgęszczony ciemnościami przedburza, w dali migotały błyskawice i coś szumiało i wrzało złowrogo w łonie chmur, rozsuwających się groźno po niebie. Nareszcie zawył wicher straszliwy, porywając z ulic tumany kurzu w swoje objęcia, i pierwszy gwałtowny grzmot rozległ się wkoło, zwiastując początek burzy, w chwili gdy pukałem do drzwi domu rodziców Herminy — ja, zwiastun groźniejszych może zdarzeń, i tragiczniejszego od walki żywiołów dramatu. Wszedłem w te przyjacielskie, rodzinne prawie moje progi, i ze ściśniętem sercem, blady jak upiór i dręczony bolesnem przeczuciem, że wnoszę tam niepokój, może nieszczęście, klęski i ruinę! Niepokój tym, którzy mię przytulili, ruinę tym, którzy mię kochali, i którym los w ten sposób nagradzał, co zrobili dla mnie. Nie mogłem oprzeć się tej bolesnej myśli — — stanąłem w sieniach, i długo, długo pasowałem się z mojem wzruszeniem, nie odważyłem się wejść do pokoju.



ROZDZIAŁ VII.

Komornik miał gości; ks. Olszycki i dr. Goldman, dawni moi znajomi, przyszli go byli odwiedzić, i grano wista „z kołkiem“, rozprawiając przytem o moich przygodach. Dr. Goldman postawił był tezę, iż p. Klonowski podobny jest jota w jotę do Pecksniffa, fałszywego poczciwca, którego tak wybornie odmalował Dickens w swojej powieści „Martin Chuzzlewitt.“ P. Wielogrodzki zbijał to twierdzenie i przypisywał mojemu opiekunowi nierównie więcej talentów do oszustwa, niż ich posiadał czcigodny Pecksniff. Tamten umiał jedynie przybierać maskę wielkich cnót chrześciańskich i głębokiej religijności, i to mu wystarczało w kraju, gdzie religijność jest na porządku dziennym — Klonowski przeciwnie, musiał i umiał z kolei p0dobać się bigotom i ateuszom, władzom austryackim i patryotom, skrzętnym rodzicom i rozrzutnym ich synalkom. Na dowód tego wszystkiego, komornik opowiadał właśnie historyę młodego Pomulskiego, którego ojciec polecił był opiece p. Klonowskiego, zostawiając mu dwie piękne wioski. Opieka ta polegała na tem, że opiekun ułatwił swemu pupilowi robienie długów, pożyczając mu sam pieniądze przez podstawionych faktorów, którzy umieli zniewolić młodego Pomulskiego do położenia podpisu p. Klonowskiego na wekslach, a strasząc go później procesem kryminalnym, z pierwotnego długu, wynoszącego 4.000 zł., zrobili 20.000 zł. Gdy nakoniec pupil, coraz bardziej naciskany przez żydków, wyznał wszystko opiekunowi, ten ratując go niby, udał że odkupuje weksle od lichwiarzy, ale postawił warunek, że wyrobi mu pełnoletność i nabędzie od niego jeden z jego majątków. Ostatnią tę transakcyę znał komornik z mojego opowiadania o zabawnej pomyłce krótkowidzącego p. Opryszkiewicza. Wszyscy śmiali się serdecznie na myśl, że p. Opryszkiewicz tak niezręcznie wyjawił tajemne manipulacye swojego klienta, gdy wtem, ku powszechnemu zdziwieniu, pojawiłem się w pokoju. Po pierwszem przywitaniu, i gdy już zacny ksiądz i niemniej zacny lekarz nacieszyli się do woli moim widokiem, musiałem zdać relacyę z owej audyencyi u prezesa sądu, tak budującej jako wzór sumarycznego postępowania W sprawach pupilarnych. Nikt się nie zdziwił, snać takie rzeczy były na porządku dziennym w Żarnowie.
— Ale na tem nie koniec — rzekł komornik podamy skargę do apelacyi, a jeżeli to nic nie pomoże, udamy się do kamery nadwornej! Co tobie jest, Mundziu dodał nagle, zwracając się do mnie — jesteś blady jak ściana!
— Ja... chciałem prosić p. komornika... czy nie lepiej byłoby zaniechać tego procesu?
— Zaniechać? Dlaczego zaniechać? Zkąd tobie taka myśl przyszła? Czy ci ją podsunął Klonowski?
— Tak... albo raczej... nie. Ja sam sądzę, że z takim człowiekiem, lepsza słomiana zgoda, niż złoty proces...
— W tem coś musi być, Klonowski musiał ci coś mówić, musiał grozić... wyspowiadaj-no się otwarcie!
— Nie mogę nie powiedzieć, błagam tylko pana i zaklinam, niech Klonowski zatrzyma pieniądze, które wziął, i niechaj pan się nie naraża na jego nieprzyjaźń...
— Dziecko z ciebie, Klonowski nic mi złego zrobić nie może! Może on Wprawdzie bardzo wiele, to prawda, skoro potrafił nawet ofiarować przysięgę w sądzie, że ani tytułem pożyczki, ani w inny sposób nie brał nigdy pieniędzy od twoich rodziców; ale cóż z tego? Znajdę świadków, a może i dokumenta, i dowiodę mu krzywoprzysięstwo, to największa sztuka, na jaką zdobyć się może Klonowski!
— Jest podobnoś jeszcze większa sztuka, na którą on się także zdobędzie — rzekłem cicho.
— Jakto? Jaka sztuka?
— Jest... fałszywa denuncyacya.
Uważałem, że dreszcz przeszedł wszystkich obecnych, gdy wymówiłem to słowo. Hermina zbliżyła się do mnie i wzięła mię za rękę; czułem, że drżała. Były to, powtarzam, ciężkie i straszne czasy Metternicha, i gorzej niż Metternicha, czuć było jeszcze w powietrzu, a na godłach despotyzmu nie przyschła jeszcze była krew kobiet i dzieci, pomordowanych przez zbrodniarzy, których umyślnie na to wypuszczono z więzień, aby szerzyli mord i pożogę. Lada fałszywy donos, jeżeli trañł na osobę zgóry podejrzaną, znaczył tyle, co wyrok bez sądu i bez łaski. Lada drobnostka mogła zgubić całą rodzinę — każdy bał się własnego cienia. Cóż dziwnego, że wszystko truchlało na wzmiankę o denuncyacyi?
— Mów wszystko, co wiesz, Muadziu — odezwał się komornik spokojnie. — Jesteśmy między swoimi, przed księdzem Olszyckim i szanownym naszym konsyliarzem nie mam żadnych sekretów...
— Jeżeli tak, to — powiem wyraźnie, że Klonowski zagroził panu denuncyacyą. Nadmienił coś o jakimś schowku w śpiżarni...
— Otóż to są skutki, że nasza szlachta nie umie trzymać języka za zębami! Konsyliarz przypominasz sobie zapewne owego młodego Węgra, którego przywiozłeś roku zeszłego z Tomaszówki, i którego w istocie przechowaliśmy przez dwa dni w naszym domu. Mimo wszelkiej przezorności gruchnęła wówczas pogłoska po całem mieście, że ukrywa się u mnie jakaś bardzo ważna figura. Jedni mówili, że to Roża Szandor, drudzy, że hrabia Juliusz Andrassy, jeszcze inni, że sam Koszut. Gdy w skutek tego spadła rewizya, żona moja wpakowała Madiara w próżną beczkę i przytłoczyła go tak szczelnie kwaszoną kapustą, że omal się nie udusił, ale za to żandarmi go nie znaleźli. Później zabrał go odemnie mój przyjaciel, pan Przesławski, i zawiózł go do swego majątku; dalej, nie wiem już, co się z nim stało; wiem tylko, że Niemcy spisali ze mną najmniej dwadzieścia protokołów i że jeszcze ciągle od czasu do czasu przypominają sobie całą sprawę i piszą protokoły da capo. Otóż widocznie Przesławski, jako sąsiad Klonowskiego, nie mógł wytrzymać, aby mu nie opowiedzieć historyi o Węgrzynku, ukwaszonym jak kaczan wśród kapusty.
— Niezawodnie — odezwał się dr. Goldman. Lecz Klonowski nie może z tego zrobić użytku, skompromitowałby się na wieki między szlachtą...
— Są tacy, u których nic go nie skompromituje — odrzekł komornik — są inni, którzy nie uwierzą nigdy, aby mógł dopuścić się denuncyacyi. U nas w kraju istnieje pewien milczący i mimowolny karbonaryzm podłości. Jest dużo ludzi, z których na każdym jest jakaś plama; spróbujemy zdemaskować jednego z nich, a zaraz wszyscy wezmą się za ręce i poczną krzyczeć: to fałsz, to infamia! Ogół zaś, jak zwykle, byle nie potrzebował myśleć i badać, zachowa się obojętnie; nie zapomni wprawdzie wykrytego brudu, ale też i nie wykluczy ze swojego łona nikczemnika, któremu brud zarzucono lub udowodniono. Jednem słowem, Klonowski może wykonać swoją groźbę, a mimo to zostanie prezesem, światłem, powagą i ozdobą swojej okolicy, osobliwie teraz, kiedy nabył nowe trzy wioski do tych, które dawniej posiadał. Wszak niedarmo żyjemy w Galilei, i niedarmo lekarze wojskowi twierdzą, że u nas rodzą się tak twarde czaszki, że ich żadna kula rozbić nie może. Groźba Klonowskiego nie przeszkodzi mi zresztą prowadzić dalej rozpoczętego z nim procesu.
Daremnemi były moje zaklęcia, komornik był niewzruszonym. Na dworze srożyła się burza, uragan łamał lipy i topole przy drodze, a grzmoty były tak głośne i straszne, że chwilami musieliśmy przerywać rozmowę, bo nie słychać było głosu ludzkiego wśród dzikich głosów przyrody. A jednak czemże była ta burza wobec niepokoju, jaki opanował wszystkich, szczególnie zaś kobiety i mnie, w tym zacisznym wygodnym domku, tak gościnnym, swojskim i miłym! Duszno nam było i trwoga ściskała nam serca, jak w przeczuciu groźnej katastrofy. Nagle, wśród łoskotu gromów, usłyszeliśmy gwałtowne kołatanie do drzwi od ganku. Komornik uśmiechnął się i powiedział:
— To już z pewnością nie żandarm, nasza straż bezpieczeństwa. zbyt ceni swoją wygodę, by się fatygowała po nocy na taką tuczę. Muszę pójść i zobaczyć, kto to taki.
Służąca tymczasem otworzyła już była drzwi i dały się słyszeć kroki z przyległego pokoju, do którego chciał wejść p. Wielogrodzki.
— Przesławski! Jak Boga kocham. Przesławski! O wilku mowa... A chodź-że tu, niech cię uściskam, żeś przybył wśród takiej burzy! Siadaj-że, zdejm bundę, bo się z niej leje; pozwól, niech ci pomogę!
Ale szlachcic, który wszedł, nie chciał zdjąć bundy. Była to figura wysoka, o włosach krótko strzyżonych, rosnących zresztą tylko na czubku głowy, a okolonych łysiną, jak portret podgolonego jakiego antenata. Wąs miał długi i cienki, nadający mu fizyognomię tatarska. Szlachcic był widocznie w srogiej irytacyi, oczy iskrzyły mu się jak węgle, a wąs trząsł mu się wraz z wargami. Podparł się ręką w bok i stojąc we drzwiach, przemówił urywanym głosem do Komornika:
— I ty śmiesz mię jeszcze witać, Wicenty? Ty, ty, co po pięćdziesięciu latach przyjaźni tak sobie ze mną postąpiłeś! Przyszedłem tylko po to, aby ci powiedzieć, że wiem o wszystkiem, wiem, wiem, i powiadam ci, że jesteś... infamis! Kwita z nami!
Co rzekłszy, szlachcic, z którego ciekła na podłogę struga wody nakształt małej katarakty, obrócił się i chciał wychodzić, wśród powszechnego osłupienia.
— Leonie — odezwał się p. Wielogrodzki — który osłupiał był jeszcze bardziej, niż my wszyscy — Leonie, czy ty się od czubków wyrwałeś? Chodź-że tu zaraz i powiedz mi, czego chcesz odemnie?
— Czego chcę? Czego chcę? — wrzasnął szlachcic, odchodząc od przytomności z gniewu, do którego snać był bardzo pochopnym z natury. — Chcę tego, że mówiłem teraz, od teraz właśnie, w tej chwili z Klonowskim, i że Klonowski dziś, rozumiesz mię? dziś, mówił z prezesem sądu, i że prezes powiedział mu wszystko, wszystko, rozumiesz? Wszystko mu powiedział, i kazał mię ostrzedz, jako poczciwy człowiek, tak jest, ostrzedz, ostrzedz przed tobą! Powiadam ci, że kwita z nami!
I znowu szlachcic, lejąc ciurkiem wkoło strumień wody, miał się ku wyjściu. Komornik tym razem, spoglądając po nas wszystkich oczyma, W których malowało się zdziwienie posunięte aż do obłędu, nie mógł wymówić ani słowa. Ale ksiądz Olszycki zerwał się z krzesła, dopadł szlachcica i chwytając go za ramię, oświadczył kategorycznie:
— O, panie Przesławski, to nie uchodzi! Tak się nie napada uczciwych ludzi, i do tego przyjaciół, w ich własnym domu, i nie mówi im się impertynencyj bez objaśnienia przyczyny. „Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu!“ Wytłómacz się pan natychmiast, czego pan chcesz od pana Wielogrodzkiego?
— Fałszywego świadectwa!... Pięknie mi, fałszywego świadectwa! Toż prezes sądu, który żyje w przyjaźni z Klonowskim, i który, jakkolwiek jest urzędnikiem, jest bardzo zacnym człowiekiem, powiedział dziś na ucho Klonowskiemu, aby mię ostrzegł, bo on wprawdzie zatuszował całą sprawę, i na razie nic mi nie będzie, ale jednakowoż Wielogrodzki zeznał „przed nim, iż wywiozłem ztąd roku zeszłego Mazziniego i krywałem go potem u siebie w Kurdwanowicach. Tego samego Mazziniego, co był w beczce z kapustą, i którego cała policya złapać nie mogła! Sam prezes powiedział to na ucho Klonowskiemu, sam prezes, powtarzam, i to z tym dodatkiem, że Wielogrodzki zastrżegł sobie bezkarność pod warunkiem, że wyda wszystkich, co pomogli do ucieczki Mazziniemu. Tak, tak, to nie był Węgier, ale Mazzini! O ja nieszczęśliwy! To był sam Mazzini, i sam prezes to powiedział dziś, dziś właśnie Klonowskiemu, który jest żywy w Żarnowie i może to powtórzyć!
Ale nikt nie słuchał dalszych lamentów długiego szlachcica. W miarę jak mówił, zacny komornik stawał się coraz czerwieńszym w twarzy, żyły nabiegły mu na skroniach i zdawało się, że krew mu tryśnie oczyma. Żona i córka przybiegły do niego — nagle wydał głos podobny do chrząkania i upadł w ich objęcia. Doktor Goldman przyskoczył do niego, dobywając z zanadrza puzderka z instrumentami. Zrobił się rwetes ogromny — wszyscy biegali w rozpaczy na wszystkie strony. Szlachcic tylko stał na środku pokoju, jak zatumaniony, a ja, straciwszy zupełnie przytomność, nie widziałem nic, prócz niego. Podczas gdy usiłowano ocalić komornika, rażonego apopleksyą, rzuciłem się nagle jak kot z ukrycia, i długiego kościstego szlachcica począłem z całej siły okładać pięściami.
Nie wiem, jak długo trwała ta tragikomiczna scena — byłem tak bezprzytomnym w szale mojej wściekłości, że gdyby mi później ks. Olszycki nie opowiedział był szczegółów, które tu przytaczam, sądzę, iż nie byłbym zdolnym przypomnieć sobie nic, co się stało. Pan Przesławski, przejęty zapewne katastrofą, którą wywołał, nie uważał nawet na operacyę, której poddaną była jego osoba — stał jak słup, z wytrzeszczonemi oczyma, i po dłuższym czasie dopiero spostrzegł podobnoś, że ktoś otrzepuje pięściami jego bundę. Chwycił mię za ręce, i jak człowiek, zbudzony ze snu, zapytał:
— A ty czego chcesz odemnie?
— Wyjdźmy ztąd, wyjdźmy — odezwał się ks. Olszycki i wtrącił nas obydwu do drugiego pokoju, wychodząc tam tuż za nami.
— Księże wikary, kto jest ten młody człowiek? I jakiem czołem, do kroćset... taki smarkacz śmie rzucać się na mnie? Za pozwoleniem, mój malcze, za pozwoleniem księdza wikarego, połamię ci zaraz Wszystkie kości!
Zdaje się, że rzuciłem się znowu na szlachcica, bo ks. Olszycki chwycił mię za ramię i wezwał mię surowo, abym się opamiętał. Następnie zwrócił się do długiego p. Przesławskiego i w gorzkich słowach począł mu wyrzucać jego napad na p. Wielogrodzkiego, z którym łączyła go przyjaźń, trwająca już pół stulecia. Szlachcic w odpowiedzi na to jął powtórnie rozpowiadać, co prezes mówił Klonowskiemu, a Klonowski jemu.
— Klonowski kłamie — przerwał mu ksiądz, zapłoniony od gniewu. — Klonowskiego rzemiosłem są intrygi i szalbierstwa!
— Ależ księże, najzacniejszy obywatel, najbardziej szanowany w całej okolicy, w całym kraju! Człowiek, któremu każdy z nas bez wahania powierzyłby „swoje mienie i swoją osobę! Co też księdzu przyszło do głowy?
— Powtarzam panu, że Klonowski kłamie! Klonowski ma interes w tem, aby zgubić Wielogrodzkiego, zgubić go materyalnie i moralnie! Chwila niebardzo stosowną jest do dłuższej rozmowy, ale ponieważ tego koniecznie potrzeba, więc siadaj pan i słuchaj, co panu powiem!
P. Przesławski usiadł, a ksiądz krótkoi treściwie opowiedział mu historye zajść między komornikiem a moim opiekunem, nie pomijając i dzisiejszej groźby, wyrzeczonej przez Klonowskiego. Szlachcic słuchał w osłupieniu, ale gdy ksiądz w opowiadaniu swojem doszedł do tego szczegółu, zerwał się pan Przesławski na równe nogi i krzyknął:
— A to infamia! To szelmowstwo! To... to być nie może!
— Rozważ pan, że obecny tu Edmund Moulard nie mógł zmyślić tej historyi, chociażbyś pan podejrzywał jego wiarogodność. Od czterech lat nie był on w Żarnowie inie mógł nie wiedzieć o owej niebezpiecznej figurze, którą ukrywano w śpiżarni. Nie możesz pan przeto mieć najmniejszej wątpliwości, że dowiedział się o tem od Klonowskiego. I pan, panie Przesławski, pan, który, znasz komornika od tak dawna, który dzieliłeś z nim złą i dobrą dolę, który wspólnie z nim narażałeś się na niejedno niebezpieczeństwo i doświadczyłeś tyle razy, w tylu próbach, jego szlachetnego charakteru niczem nieskalanego, pan mogłeś dać wiarę takiej kalumnii, potępić przyjaciela na podstawie pierwszej lepszej plotki, nie zbadawszy jej poprzednio! Zamiast napadać Wielogrodzkiego, powinieneś pan był raczej, skoro pokładasz taką ufność w prezesie sądu, pójść prosto do niego i zapytać go, czy Klonowski powiedział panu prawdę!
— A... a gdyby prezes nic nie wiedział i dowiedział się dopiero odemnie o wywiezieniu Mazziniego do Kurdwanowic, i o tem, że w istocie p. Wielogrodzka ukryła go w beczce z kapustą?
— Więc pan przypuszczałeś, że prezes nie wie może o niczem? O, panie Przesławski!
— Ja... ja nic nie przypuszczałem... Klonowski ostrzegł mię, że prezes zwierzył się tylko jemu, i gdybym ja chciał mówić z nim o tej sprawie, to kazałby mię natychmiast zamknąć, bo co innego Klonowski, statystyk i polityk, a co innego taki gorączka, jak ja... mógłbym się kiedy wygadać i skompromitować prezesa śmiertelnie, iż puścił mi płazem zdradę stanu....
— Dość to zręcznie ukuta bajka, ale skoro masz pan dowód niezbity, że Klonowski właśnie komornikowi groził denuncyacyą, więc logika nie pozwala panu przypuszczać, by komornik poczynił jakiekolwiek zeznania wobec prezesa. W takim razie przecież, nie bałby się denuncyacyi, i Klonowski nie miałby go czem straszyć!
— Prawda! Jak Boga kocham, prawda! O Boże, Boże! — dodał tłukąc się w czoło. — Boże, co ja narobiłem! Ale czekaj-no, mój Klonosiu, pokażę ja ci, że Przesławski służył w Krakusach pod Dwernickim! Gdzie moja laska? Chodźcie, chodźcie ze mną! — To mówiąc, pan Leon porwał sękaty kij z kwaśnej jabłoni, który położył był na stole, i ciągnął nas z sobą ku drzwiom. o
W tej chwili weszła do pokoju Hermina z śmiertelną bladością na twarzy. Wyrwałem się p. Przesławskiemu i poszedłem ku niej, ale nie miałem odwagi wyrzec zapytania, które miałem na ustach.
— Ojciec odzyskał przytomność — rzekła drżącym i cichym głosem — ale mówić nie może. Doktor nakazuje jak największy spokój. Mama prosi, by ksiądz wikary był łaskaw wejść... mój ojciec... jest chrześcianinem.
Głos zamarł jej w piersi, zachwiała się i oparła się na mojem ramieniu. Ksiądz Olszycki poszedł, gdzie go wzywano, zostaliśmy wszyscy troje w ponurem milczeniu, stojąc i patrząc po sobie. Nagle p. Przesławski, w którego sangwinicznym a niezbyt ponoś jasnym i logicznym umyśle musiała się odbywać nielada rewolucya, wybuchł głośnem łkaniem.
— Wincenty, drogi Wincenty! Ja muszę pójść, upaść mu do nóg i przeprosić go! Muszę, muszę! — I rzucił się ku drzwiom, prowadzącym do pokoju komornika, lecz Hermina zastąpiła mu drogę. Zbladła była, jeżeli można, mocniej jeszcze niż przedtem, ale w spojrzeniu jej było tyle wzgardy, i tak rozkazujący giest zrobiła ręką, pokazując p. Przesławskiemu drzwi do sieni, że szlachcic cofnął się zmięszany.
— Panno Hermino! — wyjąknął. Hermina powtórzyła swój ruch ręką, zdawało mi się, iż chce mówić, ale że głosu z siebie wydobyć nie może. Szlachcic znowu potężnie uderzył się pięścią w czoło, potrząsł wąsem, zaiskrzył oczyma, podniósł swój kij w górę i zawoławszy:
— Zabiję łotra, zabiję! — wyleciał jak z procy do sieni i na ulicę. Burza srożyła się ciągle, huk grzmotów i szum wichru i ulewy łączyły się w łoskot zagłuszający.
Poszedłem pozamykać drzwi, któremi wyleciał szlachcic i przez które dmuchał wiatr i bryzgał deszczem. Gdy wróciłem, zastałem Herminę siedzącą na kanapie. Była złamana boleścią, ręce jej zaciśnięte spoczywały na kolanach... ani jednej łzy nie miała w oczach, ale w spojrzeniu jej było coś bardziej rozdzierającego serce, od płaczu. Siadłem koło niej i wziąłem ją za rękę — przypomniała mi się żywo chwila, kiedy siedzieliśmy tak oboje, pogrążeni w smutku z powodu bliskiego mojego odjazdu, i słuchaliśmy owej rozmowy komornika z Klonowskim, w której ten ostatni nie wypierał się pożyczki wziętej od mojego ojca. Tylko dziś już nie byliśmy dziećmi, dziś życzliwość całej tej zacnej i dobrej rodziny dla mnie, „ciężyłą mi na sercu kamieniem; nie ja Wprawdzie odwetowałem ją szeregiem przykrości i straszną w końcu katastrofą, ale zawsze ja byłem bezpośrednią przyczyną wszystkiego, co się stało. Nie miałem słów na to, by wypowiedzieć co czułem, ale czułem się winowajcą i czułem, że nie było pod słońcem wdzięczności dość wielkiej, ani innego okupu dość kosztownego za wszystko to, czego byłem mimowolną pobudką. Wyrzucałem sobie, że jakkolwiek byłem jeszcze dzieckiem, gdy komornik rozpoczął w mojej sprawie walkę z takim potworem, jak Klonowski, nie uprosiłem go stanowczo, by dla nędznych kilku tysięcy nie narażał swego spokoju i swojej rodziny. Zdawało mi się, że jak mazgaj, nie potrafiłem znieść drobnych przykrości i zmartwień, połączonych z pierwszym moim pobytem w Ławrowie, i że z mazgajstwa rad byłem krokom, przedsięwziętym przez komornika, a obiecującym mi byt lepszy. Jednem słowem mówiłem sobie, że jestem nędznikiem, pasożytem, dla dogodzenia któremu pękają najszlachetniejsze serca i dla którego drobnej wygody, powleka się kirem grobowym dom uśmiechnięty pierwej szczęściem i spokojem. O, gdybym się mógł był zapaść w ziemię w tej chwili, albo przynajmniej być owładnięty niemocą, która raz już w życiu odebrała mi przytomność, gdy dusza moja nie byłaby mogła znieść świadomości bolu! Ale niestety, organizm ludzki zdaje się czasem być silnym i niespożytym jak gdyby jedynie w tym celu, by go lepiej targać mogły rozpacz, wyrzuty, bole wszelkiego rodzaju!
Nie mówiłem ani słowa, najpierw dlatego, że nie miałem wyrazów na moje cierpienie, a powtóre, ponieważ chwila nakazywała mi milczenie. Nie wiem, czy Hermina odgadła, co mię bolało. Wiem tylko, że wpatrzyła się we mnie swojem łagodnem, głębokiem spojrzeniem, tem spojrzeniem z lat dziecinnych, które Widywałem nieraz później we śnie, i które koiło drobne i wielkie moje troski.
— Ty będziesz zawsze bratem moim — rzekła — nieprawdaż, Edmundzie? Będziesz...
W tej chwili dopiero strumień łez przyniósł jej ulgę, podczas gdy do pokoju weszli na palcach dr. Goldman i ks. Olszycki.
— Niech się Hermincia uspokoi — przemówił lekarz — atak apoplektyczny był silny i komornik miał oddawna skłonność do niego, ale bezpośrednia pomoc usunęła na razie niebezpieczeństwo. Pacyent usnął, a my będziemy czuwali przy nim naprzemian. Potrzeba uspokoić się, aby nie doznał wzruszenia, gdy się zbudzi. Czy ten waryat szlachcic poszedł sobie już do stu katów?
— Wybiegł grożąc, że zabije Klonowskiego — odpowiedziałem.
— To bardzo być może — zauważył doktor — i nicby to nie szkodziło. U Przesławskiego guza nie kupić.
— Zdaje mi się być wielkim pasyonatem.
— Ot, głowa do pozłoty — zadecydował ksiądz wikary. — Poczciwy człowiek z gruntu, i ma niby trochę tego, co szlachcice nazywają zdrowym rozsądkiem, to znaczy, że lada oszust, niebardzo sprytny, nie przymierzając Klonowski, owinie go na mały palec. Tacy to oni prawie wszyscy. Nie ręczę, czy wpadłszy do Klonowskiego z zamiarem zabicia go, nie wyjdzie ztamtąd przekonany o jego zacności, jak przedtem. Swoją drogą Klonowski pomylił się trochę w swojej rachubie, bo nie znał dobrze Przesławskiego. Myślał on, że zrobi plotkę, z którą Przesławski będzie się nosił od ucha jednego sąsiada do drugiego, a nie przypuszczał, że wleci tutaj z hałasem i narobi awantur, które zdemaskują potwarcę.
— A niechby mu tam Przesławski pogruchotał parę kości — oświadczył dr. Goldman — ja mu ich z pewnością naprawiać nie będę, i wszystkich zręczniejszych cyrulików zabiorę tutaj, niech mu Silberstein z Mechlem robią bandaże, to z pewnością już nie wróci do Hajworowa.
— Fe, konsyliarzu! — zaremonstrował ksiądz wikary.
— No, ja przecież jestem „bratem starozakonnym“, alias izraelitą, a vulgo żydem, trzymam się praw Mojżesza i powiadam: ząb za ząb, oko za oko! I panowie bracia nowego zakonu, czasem nieźlebyście zrobili, gdybyście byli rycerskimi z rycerzami, a żydami z takim przeciwnikiem, jak Klonowski. Byłoby zapewne mniej geheimratów i ekscelencyj między wami, mniej szachrajstwa i mniej dobrodusznej zdrady. Bardzom ciekaw, czy Przesławski obije Klonowskiego.
Nad ranem dopiero, gdy nadszedł cyrulik Pinkas, zamówiony przez dr. Goldmana, zaspokoił on jego cierpliwość, donosząc, że całe miasto przebudzone zostało wczoraj o dziesiątej wieczór wielkim gezejresem, który zrobił się w hotelu de l’Europe, gdzie stał p. Klonowski. Mówiono, że hrabia z Kurdwanowic, z przeproszeniem, upił się, że potłukł dwóch miszuresów, stróża i woźnicę, i że hrabia z Hajworowa widziany był o tej niezwykłej porze, i mimo ulewy, jak w wielkim negliżu biegał po rynku, czy po dziedzińcu, i jak wylazł na strych, gdzie propinator trzyma siano, i ściągnął za sobą drabinę, bo hrabia z Kurdwanowic miał także jakiś interes na tym samym strychu, i nawet — tak szeptał Pinkas na ucho — jeden z zabitych oczywiście na śmierć miszuresów twierdzi, że hrabia z Hajworowa był podobnoś także na śmierć zabity — co Według hiperbolicznego sposobu mówienia braci starozakonnych, zwykło oznaczać sowitą porcyę guzów. W istocie, za chwilę zawezwano dr. Goldmana do hotelu de l’Europe, ale trzymał on się zawzięcie praw Mojżesza i nie poszedł, a Pinkasowi rozkazał zostać u pp. Wielogrodzkich.
— Niech-no go Mechel weźmie trochę w swoje obroty, a ryech in zan tate heran! — tak zakonkludował dr. Goldman przemowę do Pinkasa, a ten ostatni zdawał się zgadzać w zupełności ze swoim pryncypałem. Snać „hrabia z Hajworowa“ nie był popularnym w narodzie Izraela, bo jest to naród, który węchem o kilka mil umie rozróżnić oszusta od poczciwego człowieka. Szkoda, że drugi naród, któryby tego bardzo potrzebował, nie ma równie dobrego węchu.
Przebyliśmy noc cała czuwając w bawialnym pokoju państwa Wielogrodzkich; ile razy dr. Goldman udawał się do łoża chorego, z trwożliwem biciem serca oczekiwaliśmy jego powrotu, z wyrazu jego twarzy usiłowaliśmy wyczytać, czy wolno nam mieć nadzieję. „Konsyliarz“, jakkolwiek należał do starej szkoły lekarzy, t. j. do epigonów tej kasty, którą jeszcze Molier wyśmiewał, i jakkolwiek podojrzywam go, iż zapisywał nieraz swoim pacyentom po kilka kwart odwaru z belladonny, maku i innych podobnych roślin, na lada ból zębów, miał przy tem wszystkiem niejakie czucie z postępami nauki, która praktykował, i sądzę, że w owym czasie na sto mil wkoło nie znalazłby był racyonalniejszego i bieglejszego medyka. Oprócz tego, pomimo, a może raczej właśnie z powodu swojej teoryi o godziwości zemsty i odwetu, był to człowiek z sercem i wielki przyjaciel komornika, z którym oprócz sympatyi, nic go łączyć nie mogło. Wiedzieliśmy to wszystko i dlatego też patrzaliśmy na dra Goldmana jak na uosobienie Opatrzności, z której ust miał wyjść wyrok życia lub śmierci. Dla odwrócenia może naszej uwagi, zacny doktor wykładał nam aż do wschodu słońca teoryę krążenia krwi w ciele ludzkiem, wraz ze wszystkiemi przypadłościami, które mogą spowodać zwichnięcie normalnego przebiegu tej wielce skomplikowanej manipulacyi i z następstwami takiemi, jak n. p. zalanie przedłużonego szpiku pacierzowego, pęknięcie naczyń i t. p. Z pewnością żaden profesor nie miał nigdy tak pilnych słuchaczy, jakimi byliśmy ja i Hermina, i sądzę, że oboje nabyliśmy jednego i tego samego przekonania przy tym wykładzie, t. j. że człowiek może nieraz podpatrzyć naturę przy rozmaitych jej operacyach, ale ani przeszkodzić, ani pomódz jej nie może, i że medycyna, jakkolwiek ze wszystkich nauk najbliżej dociera do wielkich zagadnień bytu i życia, a nicości i śmierci, jednakowoż najmniej dotychczas wykazać może praktycznych rezultatów, i tem bliższą jest doskonałości, im mniej usiłuje narzucać się za opiekuna naturze, i im ściślej trzyma się roli bacznego obserwatora. Choćby mię kto p0tępił z powodu mego gadulstwa, nie mogę przy tej sposobności przemilczeć uwagi, że stanowisko medyka dość jest zbliżone do stanowiska krytyka. Rötschery i Gervinusy, a w ślad za nimi, rozmaici fejletoniści najrozmaitszych pod słońcem dzienników, rozbierają charaktery, nakreślone przez Szekspira, wykazują podobieństwo i różnice, zachodzące między niemi a innemi niemniej genialnie nakreślonemi postaciami, dowodzą jak na dłoni, dlaczego Ryszard de Gloucester był takim a nie innym mordercą, Hamlet takim a nie innym niedołęgą, a Lear takim a nie innym waryatem — ale ile razy który z tych panów spróbowałby dodać jedno słowo, aby udoskonalić utwór poety z Stratfordu, albo ująć jedną sylabę z jego tekstu, aby pewien rys uczynić mniej drastycznym, tyle razy postać żywa wyszłaby spartaczona i koszlawa z pod rąk oprawcy i bohater alboby umarł przed końcem piątego aktu, alboby przeżył tragedyę jak upiór, i mściłby się na Aleksandryjczyku, który go chciał uśmiercić, zadawszy mu dozę swojego estetycznego leku. Nie myślę ja bynajmniej uwagą tą odstraszyć pełnej nadziei młodych literatów od chwalebnych usiłowań powiedzenia czegoś nowego o Szekspirze, ani też z drugiej strony ubliżyć praktykującej sztuce lekarskiej, nadmieniam jedynie, że po wydaniu pięćtysięcznego tomu komentarzy o przyczynach swojej nieudolności, Hamlet zostanie zawsze takim filozofującym mazgajem, jakim jest dzisiaj, a po napisaniu szczegółowej ñzyologii wymoczka lub grzybu, sprawiającego cholerę, ludzie będą umierali na tę chorobę, jeżeli jej bez leku nie przemogą, jak umierają dzisiaj. Oto jest przeświadczenie, które wyniosłem z wykładu dr. Goldmana o apopleksyi i w skutek którego zawsze wprawdzie z wielkiem uwielbieniem spoglądam na to więcej niż tytańskie usiłowania przyrodników-lekarzy, ale sam nigdy nie nabrałem gustu do ich nauki. Na razie atoli, jak podróżni na statku radziby uściskać majtka, co pierwszy wśród grubej mgły odkrył bliskość lądu, tak i my niewymownie byliśmy wdzięczni kochanemu doktorowi, gdy nam oświadczył, iż ma nadzieję ocalić komornika.
Około szóstej rano udałem się do hotelu de l'Europe w celu porozumienia się z moim Opiekunem co do dalszych losów jakie mi gotował. Spał jeszcze i woźnica jego oświadczył mi, że „pan hrabia“ wstanie zaledwie koło ósmej. Wróciłem tedy koło ósmej, przekonawszy się tymczasem, że dr. Goldman ma coraz więcej nadziei ocalenia swojego pacyenta. „Pan hrabia z Hajworowa“ spał jeszcze ciągle, natomiast zastałem w bramie hotelu ogromne zbiegowisko ludzi, otaczające jakąś nejtyczankę, która miała właśnie wyjeżdżać. Na tej nejtyczance siedział p. Przesławski i opłacał się rozmaitym ludziom, ozdobionym jeszcze bardziej rozmaitemi guzami; właściciel hotelu, izraelita o bardzo poważnej siwej brodzie, grał przytem rolę pośrednika i likwidował oraz koszta naprawy jakiegoś wyłamanego zamku i kilku szyb wytłuczonych. Nareszcie tłum rozszedł się i nejtyczanka ruszyła z bramy, ale wtem spostrzegł mię jej właściciel, kazał woźnicy stanąć i zeskoczywszy’ na ziemię, wyściskał mię i wycałował na wszystkie boki, wypytując się jak się ma komornik. Zaspokoiwszy jego ciekawość, zapytałem, jak się ma pan Klonowski? Na to szlachcic wziął mię za rękę, odprowadził na stronę i szepnął mi do ucha:
— Powiem ci, że w tem wszystkiem nie ma nic, jak tylko jakieś głupie nieporozumienie. Całą noc, widzisz, nie spałem, i myślałem o tem. Wielogrodzki złoty człowiek, znam go i jestem z nim w przyjaźni od lat pięćdziesięciu, i ufam mu więcej niż sobie. Ale z drugiej strony, Klonowski7 co ty myślisz? Klonowski? To luminarz, to znakomitość krajowa! Klonowski ma w małym palcu więcej rozumu, niż my wszyscy razem w naszych głowach, a przytem, jest to patryota jakich mało, tylko, widzisz, rozważny, roztropny, głęboki polityk, jednem słowem, taki człowiek, jakich nam potrzeba w naszem położeniu. Otóż ja widzę, że jest w tem wszystkiem jakieś nieporozumienie, jak ci mówiłem. Zapewne ten prezes, ot, szwab zawsze szwabem i wierzyć mu nigdy nie można, zmyślił całą histeryę, aby dojść prawdy. Żałuję teraz mocno, iż się uniosłem i zmartwiłem poczciwego Wincentego, jadę zaraz do niego, aby go przeprosić, a i z Klonowskim nie wiem jak będzie, może się obraził i zażąda satysfakcyi, to mu chętnie służę!
— Jakto, pan dasz satysfakcyę człowiekowi, który groził komornikowi denuncyacyą?
— Et, facecye, przecież Klonowski tylko żartował z tobą; daruj mi kawalerze, ale jesteś jeszcze bardzo młody, taki człowiek jak Klonowski nie mógł ci tego mówić na seryo. Et, dzieciństwo i kwita! Szkoda mówić o tem! Gdyby tylko ten kochany Wincenty przyszedł do siebie, jakoś to będzie i zrobimy zgodę. Muszę pojechać do niego natychmiast.
To mówiąc, szlachcic wsiadł na nejtyczankę i odjechał. Ksiadz Olszycki miał słuszność, z wielkiej chmury było bardzo mało deszczu. Pan Przesławski okazał się istnym prototypem całego swojego rodzaju, raz skłonnym do wszelkich podejrzeń, drugi raz uznającym wszystkich wkoło i każdych zosobna zacnymi ludźmi. Jestem przekonany, że po latach w głębi duszy nie dowierzał i Wielogrodzkiemu i Klonowskiemu, a przy tem wszystkiem zapewniał, iż obydwaj są wzorami zacności. Tak zawsze bywa w kraju, gdzie każdemu człowiekowi z kolei przypięto jakąś łatkę, i każdego z kolei ubóstwiano, aż gdy cały kraj już nie wie, czy ma potępiać, czy ubóstwiać swoich ludzi, i gdy wszyscy pokładą się do snu, zostawiając kraj jego losowi, jak woźnica zostawia na boską Opatrzność wóz, z którym ugrzązł w błocie.
Gdy odjechał p. Przesławski, miszures (garson hotelu) dał mi znać, że p. Klonowski przebudził się i pytał o mnie. Poszedłem na górę i zastałem mego opiekuna w łóżku, głowę miał obwiązana zmoczonym ręcznikiem, a w pokoju jego widoczne były ślady jakiegoś gwałtownego napadu: jedno z krzeseł było złamane, dzban z wodą na umywalni rozbity i woda rozlana po podłodze, drzwi zaś podparte były kufrem, bo zamek doznał gwałtownego szwanku. Mimo wszystkiego, co się działo we mnie, nie mogłem się wstrzymać Od uśmiechu na ten widok.
— A wiesz, mój Edmundzie — przemówił mój opiekun, jak gdyby harmonia między nami nigdy ani na chwilę nie była zakłócona — wiesz, że miałem bardzo przykry wypadek tej nocy? Jeden z moich sąsiadów, niejaki Przesławski, który czasem miewa zajączki w głowie, przyjechał tu Wczoraj i zakwaterował się tuż koło mnie. Wyobraź sobie, w nocy dostaje on napadu swojego zwykłego szaleństwa, wybija drzwi w moim pokoju, rozbija służbę, która przybiegła na ten hałas, i dopiero z wielką biedą udało mi się go uspokoić, ale przy tej sposobności skaleczyłem się w głowę i muszę sobie odpocząć; nie pojedziemy aż jutro. Ty byłeś zapewne u Wielogrodzkich, czy nie był i tam ten waryat?
Tak mi zaimponował ten łatwy i przyjacielski ton p. Klonowskiego, że W odpowiedzi zdobyłem się zaledwie na dobitne ruszenie ramionami. Czułem zresztą, że wypadek, który spotkał komornika, sprawiłby przyjemność mojemu opiekunowi, a ponieważ nie zależało mi wcale na tem, by mu uprzyjemnić jego ból głowy, więc postanowiłem milczeć.
— Hm, hm — prawił dalej, spostrzegłszy to moje postanowienie. — Czy ci może czego potrzeba? Co myślisz zrobić z sobą? Mów, mamy teraz właśnie czas rozmówić się w tej mierze. Jakie masz widoki na przyszłość?
— Chcę kończyć szkoły, i chcę prosić pana, abyś mię pan uwolnił od swojej opieki. Jeżeli pan chcesz zatrzymać swoją władzę z obawy, aby kto inny, Objąwszy ją, nie zwrócił jej przeciw panu, to niechaj pan ją zatrzyma nominalnie, ale niechaj mi pan zostawi swobodę rozporządzania sobą, jak mi się podoba.
— A cóż ty myślisz, gagatku — zagadnął mię zmienionym nagle tonem p. Klonowski — czy myślisz może, że mam zamiar niańczyć ciebie i pilnować, abyś sobie nosa nie rozbił? Rób sobie co chcesz, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Masz jeszcze w depozycie sądowym, po strąceniu pięciuset reńskich, które wydałem na twoje wychowanie, około dwiestu złr. Masz je tutaj, i bądź zdrów! To mówiąc, wyjął pugilares z pod poduszki i podał mi pieniądze, które wziąłem bez wahania.
— Czy mogę na seryo odejść i być pewnym, że mię pan już przez żandarmeryę sprowadzać nie będziesz?
— O, możesz śmiało; skoro tylko przestaniecie procesować się ze mną, ty i Wielogrodzki, to bądź przekonanym, że ani zapytam o ciebie. Ale jeżeli chcesz wracać do Starej Woli, to musisz jechać ze mną, wypada przecież abym cię odesłał. Zresztą teraz, w żniwa, nie dostałbyś fury. Przyjdź tutaj jutro rano, i pojedziesz ze mną.
Muszę wyznać, że był to opiekun, który miał bardzo dobroduszny sposób obdzierania swoich pupilów z ich mienia. Jednego wyprawiał do Wiesbaden i do Homburgu, aby się nie nudził w kraju i aby znalazł sposobność fałszowania weksli, mnie znowu odwoził własnemi końmi, gdzie chciałem, z obawy, że z powodu żniw nie dostanę „fury“. W istocie, było w tem coś prawdy, że Klonowski „poczciwy człowiek“. Zwykle ludzi jego rodzaju przedstawiają jako ponurych, mrukliwych nieznośników, których pierwszy widok odstrasza każdego, albo jako hipokrytów ciągle przybierających pewną maskę. Klonowski przeciwnie, miał pewna łagodność w swojem usposobieniu, która nie była wcale przybraną, pieścił swoje dzieci, rozmawiał z włościanami i żydami po ludzku, lubił być gościnnym, a przy lada sposobności stawał się, ze mną nawet, nad miarę słodkim i dwa razy tylko przypominam go sobie w innem usposobieniu, raz gdy w Ławrowie próbowałem protestować przeciw umieszczeniu mnie w konwikcie ubogich, a drugi raz, gdy otwartem wystąpieniem zniewoliłem go do wyrzeczenia owej groźby przeciw panu Wielogrodzkiemu. Poznałem później jeszcze kilku innych oszustów tego rodzaju, jeden z nich mianowicie, a był to słynny, lub raczej osławiony dziennikarz, przypomniał mi żywo Klonowskiego. Obojętny z ludźmi, których nie potrzebował, do uniżoności grzeczny z tymi, których potrzebował, wyłapany na gorącym uczynku ciskał w cztery oczy takie groźby, jak mój opiekun, i wypierał ich się natychmiast, zwracając ich ohydę na swoich przeciwników, zupełnie na wzór plotki, którą Klonowski pomięszał słabą mózgownicę Przesławskiemu. Ma się rozumieć, że jak Klonowski“ miał powodzenie w swojej okolicy, tak i ów dziennikarz zrobił karyerę, w swojem mieście i zawsze znalazły się tysiące Przesławskich, teraz porywających się do kija, a potem znowu przekonanych o „zacności“ świeżo obitego wichrzyciela.
Rad, że ułożyłem jaki taki modus vivendi z moim opiekunem, pożegnałem go i wróciłem do domu państwa Wielogrodzkich. Komornik przyszedł był do siebie o tyle, o ile to w danych warunkach być mogło; powiedziano mi, że chciał nawet przyjąć p. Przesławskiego, który z hotelu wprost do niego przyjechał, ale dr. Goldman nie pozwolił na to, z obawy, by szlachcic znowu jaką świeżą niedorzecznością nie zirytował pacyenta. Co do wczorajszego wypadku, p. Wielogrodzki zapatrywał się nań po swojemu; zacny ten człowiek, ile razy miał słuszny powód do irytacyi, w pierwszej chwili wybuchał gniewem, a później brał u niego górę ten sarkastyczny humor, który towarzyszy najczęściej pesymistycznemu zapatrywaniu się na świat i na ludzi. Tym razem pierwsze wrażenie było straszne, bo p. Przesławski był zbyt dawnym przyjacielem komornika, by miał prawo uwierzyć na ślepo bajce, zmyślonej przez Klonowskiego — ale po głębszej rozwadze, komornik powiedział sobie, że kochany jego Leon, mimo wielkiej poczciwości swojej, był zawsze niedołęgą na umyśle, i że wszystkiego po nim spodziewać się było można. Gdy się nadto dowiedział, że ostatecznie Klonowski, fizycznie przynajmniej, wyszedł nienajlepiej na swojej przebiegłości, Wpadł w wyborny humor i uspokajał wszystkich, co go otaczali, iż wkrótce przyjdzie do zdrowia. Ja ponoś sam jeden zauważałem, że dr. Goldman przyjął to zapewnienie z bardzo niewesołą miną, i serce ściskało mi się na myśl, że ta chwilowa nadzieja Herminy i pani Wielogrodzkiej srodze może być zawiedziona. Przepędziłem w ich domu resztę czasu, który mi zostawał do chwili odjazdu. Po obiedzie miałem długą rozmowę z Herminą, i uległem powtórnemu z jej strony śledztwu co do Elsi. Sam sobie nigdy z pewnością nie spowiadałem się szczerzej z moich uczuć, jak to uczyniłem przed nią. Jak każda kobieta, brała ona całą tę drobną moją sprawę więcej na seryo, niżby na to zasługiwał romans studencki. Sądzę nawet, że Hermina w wielkiej części stała się moją współwinną, jeżeli zakochanego studenta uważać można za winowajcę. Gdybym był znalazł powiernika, któryby mię był wyśmiał, jak na to zasługiwałem, albo takiego, któryby może wszedł był w moje sercowe położenie, ale któryby był miał cokolwiek mniej uszanowania dla świętości uczuć miłosnych, i któryby pojmował te uczucia tak, jak je świat codzienny pojmuje, to niezawodnie znalazłby się był we mnie ten materyał, co to tak prędko szumi i wyszumi w młodym człowieku. Ale Hermina była nierównie niebezpieczniejszą p0wiernicą. Przedewszystkiem, była mi zbyt życzliwą, by się mogła śmiać ze mnie i przypomnieć mi, że trochę zawcześnie romanse zaprzątnęły mi głowę. Powtóre, podzielała ona o mnie zupełnie zdanie O. Makarego, w którego oczach byłem ósmym cudem świata, doskonałością niezrównaną, geniuszem przypadkowo tylko zabłąkanym na ten padół płaczu. Przyjaciele tego rodzaju widzą naszą przyszłość zawsze w różowych barwach, nie sądzą, by ktokolwiek mógł nie uznać naszej wyższości, by jakakolwiek przeszkoda zatrzymać nas mogła w tryumfalnym pochodzie przez świat; przyjaciele tego rodzaju, są to niejako matki, marzące dla swojego ulubionego dziecka życie pełne kwiatów i powodzeń wszelkich, i szczęścia i sławy. Oczywista rzecz tedy, iż zdaniem Herminy, któreby był z pewnością podzielał O. Makary, gdyby wiedział, że kocham się w pannie Starowolskiej, zdaniem jej tedy, Edmund Moulard miał w krótkim przeciągu czasu stać się niewidzianą nigdy znakomitością, zająć jakieś stanowisko niezmiernie świetne, oświadczyć się o pannę Elwirę i posiąść jej rękę wobec całego tłumu rywalów, ustępujących naturalnie z pola tak nadzwyczajnemu zjawisku. Gdy to wszystko nie ulegało najmniejszej wątpliwości, nie chodziło już tedy o nic, jak tylko o to, by mię to osiągnięcie mojego celu napoiło jak największem zadowoleniem i szczęściem, t. j. bym jak najszczerzej, jak najgoręcej kochał Elwirę. To zdawało się jedyną troską Herminy, jedyną chmurką, którą odkrywała na jasnym widnokręgu mej przyszłości. Ona sama umiała czuć tak głęboko, tak stale i niezłomnie, tak dalece całe jej szczęście zasadzało się na tem, aby otoczyć swojem przywiązaniem przedmiot ukochany, że nie mogła się uspokoić, póki nie wybadała, czyli i ja także w ten sposób pojmuję przywiązanie. Mówiła z serca; ja z początku odpowiadałem jej zwrotami mowy, bodaj czy nie zapożyczonemi od którego powieściopisarza, ale w końcu uległem jej wpływowi i zdaje mi się, że przyniósłszy z sobą do Żarnowa tylko zwykły romans studencki w głowie, wyjechałem ztamtąd z Elsią w sercu i przyrzekłem Herminie, że jej będę przesyłał listownie dalszy ciąg moich zwierzeń.
Dr. Goldman nie pozwolił mi pożegnać się z komornikiem, bo obawiał się dla niego wszelkiego wzruszenia. Przenocowawszy tedy pod jego gościnnym dachem, wybrałem się rano, nie tak rano atoli, by mię nie zatrzymała służąca doniesieniem, że pani czeka z kawą w istocie pani Wielogrodzka i Hermina, jakkolwiek musiały potrzebować spoczynku, wstały już były, aby mię pożegnać. Komornikowa wynurzyła nadzieję, że teraz, kiedy mój Opiekun przyrzekł wypuścić mię z pod swojej władzy, i kiedy już w ogóle mogę puszczać się w świat o własnych siłach, przyjeżdżać będę na święta i na wakacye do Żarnowa. Zczerwieniłem się i wyjąkałem jakąś odpowiedź niezrozumiałą; Hermina przyszła mi w pomoc, tłómacząc matce, że pełnię niejako funkcye ochmistrza przy młodym Starowolskim, i że z urzędu towarzyszę mu, gdy jedzie do rodziców. Tłómaczenie to nie przeszkodziło mi czuć się niewdzięcznikiem i postanowiłem W duchu, że przy najbliższej sposobności zamiast do Starej Woli, pojadę do Żarnowa. Chciałem to powiedzieć, ale czułem, że mi Hermina nie uwierzy, i dałem pokój. Nareszcie, po rzewnem pożegnaniu, wyszedłem. Na ulicy spotkałem ks. Olszyckiego, który po mszy wyszedł na przechadzkę i chciał dowiedzieć się, jak się ma komornik. Odprowadził mię do hotelu, po drodze mówiliśmy o domu państwa Wielogrodzkich, którego ksiądz wikary był dawnym i wiernym przyjacielem. Przejęty on i był uwielbieniem dla komornika i dla jego żony, a o Herminie powtarzał, że to anioł nie dziewczyna.
— Nie będzie nigdy szczęśliwszego człowieka, jak ten, który się z nią ożeni. A czy wiesz Edmundzie, kto będzie tym godnym zazdrości śmiertelnikiem?
— Nie wiem... jakto, czy Hermina już może zrobiła wybór?
— No, no, nie udawaj — rzekł ksiądz, klepiąc go po ramieniu — wiesz przecież lepiej odemnie!
— W istocie... nie wiem — odparłem zdziwiony.
— Cha, cha! wszak od dzieciństwa łączy was takie przywiązanie, że ktokolwiek patrzy na was, przewidzieć może łatwo, jak to się skończy! Ale mój Edmundzie — dodał ksiądz, zatrzymując się i patrząc mi surowo prawie w oczy — jakkolwiek wiem, że prowadzisz się wzorowo, i mam nadzieję, że nigdy nie zasłużysz na naganę, to musisz być bardzo, bardzo dobrym i zacnym człowiekiem, nim na taki skarb zasłużysz! Pamiętaj, że wyspowiadam cię nie jak ksiądz, ale jak inkwizytor, nim was pobłogosławię, a jakkolwiek stary już jestem, to mam nadzieję, że mi Bóg pozwoli doczekać tej chwili. Pamiętaj, że musisz ją kochać i szanować, ubóstwiać jak anioła! Słuchaj! — i tu ksiądz porwawszy mię w swoim zapale za barki, trząsł mną jak gruszą — słuchaj, gdyby kiedy Hermina z twojej winy miała chwilkę zmartwienia, będziesz ze mną miał do czynienia, jakem od szesnastu lat wikarym w Żarnowie! Co ty myślisz, czy jest kto zdolnym odpłacić miłość takiego serca, czy jest kto godnym taką dziewczynę zaprowadzić do ołtarza? Nie, mój Edmundzie, jakkolwiek jesteś biednym sierotą, to urodziłeś się w czepku i Opatrzność, odjąwszy ci rodziców, rzuciła cię na łono najzacniejszej, najlepszej, najszlachetniejszej rodziny! No, bądź dobrej myśli, mój chłopcze — tu dla odmiany, ks. Olszycki począł mię ściskać i całować — wyrósłeś już jak młody dąb, za sześć lat skończysz studya, obierzesz sobie zawód i pieczone gołąbki wlecą ci same do gąbki! Ona ciebie tak kocha!
Swada księdza wikarego, rozbudzona rozmową o Wielogrodzkich, nie dałaby mi była przyjść do słowa, gdyby mi to nawet pozwoliło było moje zdziwienie. To, co mi mówił, było dla mnie tak nowem, tak niby wydawało się naturalnem, a tak leżało o tysiąc mil od mojego własnego punktu widzenia całej rzeczy, i przytem znowu, ksiądz Olszycki tak się wydawał głęboko przeświadczonym o trafności swojego poglądu, że zakłopotanie moje było bez granic.
— Hermina kocha mię jak brata, i ja ją także — wybełkotałem nakoniec.
— Alboż ty sądzisz — rzekł ksiądz, podpierając się pod boki i zadzierając głowę — alboż ty sądzisz, że ja przypuszczam, iż ona romansuje z tobą? Smarkaczu! Ja ci powiadam, że ja znam Herminę, lepiej niż ty, że ja wiem, co ona myśli i co czuje, i że nie było jeszcze, i nie będzie nigdy takiego coś doskonałego, jak ona! On mi będzie mówił, że ona go kocha, jak brata, patrzcie go! Kocha cię, po Bogu i po rodzicach, więcej niż wszystko w świecie, a ty nie potrzebujesz mi objaśniać, że w tem niema nic złego!
Zwiesiłem głowę na piersi, pod wrażeniem tego, co słyszałem; ksiądz Olszycki wziął to zapewne za znak ukorzenia się przed jego apostrofą, i uciął nagle rozmowę o tym przedmiocie zapytaniem, czy upatrzyłem już sobie jaki zawód. Odpowiedziałem mu, że trwam ciągle W postanowieniu zostania profesorem, prawdopodobnie profesorem matematyki lub nauk przyrodniczych, bo spostrzeżono w szkołach, że do tych przedmiotów mam najwięcej talentu. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że zrobiłem uwagę, iż wszyscy ludzie niepraktyczni w życiu mają talent do matematyki, natura wynagradza im bowiem w teoryi to, czego im skąpi w namacalnej rzeczywistości. Co do mnie, nie umiałem nigdy liczyć się ani z moją kieszenią, ani z ludźmi, ani z światem, ale natomiast liczyłem zawsze i manipulowałem abstrakcyjnemi ilościami z wielką łatwością i biegłością.
Ksiądz Olszycki pochwalił bardzo moje zamiary, wróżył mi Wiele powodzenia, a ponieważ doszliśmy Właśnie do hotelu, pożegnał mię serdecznie i odszedł.
Mojego opiekuna zastałem W wybornym humorze. Zaledwie zdołałem wyprosić się od powtórnego picia kawy. Jak gdyby nas łączyły najserdeczniejsze i niczem niezmącone stosunki, wypytywał mię o moje plany na przyszłość i zapewniał mię, że zostawia mi zupełną swobodę, i tylko gdybym potrzebował jego protekcyi, gotów mi jej udzielić. Im mniej była naturalną ta serdeczność teraz, kiedy już sprawa o opiekę W sądzie była załatwioną i p. Klonowski nie potrzebował usposabiać mię na swoją korzyść, tem bardziej budziło się we mnie podejrzenie, że, znowu coś się święci, i myśl ta niepokoiła mię mocno. Tymczasem nic się nie święciło złego, tylko p. Klonowski otrzymał był wiadomość, że dziś wieczór, JO. książę Etelred Swidrygajło-Kantomirski zaszczyci Hajworów swoją obecnością, i w pierwszej z tego powodu radości, opiekun mój uszczęśliwił i mię tem doniesieniem, dodając, że musimy się spieszyć, aby zawczasu stanąć w Hajworowie. Wśród głębokich ukłonów brodatego bałabusty hotelu i skonsygnowanych na podsieniu miszuresów, wsiedliśmy do poczwórnego kocza i ruszyli szparkim kłusem.
— Jestto książę in partibus — dodał objaśniając pan Klonowski — to jest, nie ma ani grosza, ale... książę, widzisz, to coś znaczy! Princeps imperii romani! Hm, hm! Chociaż... jak to się podpisał Tarnowski?
— Nie Tarnowski, ale Zamojski — sprostowałem: eques polonus, his omnibus par!

— Tak, tak, par! — I czwórka czesała dalej wyciągniętym kłusem, a mój opiekun wydąwszy piersi, oparł na nich brodę i marzył...



ROZDZIAŁ VIII.

Nie ma, jak podróż, dla ludzi skłonnych do marzeń i medytacyi — ma się rozumieć, jeżeli droga dobra i pogoda sprzyjająca, i jeżeli się nie ma towarzysza, mordującego nas rozmową o rzeczach obojętnych i nudnych. Wdzięczny byłem p. Klonowskiemu, iż po pierwszych kilku słowach uciął rozmowę ze mną i pogrążył się w dumaniu, zapewne o świetności nazwiska Swidrygajłów Kantymirskich i o równości szlacheckiej z książętami, która to równość, nawiasem mówiąc, objawia się najświetniej w tej okoliczności, że im częściej jaki szlachcic ma sposobność pokłonić się księciu panu, tem gęstsze odbiera ukłony od innej braci szlachty. Podczas, gdy mój opiekun dumał o tych zazdrości godnych stosunkach naszej hierarchii społecznej, ja próbowałem cieszyć się z tego, że wracam do Starej Woli, i układać różne plany co do reszty czasu mojego pobytu w tem zaczarowanem miejscu. Ale jakoś to nie szło — wrażenia ostatnich wypadków, które przebyłem, były zbyt silnemi i zaprzątały mi umysł pomimo mej woli. W dziwaczny sposób przyplątała się do nich dzisiej-sza rozmowa z ks. Olszyckim, którego nie udało mi się było wyprowadzić z jego błędu co do stosunku między mną a Herminą. Przyszła mi do głowy obawa, że ks. Olszycki może nietylko wobec mnie okazał się tak wielomownym, i że może kto więcej podzielał jego mylne zapatrywanie. Nagle przypomniało mi się kilka słów, które zasłyszałem był przypadkiem z rozmowy p. Wielogrodzkiego z żoną, kiedy wczoraj wchodziłem do pokoju komornika. Mówił on coś o nieustalonym losie Herminy i o stałym zamiarze zajęcia się nim, skoro przyjdzie do zdrowia, narzekając przytem, iż nie przewidział, co go spotkać może. Pani Wielogrodzka starała się uspokoić go i zapewniała, że jeszcze czas na to; gdy wszedłem, komornik dał jej znak, i przestali mówić. Czyliżby to wszystko mogło mieć jaki związek z przypuszczeniami ks. Olszyckiego? Słyszałem o różnych rodzinach, które wychowują przyszłych swoich zięciów; miał-żem przypuszczać, że szczere zajęcie się moim losem ze strony komornika miało podobne znaczenie? Na wszelki wypadek spokojny byłem przynajmniej co do zapatrywań Herminy, która mię przecież uczyła kochać Elsię. Ale cóż miała za znaczenie troska komornika o Herminę, i ta wzmianka o jej nieustalonym losie? Na razie nie zwróciłem był na to uwagi, teraz gubiłem się w przypuszczeniach i kombinacyach. Wyrwał mię z nich p. Klonowski, zapytując mię nagle z pewnym niepokojem:
— Nie przypominasz ty sobie Edmundzie, kiedyśmy wyjeżdżali z Hajworowa, czy dałem pisarzowi polecenie, aby posłał po stroiciela fortepianów?
— I owszem, poleciłeś mu to pan dwa razy.
— A nie przypominasz sobie, dokąd kazałem posłać, czy do Nieżałowic, czy do Czartopola?
— Tego już nie pamiętam, wiem jednak, że wspominałeś pan o Czartopolu.
— Byle tylko w istocie posłali tam, po Burglera, bo ten Świderski z Nieżałowic, to partacz ogromny.
Domyśliłem się, że zapewne panna Jadwiga Klonowska popisywać się ma na klawicymbale przed księciem Kantymirskim, a ponieważ instrument ten był w istocie w stanie opłakanej dyssonancyi, więc stroiciel był mu bardzo potrzebnym, inaczej, książęce uszy byłyby narażone na prawdziwą kocią muzykę. Zastanowiłem się tylko na chwilę, dlaczego p. Klonowski uwziął się właśnie sprowadzać Burglera, którego znałem z pierwszego mojego pobytu w Hajworowie i z tradycyi jako notorycznego pijaka. Był ponoś przedtem organistą, ale odpędzono go, ponieważ przy nieszporach zaintonował raz był, zamiast nabożnej pieśni: „Pił Kuba do Jakóba, Jakób do Michała“.
— A — dodał p. Klonowski, poprawiając się na siedzeniu — wiele mi na tem zależy, aby posłali po Burglera.
— Wszak to pijak i nic dobrego — nadmieniłem.
— Pijak, to prawda, ale rozumie swoją rzecz doskonale! Pijak, mój kochany, to pojęcie bardzo względne; znam takich, co bardzo dużo piją, a są ludźmi na swojem miejscu. Nie dalej, jak przyjaciel mój, Wielogrodzki, ten przecież także nigdy za kołnierz nie wylał i był swojego czasu Wielkim hulaką, ba, nawet i teraz pociąga sobie czasem, i to na nieszczęście, pija mocne wina, które mu zdrowie rujnują. A jednak jest to bardzo rozumny i bardzo rządny człowiek, a przytem, serce zacne, jak rzadko. Niezmiernie mi przykro, że poróżniłem się z tak poczciwym i dawnym przyjacielem; muszę koniecznie pogodzić się z nim. Już to, mój kochany, nie twoja to Wprawdzie wina, ale zawsze, ty byłeś mimowolną przyczyną, że musiałem rozpocząć ten fatalny proces, który mi sprawia wiele przykrości.
Zachowałem wymowne milczenie wobec tej dyplomacyi p. Klonowskiego, o której nie wiedziałem, dokąd ona zmierza.
— Córka państwa Wielogrodzkich musi być już bardzo piękną, dorosłą panną? — zagadnął mię po chwili mój opiekun.
— Jest w istocie bardzo piękną — odrzekłem.
— Z jakim ty to naciskiem powiadasz, ho, ho!
Co u licha, czy i Klonowski także zamierzał mię swatać z Herminą? Czułem, że to wszystko, co mówił, miało jakiś cel ukryty, i byłem przebieglejszym, niż sądził, bo dobrodusznością przybraną nie oszukał mnie ani na chwilę; ale dokąd właściwie zmierzało to wszystko, tego nie mogłem odgadnąć. ‹
— Hm, hm — prawił dalej. — Wiesz, że to może być bardzo dobra partya! No, nie chmurz się, już ja się domyślam, że ci się lepiej podoba panna Starowolska. Ale swoją drogą, panna Wielogrodzka może być nawet lepszą partyą od tamtej. Komornika szacują na ośmdziesiąt tysięcy złr. Czy nie wiesz, ile zapisał Herminie?
— Nie sądzę, by potrzebował jej co zapisywać, wszak jest jedynaczką.
— Tak, tak, jedynaczką powtarzał machinalnie mój opiekun, zapalając sobie cygaro. — Zawsze jednakowoż, Wielogrodzki, jako przezorny człowiek, musiał zrobić testament.
— Przeciwnie... — zacząłem i ukąsiłem się w język, na myśl — że mnie żań ciągnie p. Klonowski.
— A, więc sądzisz, że komornik nie zrobił testamentu? Czy może wstrętnem mu jest myśleć o śmierci?
Tak było w rzeczy samej, komornik nie lubił czarnych myśli i unikał systematycznie tego wszystkiego, co mogło mu psuć humor. O ile go znałem, nie mogłem sobie wyobrazić, by się zdobył na napisanie testamentu. Ale co to mogło obchodzić p. Klonowskiego? Bardzo mało rozumiałem się na interesach w owym czasie, i radbym był w tej chwili znać prawo cywilne, aby dojść, jaki związek mieć mogły zagadnienia stawiane mi przez mojego opiekuna z tem, co wspomniał komornik o ustaleniu losu Herminy.
Ale żaden, najbieglejszy nawet prawnik, nie dociekłby był tego związku, gdyby był na mojem miejscu. Pan Klonowski spostrzegł prędko, że mało mam ochoty do zwierzeń poufnych, popatrzył na mnie z pod oka i umilkł.
Po południu dojechaliśmy do Hajworowa. Już na dziedzińcu zauważyć można było, że zanosi się w dworze na jakąś wielką uroczystość. Droga przed gankiem była czysto zamieciona, ponaprawiano ogrodzenie gazonu, a na ganku przyjął nas dawny mój znajomy Antek, przystrojony w liberyę nowiutenką migdałowego; koloru, i słodko uśmiechnięty, zapewne z powodu świetnej garderoby, którą go obleczono, i nie domyślając się nawet pewnego, nader w oczy bijącego mankamentu, zachodzącego w jego stroju. Miał on bowiem krótkie pantaliony, przeznaczone do kamaszów, ale zamiast tych ostatnich, włożył był buty o cholewach ogromnie szerokich i niskich, tak, że między niemi a sprzączkami od eleganckiego haut-de-chausses zostawała luka, wypełniona wcale nieelegancko, brudną bielizną. To też ledwie pan Klonowski wysiadł z powozu, rozległ się na ganku odgłos silnego policzka, a Antek zakrył dłonią swoje uśmiechnięte oblicze.
— Jak ty wyglądasz? Popatrz sie! — strofował go pan Klonowski, pokazując mu inkryminowaną część jego liberyi, podczas gdy p. Klonowska, panna Jadwiga i panna Rozalia, jej guwernantka, gromadziły się na ganku.
— Kiedy, proszę pana, te kamasze po butach ani rusz wleść nie chcą!
— To włóż trzewiki!.
— Ba, kiedy nie mam!
Rozpoczęła się tedy wielka rada familijna, jakimby sposobem sprokurować Antkowi tę nieodzowną część ubrania. Była propozycya, aby mu obciąć cholewy od butów, ale przeciw temu protestował on tak energicznie, że zaniechano tej operacyi. Następnie, poznoszono do kredensu, dokąd udało się całe towarzystwo, wszystkie trzewiki p. Klonowskiego, i Antek z kolei musiał mordować się z każdą parą, ale żadnej z nich wdziać nie zdołał. P. Klonowski wypytywał się tymczasem, czy jest Burgler, i czy nastroił już fortepian, jakoteż, czy przyrządzono sypialny pokój stosownie do jego polecenia, i poszliśmy oglądać wszystkie te przygotowania, podczas gdy p. Klonowska wraz z klucznicą zajmowała się dalej obmyśleniem trzewików dla Antka. Burglera sprowadzono jeszcze wczoraj i kończył on właśnie swoje dzieło, wytrzeźwiwszy się już parę razy od czasu swojego przyjazdu. Była to oryginalna ñgura, wysoka, z czerwonym nosem i rozmaitemi, bardzo gęsto po twarzy rozsypanemi przylądkami i pagórkami karmazynowego koloru, sięgającemi aż do miejsca, gdzie się zaczynał porost włosów; miejsce to zaś było aż na tyle głowy, bo Burgler miał wysokie czoło. Odznaczał on się przytem brakiem wszelkiej bielizny, szyję miał owiniętą jakąś bawełnianą niebieską chustką w białe niegdyś cętki, i miał na sobie surdut popielaty, pożółkły i wyszarzany, zapięty pod szyję na guziki, należące poprzednio do rozmaitych garniturów. Wielka drewniana fajka na bardzo krótkim cybuszku, ogromna tabakiera i kraciasta chustka do nosa, prana zapewne jeszcze około Bożego Narodzenia, kompletowały pana Burglera i pomagały mu rozszerzać wkoło woń, niesłychanie niemiłą. Pan Klonowski przywitał to indywiduum bardzo uprzejmie i powiedział mu, że widział w Żarnowie jego żonę, na co Burgler obojętnie kiwnął ręką.
— Pan już bardzo dawno nie widziałeś swojej żony?
Faveant dii — odrzekł p. Burgler — abym jej nigdy nie widział! Ja, proszę, illustrissime domino, ja jestem Socrates, a ona Xantyppa! — I p. Burgler począł próbować strój fortepianu, akompaniując ostatnie swoje słowa pierwszemi akordami cudownej melodyi: „Wlazł kotek na płotek i mruga“.
— Ona jednakowoż mocno pragnie widzieć się z panem — rzekł dalej p. Klonowski. — Czy nie wybierasz się pan kiedy temi czasy do Żarnowa?
— Ja panie, ja, do Żarnowa? Ja, człowiek, który skończył filozofię, linguae latinae peritus, ja mam dać się tyranizować takiej babie? Ona, za pozwoleniem dominationis vestrae, ona niewarta rozwiązać rzemyka u obuwia mojego, a jakem Jan Chryzostom Burgler, ona... et! Co tam już było w pożyciu małżeńskiem, to było, ale żeby mi ona w obecności księdza proboszcza i dwóch księży wikarych dała w papę, i to nie raz, ale cztery razy, tego już zawiele! Tego jej nigdy nie zapomnę! Przecież każdy człowiek ma swój honor i ja także mam mój honor, za pozwoleniem dominationis vestrae!
— Masz pan zupełną słuszność, panie Burgler, i pomówimy jeszcze kiedyś o tej materyi. Na jutro spodziewam się gości inie będę miał czasu, ale pojutrze niech pan nigdzie nie wyjeżdża z Czart0pola, bo mam do pana pilny interes. Chciałbym, uważasz pan, posłać memu Tadziowi do Janówki fortepian, który jest na sprzedaż tu na plebanii, po nieboszczyku księdzu. Musisz go pan oglądnąć, oszacować, potem odwieść i nastroić, więc niech pan czeka na moje konie pojutrze. — To mówiąc, pan Klonowski wsunął Burglerowi w rękę pięć, mówię: pięć złr. i ścisnął go przytem za rękę. Mistrz harmonii był uradowanym i zapewniając o swojej gotowości do usług, wśród mnóstwa ukłonówi frazesów łacińskich wyniósł się z pokoju.
Dlaczego pan Klonowski dał aż pięć złr. za nastrojenie fortepianu, skoro zwykle płacił tylko dwa? Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Od pewnego czasu przyzwyczaiłem się był upatrywać jakiś ukryty zamiar we wszystkiem, co mówił lub czynił mój opiekun. Zkąd ta jego łaska dla Burglera, o którym myślał jeszcze w drodze z Żarnowa? Wkrótce miało mi się to wyjaśnić. Nateraz odwrócił moją uwagę od tego przedmiotu Antek, który Wpadł do pokoju głucho tętniącym, ciężkim krokiem. Spojrzałem na jego nogi; ozdobiony był kamaszami, wdzianemi po... damskich trzewikach z lastyku. W całym domu tylko obuwie samej pani Klonowskiej okazało się dość obszernem na pomieszczenie jego drobnych stopek. Spojrzał na nie z zadowoleniem i wygłosił zdyszany:
— Proszę jaśnie pana, przenajświętszy książę przyjechał!
— Idźże, trutniu, ruszaj się! — zawołał p. Klonowski, wybiegając z pokoju na przyjęcie dostojnego gościa. Jednocześnie panna Jadwiga siadła do fortepianu i poczęła wydobywać z tego instrumentu całą powódź niezrozumiałych tonów, szumów, huków i kwików, które razem wzięte stanowić miały Opus muzyczne p. t. Les yeux d'azur. Okoliczność, iż bożek opiekujący się dawniej muzyką, nie wytępił pociskami swoich strzał tak kompozytora, jak i Wszystkich egzekutorów tego utworui wszystkich jemu podobnych, okoliczność ta świadczy najlepiej, że na Olimpie niema już bogów, które kochały piękno; okoliczność ta objaśnia zarazem, chociaż jej nie uniewinnia, egzystencyę Liszta i Lisztowców. ’
Panna Rozalia ruszała ramionami i zbliżywszy się do mnie, zwierzyła mi się pocichu, że z panny Jadwigi będzie księżna chyba tylko w bardzo poślednim gatunku. Prześladowana istota instynktem odgadła drugą, także prześladowaną, i poczęła wylewać przedemną część goryczy, którą było przepełnione jej serce. W ten sposób upłynął nam czas aż do herbaty, podczas gdy p. Klonowski przyjmował księcia W swojej „kancelaryi“ ile możności przyspOsobionej tak, aby wyglądała jak elegancki gabinet ministeryalny.
Przygotowania do herbaty szły energicznie, ale napotykały widocznie na nieprzewidziane nigdy trudności. Zwykle pijano W Hajworowie herbatę ze szklanek, na uroczystość atoli przybycia JO. księcia Etelreda Swidrygajły Kantymirskiego wydobyto serwis porcelanowy, który przez dwa dni uwalniano wprawdzie od osiadłego na nim pyłu, ale którego symetryczne ustawienie i bezpieczne przeniesienie z serwantki na stół wymagało widocznie większej liczby szturkańców, niż ich plecy Antka doświadczyły przez czas. długoletniej i wiernej jego służby w Hajworowie. Pani Klonowska i pani Kraśkiewiczowa (jej klucznica) były przez dwie godziny w nieustannym ruchu, a dzwonieniu porcelany, poszturkiwaniu Antka, nawoływaniu na rozmaite duchy służebne płci żeńskiej i nagabywaniu arendarza, iż tej albo owej ingredyencyi herbacianej nie przywiózł z miasteczka, towarzyszyła nieustanna niejako sądowo-wojenna egzekucya des yeux d'azur, jakoteż de la „priêre d’une vierge“, i śpiewanego romansu: „M'attendez-vous au bord du lac“ ze strony panny Jadwigi, do czego jeszcze dodać należy, że dziedziczka rodu Klonowskich i przyszła księżna Kantymirska z rzadką u płci swojej zawziętością upierała się przy tem, by tekst romansu wymawiać dosłownie tak: ̅Mat͝an-̅dew͝u-̅obo͝r-̅diul͝ak? Ktokolwiek litościwy w wyobraźni swojej zechce dodać do tych przyjemności, szeptane zwierzania się panny Rozalii o skąpstwie pani, i o trywialności panny, Klonowskich, ten pojmie, że moje młode i silne nerwy podpisały ostatecznie bezwarunkowo kapitulacyę, i że wyniosłem się na dziedziniec, aby odetchnąć świeżem powietrzem, aby nie słyszeć kaleczenia mojego ojczystego języka i kaleczenia mowy bogów, t. j. muzyki, i aby pomyśleć na chwilę o pięknych przymiotach Herminy i o wdziękach Elsi, zamiast o zamykaniu cukru na klucz przez p. Klonowskąi o nieksiążęcych kierunkach umysłu panny Jadwigi. Ale, niestety, ze Scylli, dostałem się w Charybdę. Szanowny Burgler, zmieniwszy naprędce piątkę, którą mu dał p. Klonowski, w karczmie hajworowskiej na drobniejszą monetę i na płyny alkoholiczne, oczekiwał właśnie na furę, która go miała odwieźć do Czartopola, i zobaczywszy mię, wziął mię za cel swojej łaciny iswojej exhalacyi w najwyższym stopniu mefitycznej. (Używam tu z umysłu obcych wyrażeń, aby nie obrazić delikatnego uczucia tych moich czytelniczek, które pod Wpływem grasujących obecnie odczytów już tylko końcami swoich ślicznych stopek dotykają się tego świata i wszelkiej jego sgnrodliwości). Opadł mię tedy, owiał mię wonią tabaki, i węgierskiego po 2 centy paczka, i różnemi innemi perfumami, i wycałował mię z rozczulenia, iż pod tym stopniem północnej szerokości i wschodniej długości znalazła się dusza, rozumiejąca Cicerona, a nazwawszy mię: o nihil post ullos nunguam memorande sodales, jął mi prawić o swoich stosunkach małżeńskich, które mię W tej chwili bardzo mało zajmowały. Dowiedziałem się jednak mimo mej woli, iż przed dwudziestą laty p. Burgler, spróbowawszy z kolei zawodu pisarza u mandataryusza, ochmistrza w domu „posesorskim“ i dyrektora orkiestry weselnej w małem miasteczku, postawił sobie pewnego razu w końcu stycznia zapytanie:

Mortiis caelebs quid agam calendis?[4]

Poczem, uderzony wdziękami pewnej syreny wykonującej podrzędną pewną część praktyki lekarskiej, a jeszcze więcej uwiedziony zamieszkiwanym przez tę syrenę ciepłym kątem i wygodną teraźniejszością, jaką mu uzmysłowiały pierzyna i rosół, zasięgnął rady u Horacego, a ponieważ tenże w pieśni ad Cajum Clinium Maecenatem, której początek stanowi wiersz powyższy, radzi cynicznie:

Dona praesentis carpe laetus home[5]

więc p. Burgler jeszcze przed kalendami marca przestał być caelebs, i od tego czasu tyle doświadczył nieprzyjemności i zgryzot pod egidą pochodni Hymenu, że postanowił nieodwołalnie zniknąć na wieki z, oczu syreny, która go wywiodła ze stanu bezżennego, i że drżał na myśl, iż ta nadobna istota dowiedzieć się może o miejscu jego pobytu, i zareklamować go jako swoją własność. Nie mogłem odmówić słuszności i uzasadnienia tym jego uczuciom, albowiem jako dawny mieszkaniec Żarnowa znałem z reputacyi panią Burglerowę, i wiedziałem, iż równie na języki, jak na pięście, nikt nie mógł tam rywalizować z nią, z wyjątkiem pani Buschmüllerowej.
Nunc audi, studiosissime puer! — ciągnął dalej p. Burgler — p. Klonowski, vir et ingenio, et gloria majorum, super omnes excellens, zdradził mię, i sine ira et studio, wyjawił tej Eumenidzie, tej furyi, quam dii mortalesque vitant (której bogowie i śmiertelni unikają) moje refugium w Czartopolu. Ergo, chciej carissime oświadczyć dobrodziejowi et maecenati, mea, p. Klonowskiemu, iż jako uczeń Apollina nie mam bynajmniej zamiaru czekać tutaj na discrimina, które mię spotkać mogą vi superum, saevaeque memorem Jimonis ob iram, ale jakem Jan Chryzostom Burgler, fugam, fugam, i nec locus ubi Burglar fuit, nikt mię pojutrze w Czartopolu nie znajdzie! O, niedarmo skończyłem filozofię! Natura horret bacalum, niechaj kto chce ogląda fortepian na plebanii; Burgler nie głupi, velocem pedibus non capient Achivi!
Gdy już w ten sposób powziąłem przekonanie, iż p. Burglerowi wcale nie było na rękę, że p. Burglerowa z ust p. Klonowskiego — w skutek nieznanego mi zbiegu okoliczności, dowiedziała się, gdzie on przebywa, i gdy po wielu studyach nad równowagą ciał, połączonym usiłowaniom gumiennego Mikoły i parobka Fedia udało się nakoniec ulokować na furze tego Sokratesa, chroniącego się przed gniewem swojej Ksantyppy, Antek dał mi znać, iż podano herbatę. Miałem tedy zaszczyt znaleść się oko w oko z dziedzicem historycznego imienia Kantymirskich, który — niestety — był żywem zaprzeczeniem teoryi darwinistów o dziedziczeniu się przymiotów fizycznych i moralnych. Przypuszczam bowiem, iż pierwszy protoplasta jaśnie oświeconego gościa, opromieniającego Hajworów swoją obecnością, nim założył swoją dynastyę, musiał niepospolicie współczesne sobie indywidua rodzaju ludzkiego przewyższać i wzrostem, i siłą barków i pięści, i pewnem nakoniec jaśniejszem pojmowaniem tego wszystkiego, co się wkoło niego działo — podczas gdy książę Etelred fizycznie nie przewyższał nawet kawalera Kazimierza de Pomulskiego, a intelektualnie, z zastrzeżeniem możliwości pomyłek z mojej strony — nie zdawał się nawet przewyższać Antka. Miał jednak kędzierzawe włosy, i kostyum myśliwski, popielaty z zielonemi wypustkami, i nadmiar mankietów, jakoteż kołnierzyka, połączony z nadmiarem krawatki, i mówił ciągle od rzeczy, i oczy jego zwrócone były w słup i zdawały się nie widzieć otaczających ›go przedmiotów, a skoro raczył ruszyć się z miejsca, włóczył nogi za sobą w sposób przedziwnie dystyngwowany — jednem słowem, gdybym chciał wyobrazić sobie, jak wygląda np. don Alonso de Burbon y Fugaschrustas, albo inny jaki równie nieszczęśliwy pretendent do niemożliwego tronu, to fantazya moja nie potrzebowałaby wytwarzać nowych kształtów, bo książę Etelred Swidrygajło-Kantymirski wyglądał tak, jak gdyby świeżo wyszedł z fabryki OO. jezuitów w Tirlemont i jak gdyby ludzkość winna mu była listę cywilną i przybocznego lekarza, wraz z nagrobkiem w Escurialu i krótką biografią w Czasie krakowskim. Ma się rozumieć, iż pani Klonowska umierała z admiracyi wobec takiej doskonałości, i że panna Jadwiga była bardzo pulchna i bardzo rumiana, i że ja wraz z panną Rozalią usunięci byliśmy na drugi plan, w cień poza karafką, abyśmy nie psuli tego żywego obrazu z high life, jaki się ugrupował przypadkiem w skutek zetknięcia się osób powołanych do budzenia zazdrości w sercach mniej dobrze urodzonych. Jednakowoż, panna Rozalia w ciągu karmienia Jego Oświeconości zakąskami i pojenia jej herbatą, powołaną była do poświadczenia qu’il fait extrêmement chaud, ja zaś zmuszony byłem skonstatować, iż szynka po angielsku nazywa się ham, i że Milton skomponował the lost Paradise, podczas gdy spleen równie jak habeas corpus wydarzają się jedynie w Wielkiej Brytanii, zjednoczonej z Irlandyą i oblanej morzem. Sądzę, iż te dowody pielęgnowanej niejako na gruncie hajworowskim erudycyi musiały w wysokim stopniu rozmarzyć dostojnego gościa, na którego imię i nazwisko składały się aż cztery narodowości — anglosaska, litewska, tatarska i polska-na pierwszą bowiem wzmiankę ze strony p. Klonowskiego raczył on odpowiedzieć łaskawie, iż czuje się w istocie bardzo sennym, w skutek czego z wielką ceremonią odprowadzony został do sypialnego pokoju państwa Klonowskich, i ułożonym do snu w asystencyi p. Klonowskiego i swojego grooma. Pośledniejszych gości lokowano zazwyczaj w jednym z gościnnych pokojów — ale księcia umieszczono w przybytku najsekretniejszych larów i penatów domu, podczas gdy państwo sami postanowili koczować tej nocy w lokalu, poświęconym kultowi Radogosta, NB. jeżeli Radogost był w istocie bogiem gościnności, bo u Słowian nie można spuszczać się na znaczenie wyrazów, skoro n. p. u Polaków „nieborak“ przemieszkuje na stałym lądzie, nie zaś w niebie lub w wodzie, jakby to etymologia przypuszczać kazała.
Wobec tak Wielkiej dyslokacyi całej „rodziny, nie zdziwiłem się wcale, gdy Antek oświadczył mi, iż będę spał w oficynie. I nie miałbym nic przeciw temu, ale nie wiem, czy to in gratiam księcia, czy z innego powodu, wybielono Właśnie tego dnia na świeżo całą oficynę, a natura obdarzyła moje plebejuszowskie nerwy takim wstrętem do zapachu wilgotnego wapna, że na samą myśl o takim noclegu dostałem migreny. Nauczony doświadczeniem, zwierzyłem się z mego kłopotu Antkowi, i dla nadania dobitniejszego wyrazu mojemu wstrętowi ku oficynie, wręczyłem mu aż cztery „szóstki“, tj. o dwadzieścia sześć srebrników mniej od kwoty, za którą Judasz sprzedał Chrystusa. Antek poskrobał się w głowę, uśmiechnął się znacząco, zafrasował się z kolei, i nareszcie, przybierając wyraz wielkiej determinacyi, oświadczył, iż ulokuje mię W drugim gościnnym pokoju, ale że muszę zachowywać się bardzo cicho, nie krząkać i nie chrapać, bo „państwo“ będą spali tylko o ścianę, a ściana jest bardzo cienka, prowizoryczna i złożona z desek źle spojonych i naprędce pobielonych. P. Klonowski zaś nie przebaczyłby Antkowi nigdy naruszenia regulaminu domowego, i byłaby wielka „bieda“, gdyby się pokazało, iż spałem pod dachem, osłaniającym księcia. Przyrzekłem solennie zastosować się do okoliczności, i Antek wprowadził mię cichaczem do zakazanego przybytku, gdzie — aby światło świecy nie zdradziło mojej obecności-musiałem przy księżycu ulokować się jak mogłem na sofie pod iluzoryczną, ażurowa ścianą. Gwary, chodzenia i otwierania, jakoteż zamykania drzwi w całym domu cichły powoli, i poczynałem już drzymać, gdy nagle przez szparę W ścianie usłyszałem następującą opryskliwa apostrofę pani Klonowskiej:
— Słuchaj — no mężu, co to znowu za głupi koncept z tym fortepianem dla Tadzia? Jemu tam właśnie potrzeba fortepianu! Wolałbyś posłać mu parę byków, i kilkanaście korcy hreczki, bo chybiła w Janówce! — No, no, wiem ja dobrze, że Tadziowi nie potrzeba fortepianu, ale widzisz moja kochana, 111 nie potrzeba Burglera!
Ten Burgler prześladował moja wyobraźnię i domyślność od rana. Zbudziłem się i począłem słuchać.
— Czyś oszalał, po co ci Burglera? Masz czasem takie koncepta, że to w istocie ni przypiąć, ni przyłatać! Burglera mu potrzeba!
— Et, nie gadaj, póki nie wiesz! A czy wiesz ty, moja duszko, że ten Burgler wart dla nas swoich dziesięć, dwadzieścia, ba, do sześćdziesięciu i do ośmdziesięciu tysięcy złotych reńskich? A co? Czy głupi koncept?
— Spodziewam się, że głupi! Burgler wart w tej chwili guldena, bo tyle mu zostało niezawodnie z tej piątki, którą mu dałeś tak sobie od niechcenia, jak gdybyśmy nie mieli dzieci i jak gdyby pieniądze rosły jak perz w polu!
— Już to ja lepiej pamiętam o dzieciach, niż ty, moja duszko, i powiadam ci, że Burgler pomoże mi kupić wioskę dla Gucia, którego potrzeba będzie Wkrótce usadowić. Milowce, Zawadów i Czeremchówkę musimy dać Jadwisi, bo inaczej trudno skoligacić się z książętami, w Janówce gospodaruje już Tadzio, a dla Gucia, wiesz, że dla Gucia Obmyśliłem coś nowego?
— Pewnie znowu coś tak mądrego, jak ten proces z Wielogrodzkim, o którym już zaczynają pomrukiwać tu i owdzie niestworzone rzeczy.
— To, to, to, właśnie o Wielogrodzkiego mi chodzi! Jak twoja babka była z domu?
— Moja babka! Wszak cały świat wie, że moja babka była kasztelanówną Fagasińską!
— Ale nie ta, nie ta, wszak i twoja matka miała matkę!
— Ej, co tam, moja matka i jej matka! Może zechcesz mię jeszcze wywodzić aż od Ewy?
— No, no, bez urazy! Twojej matki matka, pani Klusecka, widzisz moja duszko, była z domu Wielogrodzka, a rodzonym jej bratem był dziad komornika Wielogrodzkiego, który nie ma innych krewnych, oprócz ciebie.
— Co mi tam za pokrewieństwo, dziesiąty kół w płocie! Ani znam tego twojego Wielogrodzkiego, ani on mnie nie zna, ani wiem o żadnej koligacyi, ani to nikogo nie obchodzi, kto był czyim bratem za króla Cwioczka!
— O-u, moja duszko, ależ-to nie masz nic cierpliwości! Już to prawda, że twoja babka, kasztelanówna Fagasińska, nierównie jest lepszą parentelą, świeć panie nad jej duszą, od pani Kluseckiej, której mąż dorobił się z ekonoma. Ale widzisz, po Fagasińskich nie zostało nic, oprócz tego, że Tadzio i Gucio będą mogli zostać hrabiami, jeżeli się rozumnie poprowadzą, a Wielogrodzki ma znaczny majątek, i jest twoim cioteczno-ciotecznym bratem, choć oboje nie wiedzieliście o tem, bo jużto potrzeba mojej głowy, aby wyszperać takie rzeczy!
— No i cóż mi z tego, Wielogrodzcy mają przecież jakąś córkę, a on był kauzyperdą, kołtunem, czy aptekarzem, i możesz mnie nie bratać z taką hołotą, jeżeliś łaskaw.
— Otóż tu sęk, moja droga, tu sęk właśnie! Ty powiadasz, że Wielogrodzcy mają jakąś córkę, a ja ci powiadam, że Wielogrodzcy nie mają żadnej córki, ani żadnego dziecka, ani żadnego krewnego, ani krewnej, oprócz ciebie! I powiadam ci jeszcze, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Wielogrodzki, którego szlag trafił, umrze nie zrobiwszy testamentu, i że jego żona w najlepszym razie będzie miała prawo do kwarty a ta jakaś córka nic nie dostanie, bo nie jest niczyją córką, i ty będziesz jedyną prawną spadkobierczynią! A co, he? Która babka lepsza, czy Fagasińska, czy Klusecka, i czy Klonowski od proporcyi nosi głowę na karku?
— Nic a nic nie rozumiem tych bajek! Co to za córka, która nie jest córką, i co to za spekulacye przemądre; ja wiem tylko, że mój pradziad był kasztelanem, i że zrobiłam mezalians, i że ty zawsze coś wykomponujesz, co się nikomu w głowie pomieścić nie może.
Wstrzymywałem oddech, aby nie zdradzić mojej obecności w pobliżu. To co zasłyszałem z ust komornika o nieustalonym losie Herminy, stawało mi żywo w pamięci, i chciwie chwytałem każde słowo, które wymawiał p. Klonowski, chociaż im więcej mówił, tem bardziej gmatwało mi się w głowie i stawało niezrozumiałem. Jedno tylko czułem z całą pewnością, a to, że z tej samej strony, z której ja doznawałem prześladowania, groziło coś Herminie. Dałbym, był chętnie połowę życia za to, by p. Klonowski wyraził się jaśniej — na szczęście moje obeszło się bez tej ofiary, bo zacne to małżeństwo nie domyślało się, że ma słuchacza, i spowiadało się nawzajem bez ogródek.
— Widzisz moja duszo — przemówił p. Klonowski — nie ma się o co sprzeczać, rzecz ma się w krótkości tak: Ta dziewczyna, którą Wielogrodzcy mają u siebie, nie jest ich córką, Bóg wie zkąd się wzięła. Ktoś zapłacił Burglerowej, akuszerce w Żarnowie, aby ją dała ochrzcić jako swoje dziecko. Burglerowa dała ją na wieś, do chłopki, w Monastercu, gdzie przyjeżdżali często Wielogrodzcy w odwiedziny do właściciela tego majątku. Byli i są bezdzietni, dziecko było ładne i podobało im się, wzięli je do siebie iwychowali jako własną córkę, i ona sama nie wie, że nie są jej rodzicami. Wielogrodzcy płacą Burglerowej pensyę roczną, aby milczała, a Wielogrodzki robi wszelkie usiłowania, by mu pozwolono adoptować tę dziewczynę. Ale ponieważ Burgler wobec prawa jest jej ojcem, i ponieważ Burglerowa jest sekutnicą, przed którą ten pijak uciekł z domu i ukrywa się od lat kilku, ponieważ nakoniec prawo wymaga zezwolenia ojca, nim może nastąpićladoptowanie, więc Wielogrodzki nie mogąc odszukać Burglera, dotychczas nie wykonał swego zamiaru; a że nie zrobił dotychczas testamentu, to wiem z niejednej strony. Otóż rozumiesz teraz, moja duszko? Albo Wielogrodzki kłapnie, i ty weźmiesz sukcesyę, albo w najgorszym razie, ja pochodzę koło tego pijaka Burglera, i zadamy dyabelnego szacha komornikowi. Przepada on za tą dziewczyną i ma takie oryginalne usposobienie, że nie dałby jej za nic w świecie, a nawet zapłaciłby połową swego majątku całą tajemnicę, byle się nie dowiedziała o swojem pochodzeniu. Cóż myślisz, gdyby się nie udało z sukcesyą, i gdyby komornik przeżył swoją chorobę? Oto, nastrajam Burglera, który w imię praw ojcowskich odbiera Wielogrodzkim ich wychowankę, ii odda ją pod opiekę swojej małżonki, zacnej pani Burglerowej, a to bardzo zacna niewiasta, bardzo! Ręczę, że lepsze od niej wysłano już przez szubienicę na same dno piekła! Oczywiście, Wielogrodzki zapłaci grubo za to, by Burgler odstąpił od swego prawa, a ponieważ ja, rozumiesz, ja będę prowadził sprawę Burglera, ja pozyskam sądy, i ja będę miał wszystko w ręku, więc pojmujesz?...
— Ale zkąd ty wiesz to wszystko? Może to bajka!
— No, to rzecz bardzo prosta! są przecież akta sądowe, a wiesz, że tam mam przyjaciół. Przypadkowo, przy sposobności tej sprawy z Moulardem, dowiedziałem się o zabiegach komornika, odszukałem Burglerowę, zapłaciłem jej i dowiedziałem się reszty. Burglera mam tutaj, pod ręką, i wszystko złożyło się, jakby umyślnie. Zaraz pojutrze sprowadzam go z Czartopola i rozpoczynam kampanię. Nastraszyłem go, że żona wie o miejscu jego pobytu, aby mu nie przyszła ochota zbliżyć się do Żarnowa, bo się boi baby jak ognia. Potrzymam go jakiś czas w Hajworowie, aby mię kto nie podszedł, i nie uzyskał od niego konsensu. To gratka wyborna!
Strętwiałem był z przerażenia, słuchając tej historyi, zaledwie zdołałem powstrzymać się, aby nie zdradzić mojej obecności jakim szmerem. Złe przeczucia nie omyliły mię, ten brudny, zapity Burgler grał ważną rolę w mojej historyi — bo co obchodziło Herminę i mnie obchodzić musiało, obchodziło do żywego — zapomniałem na długo o Starej Woli, o Elsi, o sobie samym, wobec tego com się dowiedział.
Nastała była krótka przerwa w rozmowie mojego opiekuna z zacną jego połowicą, która widocznie udobruchana wyjaśnieniami co do korzyści swojego pokrewieństwa z komornikiem, medytowała nad szansami powodzenia całego tego interesu. Rezultat atoli tej medytacyi musiał być nie ze wszystkiem zadawalającym, bo po chwili prawnuczka kasztelana Fagasińskiego odezwała się dość cierpko:
— Nie, nie, już ja ci to powtarzam zawsze, że ty kiedyś coś przemądrujesz! Tak głupio poprowadziłeś ten interes z Moulardami, a osobliwie tę ostatnią awanturę z Przesławskim, że już doprawdy każda baba znalazłaby się była lepiej na twojem miejscu. Teraz Przesławski będzie się chwalił wszędzie, że ci rozbił głowę, a ty schowałeś to do kieszeni! Wypada koniecznie, abyś go wyzwał na pojedynek, rozumiesz! Ja nie mogę być żona człowieka, któremu rozbijają głowę w karczmie, i na moich biednych dzieciach nie może ciężyć ta plama! O, ja nieszczęśliwa! Dobrze to mówiła ś. p. babka moja, że jeszcze nikt nie zrobił mezaliansu, aby go prędzej lub później żałować nie musiał! Raz w życiu zrobiłam głupstwo, żem poszła za ciebie, i Pan Bóg ciężko mię karze! Gdybyś przynajmniej odszukał był skrypt, który dałeś Moulardowi, i ten list tyczący się kupna dożywocia na Janówce! Piękna będzie historya, jak te papiery znajdą się kiedyś w cudzem ręku!
— Ależ moja duszo — przerwał p. Klonowski — jak Boga kocham i dzieci nasze, tak natychmiast po przybyciu do Żarnowa, po śmierci tej Moulardowej, przetrząsłem w jej mieszkaniu wszystkie papiery, wszystkie schowkii kryjówki, rozstąp się ziemio! Listu i skryptu nigdzie nie było! Nawet na strych łaziłem; nie było kata, któregobym był nie przeszukał, nie było i nie było skryptu! Cóż chcesz, czy miałem krzywdzić własne dzieci, i darować temu chłopcu dziewięć tysięcy pięćset złr. dlatego, że może kiedyś skrypt się znajdzie! Może miałem mu jeszcze odstąpić połowę Janówki, kiedy taki był układ między mną a jego ojcem, a list mój, co go już pewnie myszy zjadły, gotów znaleść się razem ze skryptem!
— A któż ci też znowu każe krzywdzić własne-dzieci i wyrzucać pieniądze za okno! Mogłeś przecież poprowadzić rzecz inaczej, oto tak np. jak z Pomulskim. To rozumiem, to inna zupełnie sprawa, nikt ci nie może zarzucić najmniejszej rzeczy! Z Moulardem także, byłoby nas to kosztowało może trochę więcej, ale zawsze najwięcej tysiąc złr. i bylibyśmy mieli spokój! Drżę z obawy, gdy sobie przypomnę, że będziesz musiał przysięgać w sądzie, żeś nie nie winien Moulardowi! Najświętsza Panno Podkamieniecka i słodki Jezusie Milatyński, ratujcie! Nieboszczka matka moja, świeć Panie nad jej duszą, Opowiadała mi zawsze, jak to Nabokowskiemu z Poddębiec wykrzywiło twarz za to, że krzywoprzysiągł, i bydło mu wyginęło, i potem sam umarł na wodną puchlinę, a jego żona na padaczkę. Czy dałeś przynajmniej na mszę do św. Antoniego, jak ci mówiłam?
— Ale dałem, dałem, uspokój się moje serce, nic nam nie będzie! Te wszystkie wasze babskie lamenta, gdybym nie miał głowy na karku, doprowadziłyby nas do tego, żebyśmy poszli w końcu z torbami. Ostatecznie, dzięki mojej obrotności, wszystko idzie jak najlepiej: nabyłem Milowce za bezcen od Pomulskiego, Przesławskiemu wyperswadowałem jego gniewy i nie ma ani sensu, ani potrzeby, abym się narażał na to, że mi drugi raz rozbije głowę, kulą albo pałaszem. Co się zaś tyczy interesu z Moulardem, to do przysięgi jeszcze daleko, a tymczasem, za jego pieniądze mamy Janówkę, która warta sześćdziesiąt tysięcy, a drugie tyle, pamiętaj, wzięliśmy indemnizacyi. Najwięcej zaś cieszy mię interes, który teraz napiąłem, bo i zysk mam już jakby w kieszeni, i odwdzięczę się Wielogrodzkiemu za jego nieproszona opiekę nad młodym Moulardem! Ten stary głupiec nie ma nic lepszego do czynienia, jak zbierać na ulicy b.....ów i zajmować się ich losem! Ale nasolę ja mu i napieprzę! Żandarmami, moja duszko, żandarmami każemy mu zabrać z domu pannę Burglerównę i oddać ją pod prawowita władzę macierzyńską! Chachacha, dałbym coś za to, gdybym mógł być obecnym przy tej scenie!
— A jeżeli Wielogrodzki właśnie dlatego zrobi testament, i zapisze jej swój majątek? Albo jeżeli ułoży się z Burglerem, i zapłaci mu, aby pozwolił adoptować tę dziewczynę?
— Zje on dyabła, jeżeli znajdzie Burglera, już ja go dobrze schowam! To nie taka łatwa historya i potrzeba mieć dokument, urzędownie legalizowany, a na to potrzeba odszukać Burglera, sprowadzić go do miasta, gdzie jest urząd, albo przynajmniej eksponowany komisarz cyrkularny, i uzyskać później zatwierdzenie sądu, jako władzy opiekuńczej, choć mówił mi Opryszkiewicz, że w tym wypadku kompetentnym jest magistrat w Żarnowie, i że komornik bez potrzeby udawał się do forum nobilium. No, skoro książę pojedzie, weźmiemy się do Burglera, tylko jeszcze jutro rano muszę wyekspedyować ztąd jak najprędzej tego Moularda, aby Burgler po pijanemu nie wyśpiewał przed nim całej historyi.
P. Klonowski uprzedzał tym sposobem jedynie najgorętsze moje życzenia. Im dłużej słuchałem jego rozmowy z żoną i im lepiej poznawałem jego plany, tem bardziej pierwsze moje przerażenie i osłupienie ustępowało wobec dziwnej jakiejś energii, która budziła się we mnie. Niespodziewane odkrycie, że Hermina nie jest córką państwa Wielogrodzkich, wystarczałoby było może w innym wypadku, aby zaprzątnąć mój umysł, teraz atoli nie zastanawiałem się nad tem wcale. Szczególnym trafem przypuszczony do tajemnic całej kuźni intryg, i poznawszy, jak mało w gruncie potrzeba zręczności i sprytu do ich knowania, a jak wiele natomiast potrzeba mieć szczęścia, pomyślałem sobie, że chyba zły geniusz p. Klonowskiego sprowadził mię do tego pokoju, bo czułem się na siłach pokrzyżowania mu jego projektów. Z obawy, aby najmniejszy szmer nie zdradził mojej obecności W pobliżu i pod wrażeniem myśli, które tłoczyły się w mojej głowie, nie spałem wcale. O pierwszym brzasku dnia ubrałem się po cichu i z zachowaniem wszelkiej ostrożności wyniosłem się do ogrodu, bo przypuszczałem, że p. Klonowski może wstać bardzo rano i sp0strzedz, gdzie noc przepędziłem. W istocie, mogła być zaledwie piąta, gdy zacny mój opiekun był już na nogach i wydawał na dziedzińcu rozmaite rozkazy. Pospieszyłem przywitać go i sprawiłem mu tem niemałą przyjemność.
— Ho, ho, ranny ptaszek z ciebie, spieszysz się, jak widzę, do Starej Woli! No, dobrze, dobrze, odeślę cię natychmiast, tylko musisz wybaczyć: moje konie zajęte są wożeniem zboża, dostaniesz stójkę ze wsi. Oto jest właśnie obywatel Hryń Zadorożny ze swoim ekwipażem, który cię odwiezie. A czujesz, Hryńku — dodał po rusku, zwracając się do włościanina, stojącego w pokornej postawie — abyś meni ne jichaw na Czartopil, ałe na Wilku Hajworiwska, ta na Dobrowleny, bo tam tra rohaczku płatyty, a na hostynci z tej wiz duże trjese i takij porach, szcza hody wytrymaty, szcze panycza rozbołyt kołowa, nim jego zawezesz do Staroj Woli, rozumijesz?
Ta, rozumiju, proszu pana, aboż to meni perszyj raz jichaty? — zauważył Hryńko.
— No, bądź zdrów kawalerze i kłaniaj się odemnie panu Starowolskiemu — rzekł mój opiekun, wracając do dworu. Antek wyniósł tymczasem mój tłumoczek z oficyny i zapytał mię w sekrecie z wielką obawą, czy „pan“ nie pytał się, gdzie spałem? Uspokoiłem go w tej mierze i pozyskawszy jego dalszą przyjaźń dwoma szóstakami, wylazłem na wóz wyścielony słomą; poczem Hryńko, klnąc po rusku, ale w sposób pogański, zaciął konie i ruszył przez wieś ku karczmie, znajdującej się na jej końcu, zkąd rozchodziły się drogi, jedna do Czartopola, a druga do Wólki Hajworowskiej i do Dobrowlan, obydwie zaś prowadziły do Ławrowa i do Starej Woli. Zrozumiałem był aż nadto dobrze troskliwość p. Klonowskiego o to, aby mię wóz nie strzął i aby mię kurz nie dusił na murowanym gościńcu i postanowiłem bądź co bądź pojechać na Czartopol. Z początku atoli daremne były moje usiłowania porozumienia się z Hryńkiem, bił on konie i klął co się wlazło, snać miał coś na sercu, co go wprawiało w zły humor. Niewielka szczypta dyplomacyi z mojej strony wystarczyła, aby się dowiedzieć, że miał tego dnia wozić swoje snopy z pola, a tymczasem p. Klonowski, od którego na przednowku wziął był pół korca jęczmienia, kazał mu za procent jechać do Starej Woli, co w istocie nikogoby w dobry humor wprowadzić nie mogło. Zaproponowałem tedy, aby stanął koło karczmy i aby się pokrzepił na mój koszt kieliszkiem wódki, a gdy nektar ten Zdziałał już swój rozweselający skutek, poszedłem cokolwiek dalej w moich propozycyach i wkrótce przyszedł między nami do skutku układ, mocą którego Hryńko zobowiązał się odwieźć mię do Czartopola, zkąd miałem jeszcze przed południem pojechać dalej dyliżansem i dać mu karteczkę, poświadczającą, iż odwiózł mię do Starej Woli. Hryńko nie widział w tem nic nienaturalnego, że taki mołodyj i fajnyj panycz, jak ja, woli jechać pocztą niż drabiniastym wozem i był mocno uradowanym, iż zamiast ośmiu mil, będzie miał tylko dwie do zrobienia. O ósmej godzinie stanęliśmy W Czartopolu; Hryńko zajechał W podsienie żydowskie, aby podkarmić konie i napić się gorzałki, której mu nie szczędziłem, ja zaś przystąpiłem do wykonania planu, który układałem W głowie od chwili, gdy się dowiedziałem o niebezpieczeństwie, w jakiem znajdowała się Hermina. Pierwszą rzeczą było odszukać Burglera, co w Czartopolu nie przedstawiało najmniejszej trudności, kończył on bowiem właśnie swój nocleg pod stołem w szynkownej izbie tego samego żydowskiego zajazdu, w którym stanęliśmy wraz z Hryńkiem. Hojność, z jaką nietylko kazałem częstować Hryńka gorzałką, ale odmówiłem nadto przyjęcia ośmiu centów reszty z dwóch szóstaków, stanowiących cenę tego traktamentu, usposobiła bałabustę (gospodarza hotelu) i całą jego rodzinę tak dalece na moją korzyść, że wszyscy viribus unitis przystąpili do trudnej operacyi wydźwignięcia p. Burglera z poziomego położenia i nadania mu sytuacyi pionowej. Snać p. Klonowska nie pomyliła się w swojem przypuszczeniu; musiał on przepić od wczoraj najmniej cztery guldeny, bo choć przy pomocy stróża i Hryńka usadowiono go na ławce i oparto o ścianę, kiwał się na wszystkie strony i mówił od rzeczy.
Domine Burgler — zawołałem w nadziei, że może łacina okaże się skuteczniejszą od exhortacyj polskich, ruskich i żydowskich — quomodo vales, carissime domine?
Non ebur, neque aureum mea renidet in domo lacunar! Hehehe! Versus trochaicus, dimeter, catalecticus! Quinti Horatii Flacci carmen ad avaros! To się tyczy Moszka, ale kuda kuchti do patyny!
Wszystko to było nadzwyczaj trafnem, bo i mieszkanie p. Burglera było więcej niż skromnem, i skandował Horacego poprawnie, i Moszko mógłby był wziąć do siebie filipikę poety przeciw skąpstwu, ale nie rozumiał po łacinie. Jednakowoż ta wędrówka umysłowa w czasy klasycyzmu łacińskiego, jaką przedsiębrał p. Burgler, nie rokowała mi wiele nadziei, bym zdołał porozumieć się z nim w kwestyi tak wyjątkowo romantycznej, jak ta, o którą mi chodziło. Poczynałem już rozpaczać, gdy nagle przyszła mi W pomoc służąca szynkarki, wylewając garnek zimnej wody na głowę mojego łacinnika, w skutek czego tenże zerwał się na nogi i wygłosiwszy grzmiącym basem: Quo, quo scelesti ruitis? spostrzegł mię nakoniec i poznał. Wytrzymałem z dobrą miną cały grad cytatów łacińskich, który się na mnie posypał i odpowiedziałem na nie całą salwą Wirgiliusza, w skutek czego p. Burgler obcałował i obtabaczył mię siarczyście, i zaproponował mi, abym się z nim napił kieliszek kontuszówki.
— Później, później, vir doctissime — odparłem — mam panu Wprzód zakomunikować rzecz największej wagi, która, o ile mi wiadomo, obejdzie pana mocno i przerazi.
— Czy może moja żona?... — zapytał przerażony.
— Zaraz, zaraz, poczekaj pan, aż będziemy sami; to sekret, secretum, imo servandum in pectore...
— Słusznie, bardzo słusznie: odi profanum valgus, et arceo! — dodał, machając ręką na znak wzgardy, jaką czuł dla Moszka, i dla szynkarki, i dla wszystkich obecnych. — Chodź, carissime adolescens, do mojej skromnej habitacyi... lecz wiesz: non ebim, neque...
Dokończyłem resztę pieśni, aby przyspieszyć akcyę; odprawiłem Hryńka do domu i oddawszy mój pakunek Moszkowi do przechowania, poszedłem z Burglerem do jego mieszkania. Znajdowało się ono na strychu nad izbą szynkowną, i nie potrzeba być Balzakiem, aby opisać umeblowanie tego apartamentu, nie zawierał on bowiem nic, oprócz siennika, skrzypców i próżnej ñaszki, na której szyjce ślady łoju świadczyły, iż służyła po wypróżnieniu, za lichtarz. Byłem w duchu bardzo dumnym z niepospolitego talentu do dyplomacyi, który nagle czułem w sobie i który rokował powodzenie moim zamiarom. Nadto dodawała mi otuchy ta okoliczność, iż nie byłem bez funduszów, miałem bowiem około 400 złr. przy sobie, dzięki układowi, który zrobiłem z p. Klonowskim i poprzedniej jego, a raczej klasztoru ławrowskiego, munificencyi. Mogłem tedy wywieść Burglera z Czartopola, kupić go, uzyskać od niego dokument, potrzebny do uwolnienia Herminy od jego ojcowstwa — bylem nie popełnił jakiej niezręczności. Bałem się cokolwiek, czy nie zbyt wcześnie odprawiłem Hryńka i czy pan Klonowski nie dowie się o jego powrocie; ale oczywistem było, że Hryńko tego dnia nie pokaże się nikomu w dworze, aby się nie wydało, że nie jeździł do Starej Woli.
Pierwszą myślą szanownego Burglera, gdy się dowiedział, że mam mu udzielić jakiejś nowiny, była myśl o jego żonie. Widocznie więc znakomity ten filozof drżał na samo wspomnienie o spotkaniu się ze swoją małżonką, i to ułatwiało mi niezmiernie moje zadanie. Zapytałem go z miną tajemniczą, czy pod żadnym warunkiem nie rad widzieć pani Burglerowej? W odpowiedzi na to, jął on z największem oburzeniem po raz setny wyliczać mi wszystkie powody niesnasków swoich z tą damą; umiałem już je na pamięć, bo jeszcze wówczas, gdy przepędzałem wakacye w Hajworowie, p. Burgler miał parę razy sposobność wynurzenia swojej łaciny i swoich kłopotów domowych przedemną i przed p. Krutyłą. O ile mogę wydać sąd w tej mierze, oburzała p. — Burglera szczególnie ta okoliczność, iż konstytucya jego wymagała koniecznie pewnego quantum alkoholu, bądź w takiem rozcieńczeniu, w jakiem go zawiera piwo i wino, bądź też w postaci bardziej skoncentrowanej, nieznanej wprawdzie Rzymianom, ale bardzo praktycznej w naszym klimacie i z tego powodu po rzymsku ochrzczonej „aqua vitae“. P. Burgler miał różne cierpienia gastryczne, które sprawiały, iż z porady lekarskiej, równie jak z własnego doświadczenia, zmuszony był krzepić się jak najczęściej tym płynem, chociaż nie częściej jak trzy razy na dzień, mianowicie raz od rana do południa, drugi raz od południa do wieczora, a trzeci raz do poduszki, której zwykł był powierzać swoją skołataną głowę, póki jej nie zastawił u Herszka, t. j. poduszkę, nie głowę. W przeciwnym razie, t. j. jeżeli p. Burgler nie mógł się pokrzepić, wilgoć panująca w naszym klimacie dawała się czuć tak srodze jego kompleksyi fizycznej, iż był jak niebo bez słońca, albo Horacy bez Mecenata. Et praesidium, et dulce decus jego był ten likwor ożywczy, podczas gdy p. Burglerowa wyznawała wprost przeciwne zasady terapeutyczne i co gorsza, odmawiała swemu małżonkowi wszelkich potrzebnych mu środków leczenia się, a nawet pozbawiała go takowych, co było rzeczą nawet w rzymskiej historyi niesłychaną; albowiem nullus rerum romanorum scriptor nie wspomina, aby Messalina zakazywała kiedykolwiek pić Klaudyuszowi, albo co więcej, by go fizyczną przemocą porywała z grona ucztujących „pod śpiewającą rybą“ przyjaciół i eskortowała do domu. Dodawszy do tego ów despekt, który spotkał p. Burglera ze strony jego połowicy w obecności księdza proboszcza i dwóch księży wikarych, suma pobudek do niezgody małżeńskiej była dopełnioną, i raczejby fractus runął orbis, niźliby tak znakomity filozof naraził się na spotkanie z Ksantypą.
— Otóż, panie Burgler — rzekłem — wysoki szacunek, jaki mam dla wzniosłego umysłu i wielkiego wykształcenia pańskiego zniewolił mię, iż przejeżdżając przez Czartopol, zatrzymałem się, aby pana ostrzedz o niebezpieczeństwie.
Byłem czerwony jak ćwik i czułem, że nie tak jest łatwo kłamać, jak mi się to zdawało w nocy, gdy się zastanawiałem nad niewielką w gruncie zręcznością p. Klonowskiego. Lecz Burgler miał dar spostrzegania przytłumiony w skutek heroicznej kuracyi, której poddał był tej nocy swoje cierpienia gastryczne. Zerwał się na równe nogi i zbladł, o ile na to pozwalała jego nader żywa cera, t. j. zbladł z wyjątkiem nosa.
— Moja żona... — wybełkotał.
— Pani Burglerowa jest w Hajworowie, przyjechała wczoraj w godzinę po pańskim odjeździe, i byłaby już tutaj, gdybym z przyjaźni dla pana nie był uprosił Antka, by jej nie dawał znać, że już odjeżdżam. Mieliśmy jechać razem; teraz przyjedzie zapewne sama.... tylko co jej nie widać!
Deus in Adjutorium meum intende, domine, ad adjuvandum me festina! — krzyknął p. Burgler, i gdybym go był nie zatrzymał, byłby może przez jedno z nieoszklonych okien rzucił się na rynek czartopolski w przypuszczeniu, że p. Burglerowa jest już na drabinie, prowadzącej do jego mieszkania.
Eheu, me miserum! — wołał dalej — Puść mię, puść, młodzieńcze! Puść, niechaj uchodzę! Ani chwili dłużej nie mogę zabawić w tem miejscu! Puść mię!
— Uspokój się pan, panie Burgler, i zostaw pan to mnie: przecież pieszo nie zdołasz pan ujść pogoni, a w całej okolicy znają pana i wskażą, którędy pan poszedłeś. Chciałem panu właśnie zaproponować, aby pan jechał ze mną: za godzinę odchodzi dyliżans ztąd do Ławrowa, tam w klasztorze potrzebują organisty, księża zakonnicy łaskawi są bardzo na mnie, jedźmy tedy, a nikt nas nie dogoni i nikt nas nie znajdzie!
Optime, Optime! Uciekajmy, uciekajmy zaraz! Ale... jakże ja pojadę pocztą, skoro... deest mihi pecunia!
— Wielkie rzeczy! Towarzystwo tak wykształconego człowieka i takiego znawcy literatury klasycznej jest dla mnie zbyt cennem i cenniejszem od tych trzech reńskich, które trzeba zapłacić na poczcie! Tembardziej, gdy wyświadczę klasztorowi przysługę, sprowadzając tak biegłego muzyka!
Ile jest pochwał łacińskich w różnych klasykach, tyle ich wysypał p. Burgler na mnie. Zebraliśmy się szybko, bo nie miał on żadnych pakunków, ani tym podobnych przeszkód; poszliśmy do jakiegoś Herszka wykupić zastawiony u niego za 1 złr. płaszcz, bez którego mimo wszelkiej łaciny markotno było memu przyjacielowi puszczać się w drogę, i ruszyliśmy ku domkowi, w którym znajdowała się poczta. Dyliżans nadszedł wkrótce i był zupełnie próżny; zapłaciłem za dwa miejsca, usadowiłem się wewnątrz ogromnego żółtego pudła obok p. Burglera; konduktor ukończył prędko swoją czynność urzędową, pocztylion jeszcze prędzej ułatwił się z zaprzęganiem koni, trzasnął z bicza, zatrąbił i byliśmy w drodze do Ławrowa.
Teraz dopiero odetchnąłem swobodnie. Pierwsza część mojego planu udała się wybornie. A widzisz, panie Klonowski — pomyślałem sobie — widzisz, że i uczciwy człowiek potrafi oszukać, skoro zechce, i oszukać tem lepiej, im mniej się po nim tego spodziewać można! Musiałem wprawdzie zmyślać i kłamać, i rumienić się pierwszy raz w życiu z tego powodu, ale za to ty nie znajdziesz teraz Burglera, nie zniewolisz go do użycia swojej władzy ojcowskiej, nie porwiesz Herminy z domu komornika i nie będziesz się bogacił jego kosztem! Co za myśl okropna! Hermina, ta Hermina taka piękna, że musiałem wyznać, iż jest piękniejszą nawet od Elsi — taka dobra, taka starannie wychowana wśród pieszczot i troskliwości rodzicielskiej, ta Hermina, która dla mnie, nie wiem dlaczego, mimo wszystkiego, co mi mogło świtać w głowie, była niejako całą moją rodziną, moją siostrą, moim aniołem opiekuńczym — a tu obok mnie ten pijany i cuchnący Burgler i pani Burglerowa w Żarnowie, jako reprezentanci Oojcowskiej i macierzyńskiej władzy, podbechtani przez p. Klonowskiego!... nie, krew burzyła się we mnie wobec zestawienia tych p0jęć, wyobraźnia moja wzdrygała się przed taką okropnością i bałem się skierować myśl na ten przedmiot. Potrzeba jednak było koniecznie nietylko myśleć, ale i działać, aby odwrócić niebezpieczeństwo raz na zawsze. Burglera miałem pod ręką, trzymałem go za płaszcz i nie odstępowałem go jak jego cień, gdyśmy wysiadali na stacyach, z obawy, aby go gdzie nie zgubić. Czytelnik domyślił „się zapewne, iż nie mając nadziei namówienia tego filozofa do podróży do Żarnowa, chciałem przedewszystkiem wywieść go jak najdalej od Hajworowa, aby go mój opiekun nie użył do swoich planów. W Ławrowie był O. Markary, do tego miałem zamiar udać się, opowiedzieć mu wszystko i prosić go o radę i o pomoc, tembardziej, gdy chodziło tu o formalności prawne, nieznane mi zupełnie, i o stosunki, o których z podsłuchanej rozmowy państwa Klonowskich miałem bardzo niedokładne wyobrażenie, choć pamiętałem każde słowo. Na razie próbowałem tylko zdaleka wybadać Burglera, do czego wydała mi się najstosowniejszą chwila, gdyśmy już opuścili trzecią stacyę, na której posiliłem mego towarzysza podróży czterma kieliszkami okowity i kilkoma ogromnemi kuflami piwa. Nie było to łatwa rzecza dowiedzieć się od niego czegokolwiek, przy najlżejszej bowiem sposobności umysł jego robił tak długie dygresye W dziedzinę klasycyzmu, że wątek rozmowy wikłał się i przedłużał się w nieskończoność. Doszedłem atoli nakoniec, że ośmnaście lat upływało od czasu, jak muzykalny ten adept Sokratesa wstąpił był w stan małżeński, i że do opłakanych następstw tego fatalnego wypadku należał między innemi syn, który był garbaty z powodu, iż mu matka w przystępie złego humoru nadwerężyła kość pacierzową, czy łopatkę.
— A córki nie mieliście państwo? — zapytałem, wpatrując się w drzemiącego i kiwającego się Burglera.
— Alboż to niedość jednego nieszczęścia! Satis! — I jak pozytywka za pociśnięciem sprężyny, wymówiwszy przypadkiem to słowo, towarzysz mój począł skandować dalej: „satis jam nivis, et dime grandinis“ itd.
— To dziwna rzecz — nadmieniłem, gdy się skończyła deklamacya wraz z objaśnieniami prozodycznemi — dziwna rzecz, że p. Klonowski powiedział mi jako rzecz pewną, że państwo macie córkę.
— Nie, broń Boże, nie mamy córki! I dobrze, że jej nie mamy, bo byłaby niezawodnie kulawą, albo jednooką! Ja sam dziwię się, że nie jestem i kulawym, i jednookim, i garbatym, po dziesięcioletniem pożyciu z taką Megaerą!
— A znasz pan państwa Wielogrodzkich?
Czy niewygodnie było siedzieć p. Burglerowi, czy niewinne moje zapytanie tak go zelektryzowało — nie wiem, dość, że począł ruszać się niespokojnie i spoglądać na mnie z niedowierzaniem.
— Zkąd ci tyle ciekawości, młodzieńcze? — zapytał mię zmienionym, wytrzeźwionym prawie głosem. — Indagujesz mię jak sędzia śledczy!
— Nie indaguję wcale, przypomniał mi się tylko interes, o którym mówił mi p. Klonowski, i dla którego chciał widzieć się z panem koniecznie.
— A, pan Klonowski! To wielki człowiek! To bardzo znakomity człowiek! Lumen et decus całej okolicy! Lecz — dodał z niepokojem — jaki to jest interes i czego może chcieć odemnie ten potężny dygnitarz? Gotów jestem zawsze do usług Jaśnie Wielmożnego Klonowskiego; lecz jaki to interes?
— Nic, bagatelka! — rzuciłem od niechcenia. — Państwo Wielogrodzcy mają wychowankę, która, jak mi mówił p. Klonowski, ma być pańską córką wobec prawa, to znaczy, że zapisana jest w metryce jako pańska córka...
Burgler bladł w miarę, jak mówiłem.
— Pst! silentium! Młodzieńcze, nie gub mię! — zawołał w największem przerażeniu. — To jest crimen, ale Bóg świadkiem, żem ja temu nie winien, moja żona namówiła mię, zmusiła mię do tego, choć później groziła mi w furyi swojej nieraz kryminałem za to fałszerstwo! Jeżeli masz Boga w sercu, miej litość i nie gub mię! Wstaw się za mną do p. Klonowskiego, niech mnie nie gubi! Jam nic nie winien, to moja żona! Ja byłem pijany, gdym podpisał moje nazwisko w księdze metrycznej!
Ta strona kwestyi była dla mnie zupełnie nową, nie wiedziałem bowiem iż Burgler mógł mieć jaki powód do obawy w skutek odkrycia, które zrobił p. Klonowski. Domyśliłem się, że obawa ta byłaby potężną bronią w ręku mojego opiekuna, gdyby miał pod ręką samozwańczego ojca Herminy. Podczas gdy Burgler zsunąwszy się z siedzenia, błagał mię na klęczkach, abym go protegował u p. Klonowskiego, namyślałem się, co robić, i jak korzystać z mojej pozycyi.
— Ależ uspokój się pan — powiedziałem nakoniec z jak najlepszą miną — p. Klonowski jest bardzo dobrym człowiekiem i nie zrobi panu nic złego! Cała rzecz chodzi o to, że p. Wielogrodzki chciałby adaptować swoją wychowankę, a na to potrzeba pańskiego pisemnego zezwolenia, które musi być urzędownie legalizowane. Otóż p. Wielogrodzki jest w przyjaźni z p. Klonowskim i prosił go, aby pana odszukał i wziął od pana ten dokument. W tym celu przyjechała także pańska żona do Hajworowa, i oczywista rzecz, że póki nie będą mieli dokumentu, póty będą szukali pana wszędzie i w końcu znajdą. Ale jeżeli pan nie, chcesz widzieć się z nimi, a osobliwie ze swoją żoną, to możemy na to poradzić. Skoro tylko przyjedziemy do Ławrowa, sporządzimy akt, którego potrzeba, a ja wyszlę go pocztą panu Klonowskiemu prosząc go, aby nie wyjawiał miejsca pańskiego pobytu. P. Klonowski zrobi to dla mnie...
O generosissime et suavissime puer! — zawołał Burgler, dusząc mię w swoich uściskach — o salus et spes mea! Jaka to głowa w tak młodym wieku! Młodzieńcze, będziesz kiedyś drugim Seneką! Ja ci powiadam — perque omnia saecula fama, si quid veri habent vatum praesagia, vivas! No, w oryginale stoi, vivam, a es jest krótkie i spondeus przepadł w skutek tego, ale i trocheus może stać w tem miejscu, vives, wives et vivas! — Tau nastąpiły nowe uściski i nowie wiersze łacińskie, aż do czwartej stacyi.
— A więc — zapytałem uradowanego Burglera, podczas gdy zmieniano konie u wozu pocztowego — czy zgoda? Zaraz po przybyciu do Ławrowa piszemy pozwolenie i wyprawiamy je pocztą?
— Zgoda, zgoda! Napiszemy, podpiszemy i wyprawimy! Ale... czy nie uważasz, że jest jakaś wilgoć w powietrzu? Sądzę, że dobrzeby było napić się czego, a potem wyrecytuję ci wspaniały ustęp z Bukolików, który umiem na pamięć! Co, he?
— Zapewne, zapewne — odpowiedziałem:
„Serce człowieka wino rozwesela,
Ale piosenka jest dla myśli winem“ — jak powiada Mickiewicz!
— Mickiewicz, Mickiewicz! A, to z talentem człowiek, szkoda, że nie pisze po łacinie, ale utitur sermone vulgari.
Zawołałem żydka, który stał przed karczmą naprzeciw budynku pocztowego, i wkrótce p. Burgler posilił się sporym kielichem gorzałki.
— To dla „serca“, jak powiadasz, a teraz drugi dla „myśli“. Brr — szkaradny napój! Nalej-no jeszcze jeden! Ja ci powiadam, że Mickiewicz źle robi, iż nie pisze po łacinie. Łacina, mój młodzieńcze, i filozofia, są to dwa lumina mundi, dlatego też pielęgnuję je całe życie! Radzę ci, idź za moim przykładem, aby ci się rozjaśniło w głowie i abyś nie był sicut rudis, indigestaque moles! Bez filozofii świat byłby chaosem: czy wiesz ty, co jest das Absolut? To ci jest dcpiero system i jasność! Hm, der klare, abstrakte Begriff...
Od reszty wykładu zostałem ocalony, bo p. Burgler zmordowany siódmym od dwóch godzin kieliszkiem wódki, nie licząc piwa, usnął, wcisnąwszy się W kąt powozu. Tak dowiozłem go szczęśliwie do Ławrowa i ocuciwszy, zaprowadziłem do klasztoru. O. Makary uradowany z mojego niespodzianego przybycia, kazał nam rozgościć się w „górnym konwikcie“, wypróżnionym z powodu wakacyj, i postarał się o to, by nam natychmiast dano posilić się czem po podróży. Była przytem i buteleczka miodu, nader pożądana, bo mogłem ją zostawić, aby pilnowała Burglera, podczas gdy wyszedłem z O. Makarym do ogrodu opowiedzieć mu moje przygody i kłopoty. Butelka wywiązała się ze swojej misyi wybornie i szybko, Burgler usnął bowiem pod jej strażą, nim skończyliśmy rozmowę. Kochany O. Makary słuchał mię z największem zajęciemi współczuciem, jak zwykle, a dowiedziawszy się, o co mi chodziło w tej chwili, ułatwił mi szybkie uskutecznienie mojego planu. Urzędnik, upoważniony do legalizowania dokumentów, był codziennym prawie gościem w klasztorze; podyktował on mi z grzeczności według wszelkich form prawnych sporządzone pismo i poszedł’ na pulkę preferansa do celi ks. prefekta. Gdy się Burgler przedrzymał i odzyskał należną „poczytności zdolność do działań umysłowych“, jak się wyrażał urzędnik, daliśmy mu dokument do podpisu, poczem przyłożono pieczęć urzędową do tego aktu iza0patrzono go wszelkiemi innemi prawnemi formalnościami. Poczta do Żarnowa odchodziła o północy; zostawiłem Burglera pod opieką O. Makarego, wytłómaczywszy mu, że lepiej będzie, jeżeli osobiście wstawię się za nim u p. Klonowskiego, i pożegnałem się z moim nieocenionym przyjacielem klasztornym, który radby mię był zatrzymać dłużej, a uznawał, iż powinienem spieszyć się jak najbardziej. Ruszyłem tedy na nowo w podróż trapiony myślami, co też może dziać się w domu pp. Wielogrodzkich, i jak mam sobie postąpić, aby bez narażenia chorego komornika na niebezpieczeństwo życia, opowiedzieć mu wszystko, czego się dowiedziałem i co zrobiłem. Przychodziło mi na myśl, że najlepiej może będzie zapieczętować dokument i powierzyć go ks. Olszyckiemu, by go natychmiast doręczył komornikowi — ale z drugiej strony zdawało mi się moim obowiązkiem, wyjawić wszystkie plany p. Klonowskiego, jeżeli tylko stan chorego na to pozwoli. W Żarnowie, dokąd przybyłem na drugi dzień w południe, prosto z poczty poszedłem do dr. Goldmana.
„Konsyliarz“ zdziwiony był bardzo mojem pojawieniem się wcale niespodziewanem, i cieszył się mną wielce. Nim zdołałem wyłuszczyć mu powód mojej wizyty, musiałem poprzednio zdać mu dokładnie sprawę z szwanku, jaki poniosła głowa p. Klonowskiego w owem starciu z p. Przesławskim. Przykro mi wyznać, że zacny ten zresztą medyk ubolewał mocno, iż opiekun mój doświadczył więcej strachu i bólu, niż rzeczywistej szkody — miał on za złe p. Przesławskiemu, że nie bił lepiej i pocieszał się jedynie komiczną sytuacyą, w jakiej znalazł się był p. Klonowski, kiedy szukał schronienia na strychu z sianem, ciągnąc ku sobie drabinę, aby go nie dopadł zajadły przeciwnik, póki nie nadbiegła odsiecz złożona ze stróżów i kelnerów. Miałem za młodu nieco talentu do karykatur i do chwytania podobieństwa rysów ołówkiem, a ponieważ i mnie uderzyła była komiczna strona tego zajścia, więc w Ławrowie, czekając na dyliżans w biórze pocztowem, skreśliłem był W książeczce z notatkami rysunek, przedstawiający koszlawo, ale dobitnie, p. Klonowskiego na dachu z drabiną, a p. Przesławskiego z kijem na dole. To dzieło sztuki tak zachwyciło dr. Goldmana, że musiałem wyciąć kartkę z książeczki i dać mu ją, bo obstawał przytem, iż musi to dać oprawić w ramki i powiesić w swoim bawialnym pokoju.
— Chachacha! Opryszkiewicz wścieknie się ze złości, jak mu to pokażę! — śmiał się doktor. — Ale nie wiem, czy wiesz, że zostałeś baronem? Panny Opryszkiewiczówny opowiadały mojej żonie, że był u nich temi dniami młody baron Müller ze swoim Opiekunem, hrabią Klonowskim. Ma to być bardzo dystyngwowany kawaler i bawiły się wybornie w jego towarzystwie — zdaje się nawet, że panna Eugenia podobała mu się bardzo, bo adresował się do niej szczególnie i obiecał jej Wpisać wiersz do albumu. Chachacha! Moja żona, która wiedziała odemnie, kogo Klonowski zaprowadził do Opryszkiewiczów i jak się odbyła cała wizyta, musiała ukąsić się w usta, aby im się nie rozśmiać w oczy! Mój kochany Edmundzie, zrób, mi jedną grzeczność! Zostaniesz przecież dziś w Żarnowie, przyjdź więc na chwilę do nas wieczorem, panny Opryszkiewiczówny będą tu z pewnością; jabym chciał, aby mogły odnowić znajomość z baronem Müllerem! No, pamiętaj, przyjdź koniecznie!
Musiałem przyrzec, że przyjdę, skoro mi czas pozwoli — i teraz dopiero udało mi się wyjaśnić konsyliarzowi, że w bardzo pilnym i niekoniecznie przyjemnym interesie potrzebowałem koniecznie donieść coś komornikowi, i że byłem w obawie, czy zdrowie jego zniesie taką rozmowę. Dr. Goldman odpowiedział mi, że komornik ma się wcale dobrze, że „wynaczynienie krwi“ nie było snać wielkie, i nie zostawiło żadnych złych następstw po sobie — ale że na wszelki wypadek unikać potrzeba każdego wzruszenia i wstrząśnienia, i dlatego też najlepiej zrobię, jeżeli odłożę interes na później, „choćbym miał na tem stracić“. Zdziwił się poczciwy doktor niemało, gdym mu wytłómaczył ogólnikowo, iż sprawa, o którą mi chodzi, nie tyczy się mnie wcale, i że oprócz mnie i komornika, nikt o niej wiedzieć nie powinien, a zwłoka może być fatalną, bo ta sama wiadomość, której ja pragnę udzielić komornikowi, może spaść na niego winnej zupełnie formie i zastać go nieprzygotowanego. Po dłuższym namyśle i wybadawszy mię, czy w istocie rzecz jest tak naglącą, doktor udecydował, że pójdzie ze mną natychmiast do państwa Wielogrodzkich, i że pomoże mi znaleźć sposób rozmówienia się w cztery oczy z komornikiem — bo nie wiedziałem w istocie, jak to urządzić? Było coś tak niezwykłego w tej okoliczności, że chcę mówić z Wielogrodzkim o rzeczy, o którejby Hermina nie wiedziała, że wszelkie inne trudności, z jakiemi dotychczas się spotkałem, nikły wobec tej jednej. I w istocie, nie na wiele przydała się cała nasza dyplomacya. Zastaliśmy panią Wielogrodzkę i Herminę w usposobieniu nierównie weselszem, niż to, w którem je zostawiłem przed dwoma dniami — komornik miał się dobrze i straszył wszystkich już tem tylko, że się napije kieliszek Madery, której mu dr. Goldman jak najsurowiej zabronił — moje zjawienie się wywołało w całym domu taką radość, że głaz chyba wstrzymałby się od łez wdzięczności, i wszystko szło jak najlepiej, tylko nie było sposobu rozmówienia się z komornikiem bez świadków, a gdyśmy nareszcie obydwaj z dr. Goldmanem wyjawili nasz zamiar, uczyniliśmy to tak niezręcznie, że powstał popłoch ogólny. Kobiety pobladły z przerażenia, ja stałem jak winowajca i rumieniłem się po same uszy, a doktor, im bardziej chciał. uspokoić wszystkich, tem gorzej psuł rzecz całą. Pani Wielogrodzka uchwyciła mię za rękę i odprowadziwszy mię w najodleglejszy kąt pokoju, zaczęła mię zaklinać na miłość Boga, abym jej wprzód opowiedział wszystko. Nie mogę dotychczas pojąć, jakim sposobem, przejęty ważnością mojej tajemnicy i mojej misyi, wyobraziłem sobie, że nie powinienem nie mówić pani Wielogrodzkiej — dowodzi to tylko może, że mimo wszystkiego, co wiedziałem od dwóch dni, ani na chwilę nie pozbyłem się dawniejszego mojego przeświadczenia, iż ta zacna osoba jest w istocie matka Herminy — bo też była nią w całem tego słowa znaczeniu i węzeł krwi nie mógł być silniejszym, ani czulszym od przywiązania jej do mojej przybranej siostry. Zjawisko to zresztą niezbyt rzadkie u kobiet — i nieraz później W życiu miałem sposobność obserwować stosunek podobny. Nasi materyaliści, wykarmieni na systemie wykrojonym przez spekulatywnych Niemców, z tymczasowego rezultatu badań przyrodników angielskich — wynajdą niezawodniei w tym tak niemateryalnym objawie uczucia pewną analogię ze zjawiskami, dającemi się dostrzedz tu i owdzie w świecie zwierzęcym, pokażą nam jaką kurę, gdaczącą za pisklętami, wylęgłemi z jaj, które jej podłożono, albo kundysa, który zaprzyjaźnił się z jeżem, i udowodnią na tej podstawie, że niema nic boskiego W naturze ludzkiej, ale wszystko jest działaniem substancyi nerwowej i mózgowej, krwi i... pepsyny. Niechaj się cieszą tym swoim zabobonem, póki znowu jaki zamorski badacz nie dociecze nowej jakiej prawdy, i póki Niemcy na podstawie tego odkrycia nie ulepią nowego systemu, który my kupimy, i o który będziemy się sprzeczać z zacofanymi już wówczas materyalistami. Wyprzedźmy instynktem ten powolny postęp nauki, i wierzmy, póki nam tego nie udowodnią, wierzmy, że jest dobroć, niezawisła od systemu nerwowego, że jest rozum, niezawisły od konfiguracyi mózgu, i że jest miłość, niemająca związku z krążeniem krwi w żyłach; wierzmy, że nerwy, mózg i krew są tylko składowemi częściami instrumentu, którego struny trąca czasem tajemnicza, niewidzialna ręka wielkiego mistrza, ale nie wierzmy, by instrument sam wytwarzał harmonię, bo to jest zabobon równie nierozsądny, jak każdy inny. Wszak jeżeli nawet bezpośredniem źródłem każdego najszlachetniejszego, najmniej zmysłowego uczucia jest potrzeba wewnętrzna pewnej senzacyi, pewnego wrażenia, którego siedzibą jest ten lub ów organ fizyczny — to jeszcze zawsze istnienie tej wewnętrznej potrzeby jest objawem, niemającym związku z wymogami gospodarstwa przyrody w jej zakresie działania, a więc objawem wyższym, boskim. Wnukowie nasi dożyją może tego, że tak, jak po kilkodziesięciowiekowem używaniu gipsu nazwano go nakoniec siarkanem wapna, tak też i popularne wyrazy: Bóg i dusza, zastąpione zostaną umiejętnemi nazwami, zawierającemi definicyę ich istoty, my kotentujemy się dawną nomenklaturą i brońmy jej wobec materyalistów, wpatrując się w kochające serca, w dusze wzniosłe i bezinteresowne, i zapytując tych panów, który też nerw, za pomocą jakiego drgania i w jakim celu, wywołał tu litość, tam smutek, tam znowu wesele, a tam poświęcenie, urągające prawidłu o instynkcie zachowawczym?
Ale nim pp. filozofowie uszykują swoje sofizmata do odpowiedzi, wróćmy do opowiadania, od którego oderwało mię wspomnienie macierzyńskich uczuć pani Wielogrodzkiej dla Herminy. Wprawiła mię ona w kłopot niemały, z którego wybawić mię mogło chyba kłamstwo. Snać też tak się wprawiłem w to rzemiosło, dzięki wczorajszej przeprawie z Burglerem, że po niejakiem jąkaniu się zeznałem, iż chcę prosić o coś komornika, nic więcej. P. Wielogrodzka odetchnęła — robiąc prawdziwą bardzo uwagę, że „Wincenty nie irytuje się nigdy, gdy go się o co prosi“. Tymczasem komornik, w którego pokoju odbywała się ta cała scena, zapewniał doktora, że czuje się nieprzystępnym wszelkiemu wstrząśnieniu i że bez ceremonii można z nim mówić o najprzykrzejszych nawet interesach. Wszystko to razem trwało z półtora godziny, i tak byliśmy wszyscy przejęci obawą, by komornik ze wzruszenia nie dostał nowego ataku apopleksyi, że trapiliśmy go w nieskończoność oczekiwaniem rewelacyi, z którą miałem wystąpić, i naszemi zafrasowanemi minami. Nakoniec usadowiono go jak najwygodniej w fotelu, pani Wielogrodzka położyła na poręczku poduszkę skórzaną, aby mógł oprzeć głowę, i wszyscy wyszli, zostawiając nas samych.
— No, mów-że już raz, Mundziu — odezwał się komornik z uśmiechem — gracie ze mną coś nakształt komedyi: „I radość przestrasza.“ Ręczę że Klonowski wymyślił jakieś nowe szelmostwo, ale bądź spokojny, jestem przygotowany na wszystko z jego strony.
— Tak jest w rzeczy samej.
— Czy nie dotrzymał ci może układu i chce rozporządzić tobą wbrew twojej woli?
— Nie, nie chodzi o mnie.
— A więc ogłosił może na zebraniu szlacheckiem, że strułem rodzoną matkę, zadenuncyowałem dwóch patryotów i zrabowałem dyliżans, wiozący kasę podatkową?
— I o pana nie chodzi wcale, a przynajmniej nie tak bezpośrednio. Ale ponieważ nowa intryga mojego opiekuna nie udała się, więc wolę zacząć moje opowiadanie od końca, bo ten jest jeszcze najlepszy z wszystkiego. — To mówiąc, wyjąłem z kieszeni dokument Burglera i podałem go komornikowi, który go przejrzał szybko i zawołał z radością:
— A to doskonale! To przepysznie! Chodź-że, niech cię ucałuję, kochany moj chłopcze; nie mogłeś mi sprawić większej przyjemności, dniemi nocą myślałem tylko o tem! Lecz — dodał, poważniejąc nagle — zkąd ty wiesz o tem?... Czy broń Boże nie dowie się Hermina?
Opowiedziałem ile możności krótko i treściwie rzecz całą, nie tając żadnego szczegółu z rozmowy państwa Klonowskich i wpatrując się przytem pilnie w twarz komornika, czy nie robi to na nim zbyt silnego wrażenia. Kiedy wspomniałem o projekcie, według którego Burgler miał wystąpić ze swojemi prawami ojcowskiemi, komornik żachnął się z oburzenia. Przestałem natychmiast mówić, ale pan Wielogrodzki uspokoił się natychmiast i potrząsając papierem, który trzymał, powtarzał z zadowoleniem:
— No, no, nic nam teraz nie zrobią, kiedy to mamy w ręku!
Podróż moja do Czartopola i uwięzienie Burglera wprawiły zacnego komornika w śmiech serdeczny, a gdy skończyłem, nie szczędził mi pochwał, twierdząc, że bardzo zręcznie przeprowadziłem całą operacyę.
— Ten Burgler przepadł mi właśnie wtenczas, kiedy mi był najpotrzebniejszym — zauważył. — Póki był tu w Żarnowie, nie mogliśmy wykonać naszego zamiaru, bo moja żona nie miała wówczas jeszcze lat pięćdziesięciu, a prawo wymaga między innemi od przybranych rodziców, aby ten wiek skończyli. Później przepadł gdzieś bez śladu, uciekłszy z domu przed żoną. Klonowski mógłby go był w istocie użyć za narzędzie, gdybyś był nie otrzymał od niego tego pisma. Co się tyczy sukcesyi po mnie, to pomylił się Klonowski; babka jego żony nie była wcale Wielogrodzką z domu, ale tylko panną służącą u mego dziada i wyszedłszy za mąż, za ekonoma, który dorobił się wioski, wmówiła we wszystkich i w siebie samą podobnoś, jest panną Wielogrodzką z domu, chociaż to, między nami mówiąc, nie wysoka parentela, bo i ja mój ród wywodzę od jakiegoś podstarościego, który zresztą niczem nie splamił mojego drzewa genealogicznego. Gorzej już było z nieboszczykiem dziadem, choć był to swojego czasu dygnitarz ziemski i posłował na różne sejmy za Sasów i Stanisława Augusta. Ale cóż: pomagał zrywać te sejmy, przepijać kraj i rozszarpywać go, dusił chłopów w królewszczyznach, które trzymał, i podczas wojen napoleońskich dostał order austryacki za to, że przyczynił się do sztyftowania jakiegoś regimentu, który potem bił się z legionami Dąbrowskiego. Tfu, na takie szlachectwo, tfu, tfu! Daruję pani Klonowskiej mego dziada, razem z jego orderem! Zawsze atoli, dzięki naszym sądom, Klonowski mógłby w razie nagłej śmierci mojej wytoczyć proces, który pociągnąłby się najmniej dwadzieścia lat i zjadłby sukcesyę. Czekaj, zrobimy mu figla. Swoją drogą poczynię zaraz wszystkie kroki, aby załatwić, co potrzeba w sprawie adoptowania Herminy, a oprócz tego natychmiast przywołam świadków i spiszę testament, papiery zaś i gotówkę ciepłą ręką podzielę między żonę a Herminę. Moja mała, moja kochana Herminka! — Tu komornik ukrył twarz, udając, że czegoś szuka, a po chwili nie mogąc opanować swego wzruszenia, dodał zmienionym głosem: Tak, tak, mój Edmundzie, Pan Bóg odmówił nam własnych dzieci, ale dał nam za to małego aniołka w nasz dom, i szczerą z niego, serdeczną, prawdziwą pociechę! Niech ona nie dowie się nigdy, że nie jest naszą córką... pamiętaj, mój chłopcze! Wszak nie chciałbyś jej zasmucić, nieprawdaż? ty jesteś także dobrem, poczciwem dzieckiem!
Łzy płynęły po twarzy komornika, gdy mówił te słowa, a ja całowałem go W rękę i szlochałem tak, jak gdyby nie było teoryi Darwina na świecie, i jak gdybym nie był potomkiem Orangutana, i jak gdyby W organizmie naszym istniał nerw, przeznaczony do rozczulania się bez potrzeby i namacalnego powodu.
— Muszę ci powiedzieć, mój Mundziu — ozwał się komornik uspokoiwszy się trochę. — Za życia jeszcze nieboszczki twojej matki, która jedna Oprócz nas i Burglerów wiedziała o tajemnicy pochodzenia Herminy, chcieliśmy Oprócz córki, mieć jeszcze syna. Ale matka twoja sprzeciwiała się temu, a później Klonowski stanął nam na przeszkodzie. I kto wie, może lepiej się stało, że nie jesteście rodzeństwem, ty z Herminą. Kochacie się, może się kiedy pobierzecie! Mówiliśmy nieraz o tem z twoją nieocenioną matką, i choć to było zawsze pół-żartem, bo byliście małemi dziećmi, to panią Moulardowę cieszyły te żarty i wprawiały w dobry humor, a nas także. I teraz jeszcze zawcześnie mówić z tobą o takich rzeczach, ale widzisz, ja jestem stary, lada dzień mogę pożegnać was na zawsze, a chciałbym pożegnać was szczęśliwych. Powiedz mi, prawda, że kochasz Herminę?
— Kocham... — odpowiedziałem zmięszany i chciałem powiedzieć coś więcej, ale wstrzymały mię dwie myśli. Najpierw, jak to powiedzieć komornikowi w chwili, gdy był tak rozrzewnionym, a powtóre, skoro wyjawił mi, że miał zamiar adoptować mię, i że go po części wstrzymał od tego zamiaru projekt ożenienia mię z Herminą, czy nie mógłby przypuszczać, że pragnę, by wrócił do pierwszego swojego planu, opowiadając mu historyę moich kłopotów sercowych. Jak więc zostawiłem ks. Olszyckiego w jego błędzie, tak też postąpiłem z komornikiem, nie powiedziałem ani słowa więcej.

P. Wielogrodzki milczał chwilę, snać potrzebował się uspokoić. Potem polecił mi, abym zawołał jego żonę. Wykonałem to polecenie i zastałem w bawialnym pokoju resztę naszego towarzystwa, niespokojną i jakoś zaambarasowaną. Zdawało mi się, że wszyscy patrzą na mnie z nieufnością, że w oczach Herminy dostrzegam coś nakształt wyrzutu. Co gorsza, i we własnem sercu czułem coś podobnego. Doktor pożegnał nas i wyszedł; zostałem sam z Herminą i nie, śmiałem oczu podnieść na nią. Tak mi coś gniotło duszę, tak mię coś w niej bolało, i nie mogłem zdać sobie sprawy z tego, co mi było...



ROZDZIAŁ IX.

Hermina pierwsza przerwała milczenie, w jakiem byliśmy pogrążeni.
— Musiało zajść coś bardzo ważnego, Mundziu, skoro wróciłeś do Żarnowa, zamiast pospieszyć do Starej Woli?
— W istocie... zaszedł interes, niecierpiący zwłoki — odparłem zakłopotany.
— Czy nie możesz, czy nie chcesz powiedzieć mi, co się stało?
— Widzisz, Herminciu, jak słusznie was wszystkie świat obwinia o ciekawość! Gdybym ci powiedział, czy nie mogę, czy nie chcę wyjawić ci, o co chodzi, wiedziałabyś już połowę całej tajemnicy, albo co gorsza, wpadałabyś na domysły niepokojące, do których niema powodu. Nie żądaj więc odpowiedzi odemnie!
— Czy Sprawiłoby ci to przykrość, gdybym nalegała?
— Tak, i wielką nawet.
— Więc przestaję być ciekawą — rzekła, podając mi rękę — powiedz mi tylko, czy nie miałeś nowego jakiego zmartwienia, abym wiedziała, czy mam smucić się wraz z tobą, czy weselić?
— Zaręczam ci, że zmartwienia nie miałem, bądźmy dobrej myśli oboje! Ojciec twój, Bogu dzięki, ma się dobrze i nie mamy przyczyny do smutku.
W tej chwili, jakby dla zadania kłamu moim słowom, weszła do pokoju pani Wielogrodzka, z śladami łez na swojej łagodnej, dobrej twarzy. Zbliżyła się do nas i wziąwszy Herminę w swoje objęcia, poczęła ją tulić i całować, nie mogąc przytem powstrzymać nowego wybuchu płaczu. Zrozumiałem dobrze powód jej wzruszenia, widocznie komornik Opowiedział jej już był moje odkrycie i na widok Herminy przypomniało jej się niebezpieczeństwo, teraz już odwrócone, niebezpieczeństwo, wynikające ze złośliwych zamiarów Klonowskiego. Im zrozumialszą atoli była ta scena dla mnie, tem mniej mogła pojąć i wytłómaczyć ją sobie Hermina, tembardziej, gdy matka kazała jej zaraz potem pójść do pokoju komornika, gdzie prawdopodobnie nastąpiło powtórzenie uścisków, łez i niemego rozczulenia. Pani Wielogrodzka pocałowała mię w czoło, i kładąc palec na ustach szepnęła:
— Pamiętaj, abyś jej nie nie mówił! — Wyszła potem rozsyłać sługi po całe mnóstwo osób, które komornik zapraszał i wzywał do siebie, a Hermina, wróciwszy cała we łzach z pokoju ojca, nie zastała znowu nikogo, prócz mnie.
— Co to jest, Mundziu, czego tu wszyscy płaczą, czego mię tak tulą i pieszczą, i nic minie mówią? Zaczynam obawiać się jakiegoś nieszczęścia; jeżeli wiesz i możesz, powiedz mi, powiedz, co się stało? Czy to jest w związku z twoją tajemnicą? Czy... czy mama może mówiła co z tobą?
Ostatnie te słowa wymówione były z niepokojem, który mię zastanowił. Co mogłaby była mówić ze mną p. Wielogrodzka, niepokojącego Herminę? Widocznie z jednej zagadki, brnęliśmy w drugą. Pomyślawszy atoli chwilę, zrozumiałem myśl Herminy. Komornik powiedział mi przed chwilą, że oddawna wraz ze swoją żoną żywił przypuszczenie, iż my oboje młodzi pobierzemy się kiedyś. Zapewne p. Wielogrodzka dała to już nieraz do zrozumienia Herminie, która nie mogła wyprowadzić jej zupełnie z błędu, bo nie chciała zdradzać mojej tajemnicy i opowiadać, że jestem tak śmiesznie zakochany w Elsi. Teraz obawiała się, czy p. Wielogrodzka nie poruszyła przedemną tak delikatnego przedmiotu...
Nie omyliłem się, myśl ta opanowała ją była zupełnie, i wszystko miało się tak, jak przypuszczałem. Przejęta swoim niepokojem, Hermina wyciągnęła mię za rękę do ogródka, kazała mi usiąść obok siebie w altance i rzekła wzruszona:
— Wszak prawda, Mundziu, że ja będę twoją siostrą, że będziesz mi zawsze mówił wszystko, co cię smuci, lub co ci sprawia przyjemność, i że wierzysz w to, iż będę się smuciła i weseliła wraz z tobą?
— Jakżebym miał nie wierzyć, żeś ty dobra, że ty zawsze ta sama dla mnie, jaką byłaś, gdy byliśmy dziećmi?
— Tak, ale przypomnij sobie, że kiedy byliśmy dziećmi, rodzice nieraz żartem nazywali nas.... — Tu oblał ją rumieniec i nie mogła mówić dalej.
— Pamiętam to dobrze, tem lepiej, że...
— Mów, mów! Dlaczego pamiętasz to tem lepiej? Czy ci kto teraz wspominał o tem, czy może mama?...
— Nie mama, ale... ks. Olszycki i twój ojciec.
— A ty, co im odpowiedziałeś? Czy byłeś szczerym? ` Czy przyznałeś się, że kochasz Elsię?
Kolej rumienienia się przyszła na mnie. Starałem się wytłómaczyć Herminie, że ani w jednym, ani w drugim wypadku nie mogłem jakoś znaleźć sposobu wyjaśnienia tej sprawy, i że najmniej z wszystkiego zdobyćbym się był zdołał na wyznanie, iż jestem zakochany. Wszak śmianoby się ze mnie i powiedzianoby mi, że nie powinienem jeszcze myśleć o niczem, jak tylko o książce...
W głębi duszy mej jednak, wyrabiało się mimo mej wiedzy i woli rozumowanie, że skoro p. Wielogrodzki i ks. Olszycki przypuszczają, iż mogę myśleć o Herminie, to mogę myśleć także i o Elsi... Myślałem też o niej i dziwnie mi się jakoś na tę myśl robiło: z Herminą rozmawiałem tak swobodnie, tak łatwo mi było powiedzieć jej, że ją kocham, tak często jej to powtarzałem, a tak; dalekim byłem od myśli, że mogłyby się kiedy ziścić żartobliwe przepowiednie starszych! Gdybym się dowiedział, że idzie zamąż, kochał bym tego, któregoby ona kochała. Jakże inaczej miała się rzecz z Elsią!
Siedzieliśmy długo tak w altanie i kłopotaliśmy się myślą, co powiedzieć rodzicom, gdyby nas chcieli swatać, i jak to zrobić, aby im nie sprawić zmartwienia. Hermina nie mogła przytem uspokoić się co do powodów rozrzewniajacej sceny, którą miała z rodzicami. Póki przypuszczała, że chodziło może o nasz mniemany stosunek miłośny, tłómaczyła sobie tem rzecz całą. Ale skoro p. Wielogrodzka wcale nie mówiła zemną, a komornik wspomniał tylko nawiasem, że może się kiedy pobierzemy, więc musiało zajść coś innego; ale co zaszło? Czułem, że potrzeba było koniecznie dać jej jakieś wyjaśnienie, bo w przeciwnym razie z drobnych szczegółów i półsłówek mogła domyślić się czego. Powiedziałem jej tedy, że komornik’ objawił zamiar zrobienia testamentu, zupełnie niezawiśle od interesu, w którym miałem z nim rozmowę, i że to prawdopodobnie, wywołało rozrzewnienie ogólne. Zasmuciłem ją tym sposobem, ale odwróciłem przynajmniej jej ciekawość od tajemniczego powodu mojego przybycia.
Zawołano nas na obiad, a po obiedzie zaczęły schodzić się z miasta do domu komornika rozmaite urzędowe i nieurzędowe ñgury. Był także dr. Goldman, ks. Olszycki, obydwaj proszeni na świadków, był i pan Hładyłowicz, którego poznałem niedawno przy obiedzie z moim Opiekunem. Dowiedziałem się później od komornika, że za pośrednictwem tego indywiduum udało się załatwić niezwłocznie sprawę adoptowania Herminy. Wystarczyło w tym celu magiczne zaklęcie, złożone z pewnej ilości banknotów; za kilka godzin załatwioną była sprawa, trwająca już lat parę. Pisanie testamentu i donacyj zajęło resztę popołudnia i spowodowało tyle łez i smutku w całym domu, że rad przychyliłem się do nalegań dr. Goldmana, który obstawał przy tem, bym w towarzystwie Herminy odwiedził jego żonę i pomógł jej cieszyć się zdziwieniem córek adwokata Opryszkiewicza, iż pani konsyliarzowa, równie jak Hermina, barona Müllera, pupila hrabi Klonowskiego, nazywały po prostu Mundziem, i były z nim na stopie tak familiarnej. Zdziwienie to było w istocie niepospolite, a jeszcze niepospolitszą była francuzczyzna, której okazami p0pisywały się panna Mińcia i panna Gieńcia. Poznałem odrazu rezultaty pedagogicznych zabiegów p. Chenapanowej i mimo przygnębionego usposobienia, z jakiem wyszliśmy z domu na tę wizytę, wywołałem uśmiech na twarzy Herminy, kiedy zapewniałem pannę Eugenię jej własnym akcentem i jej zwrotami mowy, że Paryż jest bardzo wielkiem miastem i że w Wenecyi trawa jest zieloną, ale jej bardzo mało, podczas gdy rośnie jej sporo na górach szWajcarskich i ztąd ser tamtejszy bywa tak Wyborny. Wieczorem wróciliśmyi zastaliśmy komornika w doskonałym humorze, co i nas rozweseliło bardziej, niż komiczna pretensyonalność panien Opryszkiewiczówien. Komornik skorzystał z pierwszej chwili, kiedy mógł to uczynić, nie będąc słyszanym przez Herminę, aby mię zapewnić, że czuje, iż przybyło mu parę lat życia z powodu figla, jakiego wypłataliśmy Klonowskiemu. Przepędziliśmy bardzo przyjemnie czas, który mi zostawał aż do odejścia dyliżansu; komornik przy pożegnaniu wręczył mi jakąś paczkę, polecając, abym ją odpieczętował dopiero w Ławrowie, i abym w jego imieniu serdecznie pozdrowił O. Makarego, z którym pragnie osobistej znajomości. Pożegnany jak zwykle po rodzinnemu, wcisnąłem się W kąt ogromnego wozu pocztowego i mimo gwałtownych ruchów tej bezecnej machiny, wpadłem wkrótce w sen kamienny, z którego nie przebudziłem się aż w Ławrowie, bo od czasu wyjazdu mojego ze Starej Woli, upadałem już prawie z bezsenności i znużenia.
Paczka, którą mi wręczył był pan Wielogrodzki, zawierała wcale piękną sumkę, przeznaczoną dla Burglera, z tem atoli zastrzeżeniem, iż miał ją przechować O. Makary i obdzielać nią zwolennika łaciny i filozoiii w takich dozach, by tenże krzepiąc się przeciw wilgoci i cierpieniom żołądka, nie zakrzepił się na śmierć przypadkiem. Druga, nie mniej okrągła sumka, dołączoną była dla mnie, tytułem zwrotu wydatków, których nie poniosłem. Wykonawszy polecenie, tyczące się Burglera i przenocowawszy w klasztorze, nazajutrz pospieszyłem do Starej Woli, gdzie, wstyd mi wyznać, zrobiłem dziwny efekt, z wielkim szumem, hukiem i trzaskiem zajeżdżając przed ganek ekstrapocztą, wziętą w Ławrowie. Mogłem był łatwo znaleść tańszy i skromniejszy ekwipaż, ależ gdyby mię była przypadkiem ujrzała Elsia, złażącego z wozu, jakim mię Hryńko wiózł onegdaj do Czartopola! Pod ziemię byłbym się musiał schować przed jej złośliwym uśmiechem... Ekstra-poczta, to zupełnie co innego: wywołała ona tylko dobroduszny uśmiech, na oblicze pana Starowolskiego, gdy wyszedł obaczyć, kto to zajechał z tak niezwykła pompą? Sądzę teraz, że musiałem być niezwykle komicznym w tej mojej okazałości, nierównie komiczniejszym, niż na furze hajworowskiej, ale bądź co bądź, zrobiłem efekt, i Elsia Widziała mię z okna, i serce biło mi silnie pod najpiękniejszym moim tużurkiem...
Józio wybiegł i rzucił mi się na szyję, jak gdyby mię kilka lat nie widział, pan Starowolski przywitał mię serdecznie, a nawet stary wiarus Jacenty, pełniący obowiązki kamerdynera i kredencerza, znalazł dla mnie jeden z rzadkich swoich uśmiechów. Potrzeba wiedzieć, że Jacenty uśmiechał się tylko wtenczas, gdy witał p. Starowolskiego lub Józia po długiem niewidzeniu; oprócz tego raz tylko widziałem, że śmiał się i płakał oraz z radości, było to przy sposobności, gdy Józio powalił strzałem pierwszy raz w swojem życiu rozjuszonego odyńca, któremu nawet najstarszy myśliwy byłby ustąpił z drogi z wielkiem uszanowaniem. Wówczas to Jacenty zdobył się na najdłuższy frazes, jaki z jego ust słyszałem, a frazes ten brzmiał:
— Jak Boga kocham, panie rotmistrzu, nasze dziecko takie walne, że niech mię piorun trzaśnie, jeżeli nie będzie drugi rotmistrz z niego!
Poza takiemi nadzwyczajnemi okolicznościami, Jacenty był milczący i poważny, jak senator rzymski i rozmawiał dłużej chyba tylko ze starym swoim wachmistrzem, panem Jakóbem. Tem cenniejszym był dla mnie ów uśmiech na jego twarzy, świadczył on bowiem, że jestem niepospolicie w łaskach u starego Jacentego, a tem samem u całego domu, bo Jacenty kochał lub nie cierpiał tych tylko, których kochał lub nie lubił właściciel Starej Woli wraz z całą swoją rodziną. Nienawidził też przedewszystkiem w pierwszej linii, landsdragonów i komisarzy cyrkularnych, a w drugiej linii pana Efraimowicza, sąsiada Starowolskich, mianowicie za to, że komisarze tego rodzaju stanowili jego ulubione towarzystwo.
Było jeszcze przed śniadaniem; całe pół godziny dzieliło mię od chwili widzenia się z Elsia. Nie wiedziałem, czy mogę wejść do pokojów, w których zazwyczaj przebywały panie, nie śmiałem pytać się o to, aby nie zdradzić mojej niecierpliwości. Nie miałem pretensyi, aby Elsia wybiegła na moje powitanie, jak to uczyniła była Hermina, ale przykro mi było, że widziałem ją tylko na chwilę w oknie. Przechadzaliśmy się z rotmistrzem i Józiem po dziedzińcu, naokoło gazonu; p. Starowolski, który wiedział ogólnikowo, że stosunki moje z moim opiekunem nie należały do najprzyjemniejszych, a interesował się bardzo moim losem, wypytywał mię o to i o owo. Opowiedziałem mu w krótkości historyę moich i p. Wielogrodzkiego zatargów z p. Klonowskim, nie pomijając i owego zajścia z p. Przesławskim. Żałowałem tego jednak, rotmistrz był bowiem tak oburzony groźbą i przewrotnością Klonowskiego, że przeczuwałem, iż opowiadanie moje da powód do jakiejś awantury. Rotmistrz pytał się, czy Klonowski zażądał satysfakcyi od Przesławskiego. W odpowiedzi omal nie wypaplałem podsłuchanej rozmowy państwa Klonowskich, ale urwałem nagle moje opowiadanie, Wlepiając wzrok w okno, w którem przed chwilą widziałem Elsię. Była ona tam i teraz, ale obok niej dawał się tam także widzieć olbrzymi kołnierz od kolorowej, angielskiej koszuli, w towarzystwie niemniej olbrzymiego fontazia od seledynowej krawatki, a właściciel tych akcesoryów, jakkolwiek nie widać było jego malutkiej twarzy, nie mógł być wątpliwym dla mnie.
— Pan... Pomulski — wyrzekłem z osłupieniem.
— A tak — odpowiedział p. Starowolski z niedwuznacznym wyrazem niechęci — pan Kazimierz Pomulski! To twój socius doloris, bo i on jest pupilem p. Klonowskiego, czy był nim do niedawna...
— Chachacha, Edziu — odezwał się Józio — wiesz ty, że p. Pomulski jest kandydatem na mojego szwagierka? Chachacha, przepyszny szwagierek, nieprawdaż? Radziłem już Elsi, aby sobie sprawiła torbeczkę, w którejby mogła nosić z sobą swojego przyszłego męża, aby go nie zgubiła!
— Cicho Józiu — powiedział p. Starowolski. — To wcale przedwczesne żarty. Jakem szlachcic, to wolę wydać córkę choćby za jakiego porządnego przechrztę, albo za rozumnego i uczciwego biedaka, niż za takiego błazna! Nie wyrywaj mi się więcej z takiemi konceptami.
— Na rozkaz p. rotmistrza raportuję: śniadanie! — odezwał się w tej chwili Jacenty, stając na ganku w wojskowej pozycyi.
Weszliśmy do jadalnego pokoju, gdzie zastaliśmy już panią Starowolskę, Elsię i p. Pomulskiego. Matka przywitała mię z życzliwością, której zagłuszyć nie zdołało arystokratyczne cokolwiek jej ułożenie. Ale cóż miał znaczyć ten zimny, etykietalny dyg Elsi? Zwykle podawała mi rękę przy powitaniu i przy pożegnaniu, czekałem i teraz na tę łaskę, słyszałem bowiem od matki, że jestto przywilejem monarchów i książąt z panujących domów, iż pierwsi wyciągają rękę w takich razach. (Nawiasem powiem, że musiało się teraz namnożyć niepospolicie tych uprzywilejowanych istot, uważam bowiem, że coraz mniej jest panów, którzyby czekali, czy dama chce podać im rękę).
Cóż miał znaczyć ten chłód nagły? Stanąłem jak wryty; tłómaczem moich uczuć w tej chwili mógłby być tylko ów wiersz z Niepoprawnych, w którym hrabia Fantazy żali się:

„Duchowi memu dała w twarz i poszła!...“

— Panowie znacie się podobnoś? — zapytał p. Starowolski, patrząc na mnie i na Pomulskiego.
— A, mam honou, — przemówił kawaler Kazimierz de Pomulski, zbliżając się do mnie i podając mi rękę, którą ująłem machinalnie, zaledwie zdając sobie sprawę z tego co się działo zemną.
Siedzieliśmy naokoło okrągłego stołu wten sposób, że p. Pomulski znalazł się obok pani Starowolskiej, a ja obok Elsi. Pan Pomulski był niewyczerpanym w opowiadaniu, którego treścią były konie, wraz z posiadającymi takowe książętami i hrabiami. Dowiedzieliśmy się w przeciągu kilku minut, że siedzibą najgwałtowniejszego sportu jest Hoppegarten w Berlinie, że we Lwowie Wilhelm hr. Siemieński ma „jeszcze najwięcej“ szyku w koniach i ekwipażach, ale na wyścigach grają główną rolę Zamojscy i Tarnowscy, podczas gdy pierwszym sportsmanem krajowym jest p. Tuczyński, którego jednakowoż p. Pomulski przy najbliższej sposobności zamierza pobić na głową, bo trenuje właśnie anglika, kupionego w Tarnopolu na jarmarku, a huabia Sylweuy zapewnia, że to niezmiernie szlachetna szkapa. Jeżeli już całe to gadanie wraz z niedorzecznemi przechwałkami opowiadającego i własną jego osobą mogłoby było zniecierpliwić Archaniołów, Serafinów iCherubinów, to cóż dopiero mówić o okoliczności, że Elsia słuchała tego Wszystkiego dość uważnie, a mnie traktowała tak, jak gdybym wcale nie istniał na świecie? Od czasu do czasu, uznawała obecność p. Pomulskiego jakąś złośliwą uwagą, skierowaną do jego popisów sportsmańskich, uwagą, której znaczenia p. Pomulski nie rozumiał i za którą matka strofowała ukrytem spojrzeniem. Ależ z niego szydziła przynajmniej, a mnie ignorowała zupełnie! Nadaremnie próbowałem parę razy zmusić ją do przypomnienia sobie, że siedzę koło niej, mięszałem się do rozmowy o sporcie i o hrabiach, nic to nie pomogło. Miałem naprzemian ochotę płakać, lub rzucić talerzem w głowę p. Pomulskiemu. Nie zrobiłem wprawdzie ani jednego, ani drugiego, jednakowoż mordercze instynkta przemogły we mnie i zapytałem p. Jakóba rezolutnie, czy będziemy strzelali do tarczy z pistoletów dziś po południu?
— I owszem — odpowiedział — Józio już wczoraj na pięć razy, trzy razy trafił w asa na piętnaście kroków. Ty tego nie dokażesz, chyba ci zamiast asa postawić geometryę! — Geometrya w oczach p. Jakóba była szczytem ludzkiej wiedzy i symbolem ślęczenia, to też prześladował mnie nią najczęściej.
— Jednakowoż — odzwałem się, dotknięty tą aluzyą — na dwanaście kroków trafiałem ostatnim razem każdego asa!
— Biedne asy, szczęście, że nieżywe! — nadmieniła Elwira, po raz pierwszy dając do poznania, że wie o mojej obecności. Słyszała więc wszystko, co mówiłem, chociaż zdawała się nie uważać! Ale z jakim ona to powiedziała wyrazem, jak złośliwie spojrzała na mnie, gratulując asom, że są nieżywe.
— Chciałbym mieć kiedy... żywego asa! — mruknąłem pod nosem; ona zaś odwróciła się ku p. Pomulskiemu i zapytała go z śmiechem, czy jest myśliwym, i czy dobrze strzela?
— Ho, ho, goddam! — była odpowiedź — tuafiam w lot muchę, albo komaua! W Beulinie odstrzeliłem lewe ucho pouucznikowi od gwaudyi, któuego wyzwałem za to, że mi się nie odkłonił, ale tłómaczył się, że ma wzuok kuótki.
— To niepięknie wyzywać ludzi z krótkim wzrokiem — powiedziała Elwira — kalek i dzieci nie wyzywa się na pojedynek! — znowu spojrzała na mnie z ukosa, jak przedtem!
Skończyło się nareszcie to śniadanie, które było dla mnie istną torturę, i rad byłem, że mogłem pójść z Józiem do jego pokoju.
— Jesteś nie w humorze — zagadł mię Józio. — A powiedz-no mi, co to ty miałeś za awanturę w Żarnowie z tym Pomulskim? Mówiła mi Elsia... Nie, opowiedz mi Wprzód sam, jak to było!
— Jak było? Tak było, że powiedziałem Pomulskiemu, iż jest małpą, a on powiedział, że jest kawalerem, i na dowód pokazał mi swój bilet.
— A, więc dał ci bilet! Ja myślałem, że i to nieprawda! Wiesz, opowiedział on tu Elsi i mamie, że nagadał o i mnóstwo impertynencyj, i że uciekłeś z Żarnowa, gdy cię wyzwał na pojedynek. Nota bene, kiedy to Opowiadał, nie wiedział jeszcze, że znamy się dobrze, i że może spotkać się z tobą W Starej Woli. Zgniewałem się na Elsię, że mu uwierzyła, choć powiem ci, że ona podobnoś udaje tylko, i nam obydwom na złość zapewnia, iż wierzy Pomulskiemu. A on opowiadał to tak szczegółowo, i przedstawił cię W tak śmiesznem świetle! Wiesz co, niema innej rady, musisz natychmiast wyzwać tego p. Pomulskiego! Potrzeba nauczyć tego głupca! Chodź, chodź, pójdziemy do pana Jakóba i opowiemy mu rzecz całą, on nam poradzi, jak to zrobić.
Józio zaciągnął mię do pokoju zawieszonego siodłami, rysztunkami i t. p., w którym przebywał p. Jakób. Musiałem opowiedzieć cały przebieg mojego spotkania z Pomulskim, poczem Józio opowiedział co Pomulski opowiadał Elsi, a nakoniec zabrał głos p. Jakób, i oświadczył, że sprawa potrzebuje honorowego i krwawego załatwienia, i że nie cierpi zwłoki. Dopiero gdyśmy zaczęli układać szczegółowo cały plan kampanii, i gdy przebieg jej stanął mi żywo przed oczyma, przyszły mi do głowy skrupuły, które powinienbym był mieć zaraz z początku. Nadmieniłem, że może lepiej poczekać, aż Pomulski wyjedzie ze Starej Woli.
— Cóż u dyabła, czy boisz się tego d..... — wrzasnął na mnie p. Jakób.
— Nie, wachmistrzu, ale może to nie wypada, wyzywać go tutaj, gdzie jest gościem. Rotmistrz gdy się dowie...
— Rotmistrz nie potrzebuje wiedzieć o niczem, to próżna wymówka!
— A potem — rzekłem dalej ociągając się.
— A potem, powiedz prawdę, że jesteś w strachu, panie geometro!
— Boję się w istocie, ale boję się śmieszności. Ile razy słyszałem lub czytałem o studentach, chcących się pojedynkować, uważałem zawsze, że się z nich śmiano! Boję się być śmiesznym wobec rotmistrza i panny Elwiry..
— Niema nigdy nic śmiesznego w sprawie honorowej, jeżeli jest prowadzona honorowo, a w tem, spuść się na mnie. Co się zaś tyczy rotmistrza, to powiem ci na ucho, że miał on pojedynek z porucznikiem od huzarów w piętnastym roku swojego życia, i że postrzelił go W bok szkaradnie. A ty masz już podobnoś rok siedemnasty i wstydziłbyś się być babą!
To zdecydowało mię ostatecznie, i stanęło na tem, że ponieważ nie wypada, aby Józio wyzywał Pomulskiego W domu swojego ojca, więc p. Jakób wyzwie go w mojem imieniu, a Józio będzie jego sekundantem. Bronią miały być pistolety, miejscem spotkania pewna linia W lesie, po drugiej stronie rzeki, czas naznaczony był nazajutrz na g0dzinę piątą rano, a pretekstem wybornym były dziki, które tam pod lasem psuły kukurydzę włościanom...
P. Jakób niezwłocznie zabrał Pomulskiego z sobą do ogrodu, pomówił z nim, później przywołał Józia i W pół godziny Wszystko było załatwione. Przy obiedzie i przy herbacie, Elsia zachowywała się względem mnie równie okrutnie, jak przy śniadaniu; ale teraz, kiedy znałem powód jej oziębłości, martwiłem się mniej, i pocieszałem się nadzieją, że się zrehabilituję W jej oczach. Odpychałem z niechęcią przypuszczenie Józia, że Elsia nie Wierzy W blagę Pomulskiego, ale udaje tak tylko, aby nas obydwu zmartwić i dokuczyć nam trochę. Byłoby to nieludzkiem, niegodnem jej serca; to być nie mogło. Józio upierał się przy swojem, a ja tem więcej znajdowałem argumentów na obronę Elsi.
Tak to, moje panie, inaczej o was sądzą wasi bracia, a inaczej kochankowie!
Przy kolacyi pan Jakób zapowiedział wyprawę na dziki, w której może zechce wziąć udział p. Pomulski. Ten kręcił się jakoś dziwnie w swoich kołnierzykach, i bąknął coś o swojem zamiłowaniu W wyprawach tego rodzaju. Pan Jakób nie mógł się wstrzymać od żartu, że „ksiądz kapelan“ zabije może tym razem przynajmniej warchlaka, ja zaś dopuściłem się nierycerskiej blagi, i obiecałem mierzyć W warchlaka tak celnie, jak gdyby był asem żołędnym. Pan Starowolski pochwalił nasz zamiar, bo dziki w istocie niszczyły chłopom okropnie kukurydzę; napomniał mnie tylko, abym przypadkiem nie postrzelił jakiej swojskiej świnki; na co odpowiedziałem, że swojska świnka nie powinna udawać dzikiego warchlaka, ani też włazić W cudze ogrody. Gdy W ten sposób rozmowa doszła już była do ostatnich granic, nakreślonych przez przyzwoitość, równie jak przez delikatną sytuacyę, w jakiej znajdowałem się wobec Pomulskiego, p. Starowolska dała hasło do udania się na spoczynek, i wszyscy się rozeszli. P. Jakób zatrzymał mię na chwilę, aby mi szepnąć do ucha jakieś żołnierskie reguły zachowania się w podobnych wypadkach, a tymczasem Józio poszedł naprzód do naszego wspólnego pokoju. Gdy podążałem za nim, W kredensie zszedłem się twarzą w twarz z Elsią, która przystąpiła do mnie szybko i chwyciła mię za obydwie ręce.
— Panie Edmundzie, zrozumiałam wszystko, to ja wszystkiego narobiłam, na miłość Boga, i jeżeli mię pan kochasz, odstąp pan od swego zamiaru. Daj mi pan słowo!
Niechaj kto inny opisze, co się działo w tej chwili zemną, ja nie potrafię. Oniemiałem kompletnie W skutek tej niespodzianki. „Jeżeli mię pan kochasz“, powiedziała! Więc ona wiedziała, że ją kocham! Więc udając, że mnie nie Widzi i nie słyszy, zrozumiała i domyślała się wszystkiego, i czekała tu na mnie, aby mi to powiedzieć.
— Mój kochany panie Edmundzie, zrób pan to dla mnie! Całe życie musiałabym sobie to wyrzucać! Ja nie chcę i nie pozwalam, abyś się pan bił z Pomulskim. Prawda, prawda — dodała z czarującem spojrzeniem, które mię przeszyło na wylot — prawda, że pan to zrobisz dla mnie?
Teraz dopiero przypomniałem sobie, że obowiązkiem moim było zaprzeczyć wszystkiemu, bo przed kobietami nikt nie powinien przyznawać się, że ma zamiar pojedynkować się z kimkolwiek. Nim jednak zdołałem wyjąknąć jakieś zapewnienie, jakieś drzwi skrzypnęły gdzieś W dali, i Elsia jak spłoszona łania wybiegła z pokoju...
Ach, te boskie sny, które miałem tej nocy!a Ach, te jej słowa, które dźwięczały na dnie mojej duszy! Ach, to jej spojrzenie, które utkwiło we mnie!
O pierwszym brzasku dnia zbudził nas Jakób. Wybraliśmy się obydwaj z Józiem, uzbrojeni w dubeltówki w torby myśliwskie, przez ogród, zkąd czółnem przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki, udając się na miejsce spotkania, podczas gdy p. Jakób miał przywieźć pistolety i p. Pomulskiego jego ekwipażem, objeżdżając przez wieś, aby się dostać do mostu. Gdyśmy weszli w las, ku wskazanemu zgóry miejscu, począłem zapytywać się sam siebie, jak też będzie z moją rycerską odwagą wobec tej pierwszej próby? Ciekaw byłem tego, ale nie mogłem sobie zdać sprawy, czy czuję lub nie jaką obawę. Serce biło mi mocno, ale zdawało mi się, że mam dość władzy nad sobą, aby pokonać to wzruszenie. Józio zirytowany był nierównie więcej odemnie, całował mię i ściskał od czasu do czasu i nie mógł nic mówić. Usiedliśmy na trawie pod drzewem, i tam rozważając ewentualność, że Pomulski może mię zabić, zwierzyłem się Józiowi z mojej miłości ku Elsi, i prosiłem go, aby w razie mojej śmierci powiedział jej, że była ostatnią moją myślą. Wydarłem potem kartkę z mojej notatki i skreśliłem na niej parę słów do Herminy, które także powierzyłem opiece Józia. Ten zaś płakał rzewnie, całował mię i nazywał mię swoim bratem. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej, z wierzchołków drzew promienie jego spuszczały się ku nam, rosa schła na liściach i na trawie, a p. Jakóba i p. Pomulskiego nie było widać. Nareszcie dał się słyszeć lekki turkot powozu, przygłuszony trawą bujnie rosnącą na linii w lesie. Zerwaliśmy się — powóz zbliżył się do nas, lecz, o dziwo! Nie był to ekwipaż p. Pomulskiego, ale znana mi dobrze dorożka ze Starej Woli, z której wysiadł z poważną i surową miną-rotmistrz Starowolski.
Nie mogłem wątpić ani na chwilę, że rotmistrz wiedział o wszystkiem. Stałem skonfundowany niezmiernie i patrzałem na Józia, a on na mnie; był to rodzaj niemej narady, co począć? Ale niestety, mieliśmy obydwaj tak niedowcipne miny, że niepodobieństwem było, aby jeden z nas zaczerpnął natchnienie z ñzyognomii drugiego. Rotmistrz polecił woźnicy, aby pojechał drożyną leśną i czekał na niego koło leśniczówki, a następnie zwrócił się ku nam, zapewne w celu wypalenia nam przygotowanej po drodze filipiki.
— Smarkacze! — huknął głosem, przed którym zadrżałby był niewatpliwie szwadron wiarusów. — Smarkacze! — powtórzył, ale już mezzavoce, a groźny mars na jego twarzy walczył bez nadziei zwycięztwa z owem mimowolnem drganiem muszkułów, które zapowiada niepohamowany wybuch śmiechu. W istocie bowiem, sytuacya nie należała do najtragiczniejszych, a ile razy później przypomniałem sobie minę, którą miał Józio w owej chwili, zmuszony byłem wyznać mu, że mimo przebytego świeżo wzruszenia, sam omal się nie rozśmiałem. To samo twierdził także Józio. Cóż dziwnego, że rotmistrz, który nie był zakochanym, i który przed chwilą nie przygotowywał się sam na śmierć, ani też nie przygotowywał na nią, najlepszego swojego przyjaciela, nie mógł oprzeć się pokusie i rozśmiał się tak, że się trzymał za boki, i omal nie siadł na trawie? Gdy przeminął nakoniec ten wybuch wesołości, rotmistrz ozwał się, ile mógł poważnie:
— No, no, wracajmy do domu! Miałem zamiar nabrać was z góry, ale Elsia tak gorąco wstawiała się za wami, że odłożę to na później. Po obiedzie zaproszę was każdego z osobna ad audiendum verbum. Chodźmy!
— Ależ... panie rotmistrzu...
— Ależ... ojcze... — odezwaliśmy się prawie jednocześnie obydwaj z Józiem.
— Ani słowa więcej! Formuj się, pół obrotu w prawo, i marsz! Dziki w dzień nie wychodzą z lasu, i wkrótce będzie czas na śniadanie.
Nie było co robić, trzeba było słuchać! Poszliśmy w milczeniu, wraz z rotmistrzem, medytując po drodze, jak oryginalnie nieprzyjemnem będzie dla nas spotkanie z Pomulskim. To też zaraz po powrocie do Starej Woli, ja schowałem się do pokoju Józia, on zaś pobiegł na zwiady, dowiedzieć się, co się stało. Przypuszczałem, że prawdopodobnie Elsia przeniknąwszy nasz zamiar, ostrzegła ojca, ale przypuszczenie to okazało się mylnem. Z tego wszystkiego, co się dowiedział Józio, wynikało, że rotmistrz wiedział o wszystkiem jeszcze wczoraj przed kolacyą, albowiem p. Pomulski zrobił go swoim powiernikiem, oświadczając mu oraz, że tylko przez pomyłkę opowiadając o zajściu, które miał w Żarnowie, wymienił p. Moularda, w istocie bowiem miał on taką awantuuę, ale z kimś zupełnie innym. W skutek tego rotmistrz radził mu, aby mię przeprosił, co też Pomulski i przyrzekł. Po kolacyi, gdy p. Starowolska na prośbę Elsi mówiła z mężem o naszych morderczych projektach, rotmistrz uspokoił ją tem, że cała rzecz już za« łatwiona. Tymczasem pokazało się, że Pomulski nie ma ochoty ani bić się, ani przepraszać, o wschodzie słońca bowiem, gdyśmy już obydwaj z Józiem wybrali się byli do lasu, cały dwór w Starej Woli przebudzony został hałasem, wyprawionym przez p. Jakóba. Mój przeciwnik spakowawszy się, chciał wyjeżdżać, ale nie do lasu, i bez wachmistrza. Twierdził przeciwnie, że musi jechać po „ciocię“, która przywiozła go do Starej Woli a potem udała się na parę dni na dewocyę do klasztoru żeńskiego w Błażowcach, dokad siostrzeniec miał posłać po nią konie. Pan Jakób nie lubił takich żartów i obstawał przy tem, że Pomulski musi strzelać się koniecznie, a złapawszy go na góracym uczynku usiłowanej ucieczki, chciał go zatrzymać fizyczną przemocą. Ztąd powstał ów rwetes, któremu położył dcpiero koniec sam rotmistrz, wybiegając w szlafroku i uwalniając kołnierz mojego przeciwnika z rąk wachmistrza. Pomulski odjechał tedy do swojej cioci bez dalszych przeszkód, a wachmistrz dostał od p. Starowolskiego gwałtowna burę, którą atoli przerwał przypomnieniem owego porucznika od huzarów, co mu rotmistrz przestrzelił żebra, mając lat piętnaście. Rotmistrz uśmiechnął się, lecz później uchwalił, że musi przecież sam pojechać po nas do lasu i nakręcić uszu „tym smarkaczem“, aby nie robili awantur. Tu dopiero nastąpiła owa interwencya Elsi, o której wspomniał rotmistrz, i która była ponoś zbyteczną, bo pan Starowolski z jednej strony mimo wieku swojego i ojcowskiej powagi, nie mógł zaprzeczyć W głębi swej duszy, że sam w podobnym razie postąpiłby tak, jak ja i Józio; z drugiej zaś strony rad był, że dom jego uwolnionym będzie od konkurów p. Pomulskiego i od jego cioci, która jako dawna przyjaciółka miała wiele Wpływu na umysł p. Starowolskiej. Zdaje się, że była to taka swatająca ciocia, jakich jest wiele na świecie, i że gdyby tylko towar, który miała na sprzedaż tym razem, nie był w tak lichym gatunku, byłaby może pozbyła go się w Starej Woli, dzięki swojej dyplomacyi.
Drżałem na myśl, że co nie udało się jednej cioci, to mogło się udać jakiej innej. Elwira była już panną na wydaniu, a mnie tak jeszcze było daleko do czasu, W którymbym mógł na seryo myśleć o niej! Musiałem wprzód skończyć studya, zdobyć sobie jaką pozycyę, i to jaką! Im bardziej zastanawiałem się nad tem, tem niepodobniejszem wydawało mi się, abym kiedy mógł śmiało wystąpić jako kandydat do ręki panny Starowolskiej. Na teraz, było to dla mnie rzeczą jasną, że powinienem miłość moją ukryć na dnie serca, jako tajemnicę, nikomu nieprzeniknioną. Żałowałem, że zwierzyłem się z niej Józiowi, w chwili rozczulenia, która poprzedziła niedoszły mój pojedynek. Zaklinałem Józia, aby nie zdradził mię przed nikim, a najmniej przed Elsią. Poczciwy ten chłopak przyrzekł mi to święcie, tembardziej, gdy mu oświadczyłem, że nie śmiałbym pokazać się więcej w Starej Woli, gdyby ktokolwiek wiedział o moich uczuciach. Józio zwierzył mi się zresztą, że sam także zakochany jest na zabój, i to w pannie Grodziskiej z Czerniatycz, o ile sobie przypominam — powiadam: „o ile sobie przypominam“, bo Józio później tyle razy miał sposobność zwierzyć mi się, że jest zakochanym, i tak odmiennie nazywał się każdym razem przedmiot jego miłości, że nie byłoby nic dziwnego, gdybym się pomylił w tej mierze. Ucieszyło mię mocno odkrycie, że mój przyjaciel uległ tej samej słabości, co i ja; wkrótce jednak odkryłem, że kocha się jakoś inaczej. Myśl o pannie Grodziskiej nie trapiła go wcale tak, jak mnie myśl o Elsi; czerwienił się wprawdzie, gdy była mowa o tem, że potrzeba będzie temi dniami oddać w Czerniatyczach wizytę, która państwo Grodziscy zrobili w Starej Woli, ale gdyby W dzień tej wizyty wypadło było w innej stronie jakie wielce obiecująće polowanie, a Józio miał wybór między temi dwiema wyprawami, to mam go mocno w podejrzeniu, iż wybrawszy nawet wizytę, nie mógłby był długo odżałować polowania.
Dzięki porannej chryi z powodu p. Pomulskiego, damy potrzebowały spoczynku, cierpiały na migrenę i nie pojawiły się wcale przy śniadaniu. P. Starowolski wyjechał w pole zobaczyć żeńców i zwiedzić drugi folwark, cokolwiek oddalony od dworu, a ja z Józiem poszliśmy do altany w ogrodzie, w zamiarze nader chwalebnym, odświeżenia sobie w pamięci genezy rozmaitych formułek trygonometrycznych. Zamiar ten spełzł atoli na niczem, nadeszła bowiem Elsia w przecudnej białej sukience pikowej, w której wyglądała jak anioł, przybywający prosto z nieba, ale przez Paryż. Zaczęła z nami rozmowę o wypadku, który nas wszystkich poruszył dziś rano, i sprzeczała się z Józiem, utrzymując, że nietylko nie wierzyła w blagę Pomulskiego, ale że nawet nie udawała nigdy, jakoby jej wierzyła. Józio nie mógł jej sprostać w dyalektyce i był pobibitym; Elsia wyrzucała mu, że odkąd państwo Grodziscy byli w Starej Woli, jej braciszek tak stumaniał, że nie rozumie wcale, co się mówi do niego, a wkrótce, gdy będzie potrzeba zawołać go na obiad, Jacenty będzie musiał chyba biegać do Czerniatycz po pannę Olgę, aby wytłómaczyła paniczowi, o co chodzi. Józio wypierał się ibył czerwony jak burak, ja zaś łamałem sobie głowę nad tem, jakim sposobem dziewczęta sa tak domyślnemi? Wszak Józio nie zwierzył się nikomu, oprócz mnie, a podczas gdy ja mógłbym był patrzeć przez rok cały na niego i na pannę Olgę, i nie byłbym odkrył jego tajemnicy — Elsia wiedziała już o wszystkiem. Dokuczała mu też nielitościwie panną Olgą, aż nakoniec przerwał jej zniecierpliwiony:
— Nie mścij się na mnie Elsiu, mścij się na Edmundzie, to on wykurzył ztąd twojego konkurenta, a nie ja.
Powiedzno mi, siostruniu kochana, czy bardzo cię boli serduszko? Szkoda dopuawdy, taki puawdziwy anglik w puawdziwym angielskim uajtfuaku!
— Bardzo proszę — odparła Elsia z wyrazem dotkniętej godności — taki p. Pomulski nie ośmieliłby się przecież... I nie dokończywszy zdania, wstała i chciała odejść.
— I owszem, i owszem, ośmielił się przecież — odparł Józio tryumfująco — i w Żarnowie powiedział Edmundowi, że jedzie żenić się z panną Starowolską!
Ciekawość przemogła nad chwilowym gniewem, Elsia zwróciła się do mnie z zapytaniem, czy Józio mówi prawdę. Zmuszony byłem potwierdzić jego słowa, ale nie powiedziałem nic więcej.
— Co za impertynencya! — zawołała — niech się stara o pannę Klonowska!
— Panna Klonowska nie jest już do wzięcia — odparłem — wychodzi za mąż za księcia Kantymirskiego. Widziałem go właśnie w Hajworowie.
Elsia spiekła raka, a ten enfant terrible, Józio, nadmienił niewinnie:
— To ten sam Kantymirski niezawodnie, za którego chciała ciebie wyswatać ciocia Elżbieta!
— Józiu! — rzekła Elwira, przeszywając brata gniewnem spojrzeniem i odeszła. Gniew jej nie trwał jednak długo, gdyśmy bowiem skończyli naszą rozprawę z formułkami trygonometrycznemi i gdyśmy wracali do domu, Elsia spostrzegła nas z okna i zawołała Józia do swego pokoju. Gdy wrócił, opowiedział mi, że Elsia zażądała od niego sprawozdania z mojego zajścia z Pomulskim, i że Wpadłem u niej mocno w łaskę z powodu, że tak kategorycznie oświadczyłem, iż panna Starowolska nie pójdzie za mąż za „taką małpę“, podczas gdy jemu samemu, t. j. Józiowi, dostała się niepospolita bura za wyjawienie owej tajemnicy familijnej, tyczącej się księcia Kantymirskiego. Józio nie obwijał rzeczy w bawełnę, i powiedział mi otwarcie, że Elsi pochlebiło to było bardzo, gdy „ciocia Elżbieta“ doniosła, iż książę ma zamiar przybyć do Starej Woli. Zmartwiło ją to wnet niepospolicie, że p. Starowolski nazwał księcia idyotą, że objawił życzenie, by ten książę nie przyjeżdżał wcale. Ciocia Elżbieta odmalowała go przeciwnie W tak czarujących kolorach, itak mocno chwaliła jego zalety nawskróś arystokratyczne, że jak twierdził Józio, Elsia marzyła ciągle z upodobaniem o jego przyjeździe. Teraz, oczywiście, będzie miała o nim zupełnie inne wyobrażenie, skoro zamiast do Starej Woli, pojechał do Hajworowa.
— Jesteś złym bratem, Józiu — powiedziałem mu na to — i przypisujesz siostrze myśli, których mieć nie mogła. Ten książę. Kantymirski W istocie jest idyotą, i przytem nie ma ani centa majątku; gdybyś Więc nawet mógł przypuszczać, że twoja siostra byłaby w stanie dać się ująć świetnemi pozorami, to w tym wypadku i toby miejsca mieć nie mogło. Fe, wstydź się Józiu!
— Ależ ja znam ją przecież doskonale, i wiem, co ona myśli, a przytem powiadam ci, że znała tego Kantymirskiego tylko z opisu cioci Elżbiety, która, mówiąc między nami, ma u nas wiele miru, bo chce ponoś zapisać swój majątek Elsi, a Wiesz, że finanse mego ojca są w nienajlepszym stanie!
— Jeżeli powiadasz, że wiesz tak doskonale, co myśli Elsia, to wytłómacz mi Józiu, zkąd ona wie to, o czem tylko my dwaj wiemy w tym domu, to, o czem mówiliśmy dziś rano W lesie? Wczoraj wieczór, gdy mię prosiła, abym się nie bił z Pomulskim, powiedziała mi wyraźnie: „jeżeli pan mnie kochasz?“ Zkąd ona wie, że ja ją kocham?
— A... a zkąd ona Wie, że ja się kocham w pannie Oldze? A zkąd ona wie, że mówiliśmy dziś rano o niej w lesie, czekając na Pomulskiego?
— Jakto, czy wie już o tem? Musiałeś się z pewnością wygadać przed nią!
— Nie, doprawdy, że nie! Ona sama wypytując mię o szczegóły tego chybionego pojedynku, i kiedy jej powiedziałem, jak długo czekaliśmy W lesie daremnie, powiedziała mi, że przez ten czas mówiliśmy o niej, i chciała dowiedzieć się odemnie, cośmy mówili. Ale nie powiedziałem jej ani słowa!
— W istocie, zkąd ona może wiedzieć to wszystko?
— Tak, masz słuszność, nie rozumiem, zkąd ona to może wiedzieć! Chyba że... podczas gdy nas uczą w szkołach łaciny i matematyki, pannom w pensyonatach wykładają sztukę domyślania się takich rzeczy. Dobrze, że Elsia nie wróci już do pensyonatu, inaczej bałbym się Wkrótce myśleć o czemkolwiek, aby nie przenikła moich myśli! Ale, ale! Czy wiesz, że ojciec nie chce, abym kończył gimnazyum?
— A to dlaczego?
— Ojciec powiada, że nie chce posyłać mię na uniwersytet, bo nie życzy sobie, abym był prawnikiem. Mam iść na technikę, a do tego szósta klasa wystarcza. Jaka to szkoda, że nie będziemy już razem; naprawdę Mundziu, ja nie wiem, jak ja się obejdę bez ciebie! Ojciec chce ci proponować, abyś po wakacyach jechał razem ze mną na technikę, cóż, kiedy uparłeś się być profesorem i musisz kończyć gimnazyum! Nieznośny jesteś z tą twoją profesura, prawda Elsiu, że on nieznośny?
W tej chwili dopiero spostrzegłem w ogrodzie, o kilka kroków od otwartego okna, przy którem staliśmy, przedmiot moich marzeń.
— Nie znajduję wcale, aby pan Edmund był nieznośnym — odpowiedziała bratu.
— Ba, kiedy nie chce iść na technikę, i towarzyszyć mi w dalszych studyach, ale uparł się zostać profesorem!
— Profesorem! — rzekła Elsia przeciągle z wyrazem wielkiej pogardy. — Fe, kto widział być profesorem! To takie śmieszne stworzenie, każdy profesor! To nie może być, aby p. Edmund był profesorem! Profesor! Chachacha, profesor! — I odbiegła, chichocąc się dalej, a ja postanowiłem w tej chwili nieodwołalnie, że nie będę. nigdy profesorem. Wszystkie plany mojej młodości wywróciły się naraz, jak budynek z kart, choć wywracały się one ponoś jeszcze od czasu, gdym po raz pierwszy przybył do Starej Woli.
Zdarza się to zapewne w życiu niejednego człowieka, że póki jest niedorostkiem, miewa więcej rozwagi i tego co nazywają „zdrowym rozsądkiem“, niż później, kiedy w skutek rozwoju fizycznego, krewkość i temperament wezmą u niego górę nad refleksyą i kiedy w poczuciu młodej, niewypróbowanej jeszcze siły wszystkie trudności i przeszkody wydają mu się łatwemi do zwalczenia drobnostkami. Dzieckiem będąc, czułem instynktowo, że powinienem obrać sobie zawód spokojny, dający chleb nieświetny ale pewny, wymagający pilności i pracy, ale niezmuszający do ciągłej walki z światem i z ludźmi. Czułem, że potrafię oddać się takiemu’zawodowi gorliwie i z powodzeniem, podczas gdy zatrudnienia, otwierające wprawdzie Widoki na świetną karyerę, zatrudnienia, dające zczasem majątek i znakomite stanowisko społeczne tym, którzy je obrali, nie były dla mnie. Czy nie zdarzyło ci się kiedy przypadkiem, szanowny czytelniku, widzieć n. p. kupca, człowieka miernych zdolności i żadnej prawie wiedzy, rzetelnego przytem i skrzętnego, który z chłopca sklepowego został powoli milionerem? Zajdźno do jego kantoru i przypatrz się jego buchhalterowi. Jestto prawa ręka swojego chlebodawcy: zna interes lepiej od niego, prowadzi książki wybornie, głowę ma otwartą i wykształcenie niepospolite, przytem, jestto człowiek pracowity, rządny, jednem słowem, wzór urzędnika bankowego. Uważajże teraz: tamten umie zaledwie tabliczkę multyplikacyjną, ma bardzo mało naturalnego sprytu, a zrobił kolosalny majątek; ten umie iwie tysiąc razy więcej, a jednak tak jak go widzisz dzisiaj, stojącego przy pulcie z piórem w ręku, tak będzie stał i pisał lat trzydzieści, pobierając 1.200 złr. pensyi i nigdy nie zrobi majątku, choć nie strwoni ani grosza. Co więcej, gdyby go wzięła chętka rozpoczęcia interes na Własny rachunek, zbankrutowałby do roku, a interes swojego pryncypała prowadzi tak wzorowo! Są bowiem ludzie, którzy mają talent tylko do robienia majątku i są inni, którzy posiadają wszystkie talenta, oprócz tego jednego, chociaż mogą być przytem i pracowitymi i oszczędnymi. Nie jestem tak zarozumiałym, bym siebie zaliczał do tej drugiej kategoryi, ale na wszelki wypadek, należałem raczej do tej, niż do pierwszej. Lecz pierwotne, trafne zrozumienie tej prawdy znikło gdzieś było u mnie zczasem, a wraz z niem podziały się gdzieś bez śladu owe plany, które jako dwunastoletni senzat układałem ku pociesze i zbudowaniu mojej matki, i które nieraz Hermina układać mi pomagała, znajdując je nader pięknemi i ponętnemi. Hermina! Ależ Hermina nie znajdowała wcale, by „profesor“ był koniecznie śmieszną istotą! Sądzę nawet, ba, jestem pewnym, że gdyby miała wyjść zamąż, a narzeczony jej był profesorem, uważałaby stanowisko jego jako nader zaszczytne. Były chwile, w których zdawało mi się, że i Elsia ma równie swobodny pogląd na stosunki ludzkie; ojciec jej miał go niezawodnie, jakkolwiek nawskróś był szlachcicem, a ona sama nieraz wynurzała przekonania tak demokratyczne! Wszak kilka dni temu zachwycała się Marcinem Podrzutkiem Sue'go, przy sposobności, o której mówiłem! Ale na seryo trudnoby było wyobrazić sobie pannę Starowolskę ze Starej Woli, oddającą rękę — profesorowi. Zrozumiałem to, że chcąc marzyć o Elsi, muszę marzyć dla siebie o jakiej pozycyi socyalnej, któraby mię do niej zbliżała. I przez dziwną niekonsekwencyę, podczas gdy marzeń moich o Elsi nie śmiałem nigdy ująć w określone bliżej kształty, podczas gdy powtarzałem sobie, że nim przy największem szczęściu i przy największej energii zdołam zająć stanowisko, któreby mi pozwalało wyznać jej moją miłość, znajdzie się dziesięciu takich, którzy mię uprzedzą, podczas gdy, jednem słowem, kochałem się bez wszelkiej nadziei, w praktyce wszedłem na taką drogę, jak gdybym miał i mógł mieć nadzieję. Nie wiedziałem jeszcze co pocznę, co w ogóle począć można w świecie, ale dawniejsze plany moje runęły na zawsze, a czułem w sobie tyle sił, zdolności i energii, że byłem pewny tryumfu i powodzenia na każdej drodze, którąbym obrał.
Po objedzie rotmistrz, jak zapowiedział, zaprosił mię do swego pokoju, gdzie mu Jacenty podał czarną kawę i cygaro. Kazał mi usiąść, ale zamiast palnąć mi obiecaną burę z powodu Pomulskiego, począł mi wyłuszczać powody, i dla których pragnął, aby Józio poświęcił się studyom technicznym. Józio miał być gospodarzem, a jako takiemu, wiadomości techniczne mogły mu przydać się więcej niż pandekta i instytucye. Przytem, rotmistrz nie lubił prawników i twierdził, że ci panowie, nauczywszy się pewnych prawideł, opartych na niewłaściwem nieraz zgeneralizowaniu tego, co wytwarza rozwój stosunków ludzkich, chcą potem według tych prawideł uszczęśliwiać społeczeństwo, które idzie swoim torem i nie ogląda się na ich urojoną naukę. Co mi to za nauka — powtarzał — w której co kilkadziesiąt mil co innego jest prawdą, a co innego fałszem: rozumiem przyrodników, matematyków, lekarzy, budowniczych, inżynierów, ci wszędzie zostają tem, czem są, bo umieją coś pozytywnego, a sofisterya i czcza paplanina nie popłaca w ich zawodzie. Wyjaśniwszy mi wten sposób, dlaczego Józio ma iść na technikę, rotmistrz zapytał mię, czy w istocie postanowiłem nieodwołalnie kończyć gimnazyum i wpisać się później na uniwersytet? Wszak dzisiaj w kraju otwiera się pole nierównie świetniejsze dla doo brych techników: przekonaliśmy się, że musimy otworzyć sobie nowe źródła dobrobytu materyalnego, że należy nam dźwigać przemysł i handel, powstają liczne przedsiębiorstwa, które mnożyć się będą ciągle i potrzebować będą specyalnie uzdolnionych i wykształconych ludzi! Opowiedziałem rotmistrzowi, że nie zdecydowałem się jeszcze co do wyboru przyszłego mojego zawodu, i że jestem właśnie teraz pogrążony w rozmyślaniu nad tym przedmiotem.
— Cieszy mię to mocno, że jeszcze nie powziąłeś decyzyi — rzekł p. Starowolski. — Rozważ sobie to dobrze: jako nauczyciel lub urzędnik, znajdziesz może chleb powszedni prędzej, ale chleb to bardzo skąpy i bez Wszelkich Widoków polepszenia. Szkoda w istocie twoich zdolności, skoro na innej drodze mógłbyś zużytkować je lepiej dla kraju i dla siebie, i zdobyć sobie świetną pozycyę.
Ta „świetna pozycya“ była klinem, który wbił mi się był w głowę i bez tych słów rotmistrza. Nie pragnąłem jej dla niej samej i byłbym chętnie poprzestał na skromnem stanowisku, gdyby chodziło tylko o moje gusta i skłonności. Ale na uroczem tle tej „świetnej pozycyi” rysowała się mimo mej woli tak czarująco i powabnie postać Elsi, że dostawałem zawrotu głowy, spoglądając W tę perspektywę, tak odległą jeszcze, aż tak już dokładnie przedstawiającą się W mojej wyobraźni. Dokładnie o tyle, że na jej końcu widziałem „świetną pozycyę“ i Elsię, bliżej nieco, jakąś przestrzeń czy przepaść nieznanych rozmiarów, a tuż koło mnie, nakształt owej elastycznej deski, na którą wybiegają linoskoki, by odbiwszy się nogami, wykonać skok kilkosążniowy, nakształ takiej trambuliny tedy, przedstawiała mi się „technika“. Rozumiałem, że potrzebowałem tylko rozpędzić się dobrze, dobiedz na brzeg deski, odbić się i jednym susem być na drugim brzegu nieznanej przestrzeni.
— Mam w tem i mój interes — mówił dalej rotmistrz. — Józio ma W tobie takiego przyjaciela i towarzysza, jakiego mu potrzeba. Jesteście W równym wieku, ale on jest pusty i nierozważny, a ty masz Wprost przeciwne przymioty. Możesz wpłynąć na niego nierównie korzystniej, niż A starszy mentor, któryby go z pewnością dopilnować nie potrafił. Obawiam się, że gdy będzie sam w większem mieście, rozhula się nad miarę i wpadnie w złe towarzystwo. Byłem sam młodym i wiem, jakie niebezpieczeństwa grożą młodemu człowiekowi. Nic tu nie pomoże Wszelki nadzór, przeciwnie, im surowszą będzie kontrola, tem większą pokusa. Najlepszym mentorem bywa zawsze roztropny przyjaciel, przed którym się nie ma tajemnic. Wiem, że jesteś i będziesz zawsze takim przyjacielem dla Józia, wasze koleżeństwo już W Ławrowie było dla niego bardzo zbawiennem; polubił przecież książkę bodaj trochę i choć trudno, A aby go wrodzona pustota opuściła zupełnie, przecież umiarkował się znacznie pod tym względem. Byłbym ci niewymownie wdzięcznym, gdybyś się zdecydował towarzyszyć Józiowi; umieściłbym was obydwu razem i miałbym tę pewność, że choć. może jeszcze będzie musiał wyszumieć się, jak każdy młody człowiek z jego temperamentem, to przynajmniej nie przebierze miary, nie stera sił ciała, i duszy, i nie zbrudzi się, jak tylu innych. Widzisz, że możesz mi wyświadczyć niezmierną przysługę; jakże, czy nie zdecydujesz się?
— Boję się, czy pan rotmistrz nie pokłada we mnie zbyt wiele zaufania. Józio sam, choć żywy i czasem swawolny, nie zrobi z pewnością nic takiego, coby mogło zmartwić jego ojca.
— Józio jest dobrym chłopcem, wiem o tem, ale uważasz: gdy nie będzie z tobą, znajdzie innych przyjaciół, a tych właśnie obawiam się, bo ich jeszcze nie znam, podczas gdy ciebie znam jako młodego człowieka, skromnego, rozważnego i honorowego. Jakób opowiadał mi — dodał rotmistrz z uśmiechem — że chciałeś wyzwać tego głupiego Pomulskiego dopiero, gdy wyjedzie ze Starej Woli; miałeś wtem słuszność zupełną, i ten jeden szczegół przekonuje mię dostatecznie, że masz prawdziwe poczucie obowiązków honoru. Jest to Wprawdzie jeszcze dyabelnie studencka sprawa, ale gdyby ten kochany gagatek nie był stchórzył, i gdyby mu się co było stało, tu w moim domu, byłaby to bardzo przykra historya. Ale, ale, chciałem się ciebie spytać, co też zaszło między wami w Żarnowie? On plótł mi coś w strachu tak piąte przez dziesiąte, że nic nie mogłem rozumieć.
Zarumieniłem się po same uszy — jak to powiedzieć rotmistrzowi, że uniosłem się na myśl konkurów Pomulskiego w Starej Woli. Wielka moja tajemnica mogła wyjść na jaw, w najniewłaściwszem miejscu! Lecz nie było sposobu, musiałem powtórzyć moją pierwszą rozmowę z Pomulskim, wraz z jej zakończeniem.
— Błazen! — zawołał rotmistrz, gdy się dowiedział, że Pomulski tak bez ceremonii, wobec nieznajomego, chełpił się, że się żeni z panną Starowolską. To oburzenie posłużyło mi Wielce do wybrnięcia z ambarasu, im bardziej bowiem gniewała rotmistrza impertynencya Pomulskiego, tem mniej mogła mu się wydać dziwną moja porywczość w tym wypadku.
— Doskonale, wybornie, pójdź, niech cię uściskam! — były słowa p. Starowolskiego, gdy dokończyłem relacyi. — Otóż widzisz: takich-to Pomulskich obawiam się, z powodu Józia. Obawiam się szulerów, nicponiów, sportsmanów i tym podobnych, a jest ich mnóstwo W stolicy, i zaraz się przyczepią do młodego człowieka, i świeżo przybyłego ze wsi!
Odetchnąłem, rotmistrz nie domyślił się niczego. Przyrzekłem mu, że się namyślę co do zmiany w planie moich studyów, że się poradzę z O. Makarym i za parę dni dam odpowiedź stanowczą.
Poradziłem się też w istocie, ale najpierw — nie O. Makarego. Miejscem narady były schody kamienne, które od balkonu prowadziły dwoma ramionami w ogród, łącząc się na dole W kilka stopni szerokich, ozdobionych dużemi kamiennemi urnami, W których kwitły przepyszne białe róże. Schody te i stopnie ocienione były gęstemi ścianami z dzikiego Winogradu, a po południu chłód i woń kwiatów aż zapraszały do siesty w tem miejscu. To też najczęściej o tej porze siadała tam p. Starowolska z córką, p. Starowolski kazał sobie wynosić tutaj swoją fajkę, a ja z Józiem, jeżeli nie byliśmy na jakiej konnej lub myśliwskiej wyprawie, przyłączaliśmy się do towarzystwa. Dzisiaj atoli p. Starowolska miała migrenę, rotmistrza najechała jakaś komisya, i zastaliśmy Elsię samą na zwykłym punkcie zbornym. Józio rozpoczął rozmowę o swoich projektach technicznych, ale wtem spostrzegł jastrzębia szybującego ponad gołębnikiem i poleciał po strzelbę, aby zgładzić rabusia. Ja pałałem mniejszą zapalczywością przeciw drapieżnemu ptactwu a wielką chęcią zostania tam, gdzie byłem zostałem tedy tête-à-tête z Elsią i wpadłem natychmiast w zaambarasowanie, które mię nigdy nie opuszczało przy podobnych sposobnościach.
— Jakby to pięknie było — mówiła Elsia, oparta o urnę i bawiąc się białą różą, którą uszczknęła — gdyby pan Edmund także poszedł na technikę! Tatko mówi, że p. Edmund mógłby zrobić świetną karyerę jako technik. Nie widziałam nigdy żadnego technika, ale z tego co mówią, wnoszę, że musi to być coś daleko podobniejszego do ludzi, niż profesor. Fe, prawda, że pan nie będziesz profesorem?
— O, nie! — odparłem tonem, w którym musiało przebijać się przekonanie, że jestem stworzony do czegoś wyższego.
— Tak, to co innego! Proszę pana, niech mi pan wytłómaczy, co też robi właściwie taki technik?
— Hm, co robi?... Zakłada fabryki, buduje koleje żelazne...
— A, i tym sposobem prędko robi majątek! To jest zawód, który ma sens... Ciekawam bardzo, gdy pan zrobisz majątek, czy pan będziesz mieszkał na wsi, czy w mieście?
— Tak, trochę na wsi, a trochę w mieście...
— I ożenisz się pan oczywiście! Ah, que ce sera drôle. Chciałabym widzieć pana zakochanym!
To uderzenie było zbyt silnem dlamnie. Jakto, wczoraj dopiero psotnica uważała to za rzecz pewną, iż kocham, a teraz chciała mię dopiero widzieć zakochanym, i twierdziła, że to będzie drôle! Żałowałem, że stopień, na którym stałem, nie miał wysokości obelisku luksorskiego, abym mógł natychmiast rzucić się z niego na dół i położyć koniec mojemu nędznemu żywotowi. Serce mi pękało i czułem, że mam wilgotne rzęsy. Spojrzałem na nią, a musiałem mieć w oczach nieco owego wyrazu, który miewa sarna, dobijana przez myśliwego — wyrazu, błagającego o litość. Opuściła różę i schyliła się szybko, aby ją podnieść. Nie wiem, ale zapewne przywidziało mi się tylko, że się uśmiechnęła — nie jestem tego pewny.
— Więc pan Edmund nie chciał — zagadnęła mię figlarnie po chwilowej przerwie — abym szła za mąż za pana Pomulskiego?
— Nie miałem prawa chcieć albo nie chcieć — od parłem głosem skoncentrowanej rozpaczy, w którym jednakowoż dla niewtajemniczonego w stan mej duszy, mogło być także nieco opryskliwości.
— Czy pan... gniewasz się na mnie? — zapytała, ale tak łagodnie, tak pieszczotliwie, że bryła lodu musiałaby była rozpłynąć się pod dźwiękiem jej zapytania. — Panie Edmundzie?
I podała mi rękę, którą ośmieliłem się pocałować, bo i bez tego musiałem się schylić, aby nie widziała, żem się rozpłakał. W tej samej chwili przeraziłem się tego zbytku mojej śmiałości, ale snać nie wzięła mi jej za złe, bo uczułem w mojej dłoni lekki, ciepły, przedłużony uścisk jej drobnej rączki, którą powoli usunęła. Gdym się odważył popatrzeć na nią, była nieco zarumieniona i zakłopotana. Zmiana pozycyi jest bardzo dobrym środkiem wyjścia z położeń podobnych; zrozumieliśmy to i usiedliśmy dość blisko obok siebie, aby nie stać jedno naprzeciw drugiego.
— Czy to już jest rzeczą zdecydowaną — przemówiła, jak gdyby się nic nie stało — że książę Kantymirski żeni się z panną Klonowską?
— Mówił mi to sam p. Klonowski.
— A jak też wygląda ta panna Klonowska?
— Dobrej tuszy, rumiana...
— Ale zresztą, est elle-bien?
Popełniłem tę zbrodnię, że cały mój młody dowcip wysiliłem na opisanie panny Jadwigi, w sposób najniekorzystniejszy. Elsia śmiała się serdecznie, i kazała sobie jeszcze opisać księcia Etelreda, któremu także nie poszczędziłem rysów karykaturalnych.
— Nie rozumiem — powiedziała Elsia, gdy się przestała śmiać — nie rozumiem, jak ludzie mogą żenić się w ten sposób, dla majątku. Ale pan jesteś okropnie złośliwym, panie Edmundzie, czy pan może i mnie tak opisujesz między ludźmi?
— Panno Elwiro!
— Znowu się pan gniewasz? Daruję panu tę różę, i niech już raz będzie zgoda między nami!
Tu nastąpił drugi uścisk dłoni, jeszcze dłuższy i cieplejszy od pierwszego, i dusza moja kąpała się już w tej jasnej perspektywie, do której jako pierwszy pomost prowadziła... technika. Uścisk przedłużał się, a dusza moja rwała mi się na usta i bliskiem było niebezpieczeństwo, że powiem wszystko co myślę i czuję. Na szczęście nadbiegł w tej chwili z wielkim tryumfem Józio, ciągnąc za sobą skrwawionego nieżywego jastrzębia. Kto inny byłby może spostrzegł, że coś zaszło, ale Józio myślał tylko o zabitym ptaku, którego trafił kulą z wielkiego oddalenia. Cieszył się jak dziecko, a Elsia przypatrzywszy mu się trochę, spojrzała mi W oczy w dziwny jakiś sposób i śmiejąc się:
— Chachacha, jaki on zabawny! — wybiegła na schody, zostawiając mi do odgadnienia, kto jest zabawny, ja, czy Józio. Ale czyliż mogłem wątpić, że to Józio jest taki zabawny?
Szanowny czytelnik domyślił się już zapewne, że po tej naradzie, druga, którą miałem z O. Makarym, była już tylko kwestyą formy. Poczciwy O. Makary był zresztą tego zdania, że potrzebuję tylko przebiedz cokolwiek koło techniki, nie przez technikę nawet, a fortuna nie będzie miała nic pilniejszego, jak porwać mię w swoje objęcia. Wróciwszy tedy z jednodniowej wycieczki do Ławrowa, oświadczyłem p. Starowolskiemu, iż przyjmuję jego propozycyę, a potem napisałem długi list do Herminy, w którym opisałem jej wszystko, com tu opowiedział. Radość Józia była nie do opisania, ja zaś, mimo białej róży, którą starannie zasuszyłem i przechowałem, i mimo drobnych paluszków, których dotknięcie ciągle jeszcze czułem w mojej dłoni, miałem trochę uczucia gracza, co postawił na kartę całe swoje mienie. Nie miałem na wszelki wypadek najmniejszego wyobrażenia o tem, co pocznę w najbliższej przyszłości, i drogę wytkniętą, pewną, opuściłem dla nieznanej mi zupełnie, wymagającej dopiero wytyczenia.

W Ławrowie, przy sposobności moich odwiedzin u O. Makarego, zastałem Burglera instalowanego już na posadzie nauczyciela muzyki i śpiewu, wice-organisty, dyrektora miejskiej kapeli weselnej i stroiciela fortepianów w okolicy. Mieszkał w dworku, należącym do klasztoru, i zamiast wszelkiego innego umeblowania posiadał tylko drabinę, na której w nocy układał swój siennik, i dla której w dzień objawiał rzadkie oznaki przywiązania. Odkryłem z łatwością powód tej niezwykłej sympatyi do nieżywego przedmiotu. Burgler drżał ciągle z obawy, iż zacna jego małżonka odszuka go nawet w tem odległem schronieniu, i na wypadek takiej katastrofy, miał już wygotowany zupełnie taktyczny plan kampanii, w którym pomieniona drabina odgrywała nader ważną rolę. Operacye projektowane były bardzo prostej i nieskomplikowanej natury, co im rokowała tem większe powodzenie. Burgler miał bowiem zamiar, w razie gdyby p. Burglerowa pojawiła się od frontu, opuścić dworek tylnemi drzwiami, dostać się za pomocą drabiny na mur ogrodu klasztornego, ściągnąć za sobą ukochane narzędzie ucieczki, wygłosić jakiś odpowiedni wiersz łaciński i zniknąć w cieniu agrestów i porzeczek. Wysokość muru i korpulencya pani Burglerowej zjednej strony, a klauzura klasztorna z drugiej, zabezpieczały go od pogoni. Aby zaś nie być pojmanym we śnie, przyjaciel mój posiadał młodego kundysa, tak wytresowanego, że na widok każdej otyłej i czerwonej białogłowy szczekał i wył przeraźliwie. Nie potrafię opisać zadowolenia, z jakiem Burgler wtajemniczył mię we wszystkie te środki ostrożności — a jeżeli dodam, że oprócz tego znajdował on, iż „woda“ (!) w Ławrowie jest nader dobrąi służy szczególnie jego zdrowiu, każdy zrozumie, iż nie mogłem czuć wyrzutów sumienia z powodu wywiezienia tego filozofa z Czartopola do Ławrowa.



ROZDZIAŁ X.

Hermina odpowiedziała mi odwrotną pocztą („mit umgehender Post“, niech mi czytelnicy „z zakordonu“ przebaczą ten germanizm!) na list, w którym wyłuszczałem jej obszernie, dlaczego, zamiast dążyć do urzeczywistnienia pierwotnego mojego, ściśle pedagogicznego ideału pozycyi socyalnej, puściłem się raczej na nieznane mi wody i postanowiłem bądźcobądź, zdobyć sobie jakieś stanowisko bardziej zbliżone do „rycerskich i rolnych“ wyobrażeń, wśród których wychowała się Elsia. Najwyrozumialszy i najbardziej ludzki ze wszystkich filozofów nie zdołałby był zidentyfikować się ze mną, i uwzględnić mój stan umysłowy tak zupełnie, jak to potrafiła Hermina. O świetnościach owych, do których drogę otwierały mi studya techniczne, miała ona wprawdzie pojęcia równie niejasne i nieokreślone, jak ja, ale wierzyła najprzód wraz z O. Makarym, że w każdym kierunku, przy moich „zdolnościach“, mogę mieć szalone powodzenie, a powtóre, magiczny wyraz „technik“ miał podówczas jeszcze zawsze takie znaczenie, jakie miewają zazwyczaj rzeczy nowe a niezbadane. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że „technik“ w kraju nieposiadającym przemysłu znaczy tyle, co Liszt bez fortepianu rzucony na odludną wyspę, albo tyle, co kiesa złota Wśród piasków Sahary, dla ludzi, łaknących wody; każdy wyobrażał sobie, że byle młody człowiek wiedział i umiał to, coby mu zapewniało egzystencyę w Ameryce lub w Anglii, to już i błoto podolskie będzie dla niego tem, czem złotodajna żyła jest dla osadnika w Kalifornii albo w Australii. To też Hermina pełną była otuchy co do mojej przyszłości, a o Elsi nie wątpiła ani na chwilę. Skoro wyrozumiała z mojego listu, że panna Starowolska ma ku mnie pewną sympatyę, było to dla niej rzeczą jasną i niezawodną, iż ta młoda osoba uschnie raczej jak listek, czekający na rosę poranną w dniach kanikuły, aniżeliby miała sprzeniewierzyć się niebiosom i słońcu, i nakształt ogrodowej rośliny, zawdzięczać życie prozaicznej konewce ogrodnika. Hermina wierzyła tylko w słońce i w rosę, wiarę tę wpoiło w nią może jej otoczenie, może wyjęła ją z książek, ale inaczej nie pojmowała ona świata i ludzi, nie pojmowała, że jest sztuczne ciepło i światło, że jest życie, które nie jest ani życiem, ani śmiercią, ale które błyszczy i grzeje, skoro ktoś nie wymaga nie więcej, prócz tego, co ono dać może. W tej chwili odczytuję list, który mi Wówczas pisała; nie umieszczam go tutaj, bo świat jest obojętny i zły, i niegodny czytać takich rzeczy — ale jeżeli miałem kiedy o nim lepsze wyobrażenie, to w znacznej części winna temu była Hermina. Wszak od Elsi miałem tylko białą różę i uścisk dłoni, a to jedno i drugie tak znikome, tak niezobowiązujące do niczego, tak łatwe do zapomnienia! Studentem być potrzeba, by z takich dwóch drobnostek, i z rumieńca osłoniętego cieniem dzikiego winogradu, i z kilku słów W pewien sposób powiedzianych, wysnuć sobie romans i na takim romansie oprzeć powszednie, pozytywne życie!
Za parę dni zrobiliśmy wizytę w Czerniatyczach, i Józio miał Wiele zmartwienia. Panna Olga uwzięła się rozmawiać` tylko ze mną, przy przechadzce po lesie zamanewrowała jakoś tak, że Józio musiał podać ramię jej kuzynce, wcale niepowabnej i starej pannie; Elsi towarzyszył wujaszek pani Grodziskiej, któremu w krzakach gałęź zdarła z głowy perukę, i który wierzył tylko W Moryzona i w wodną kuracyę, a ja chcąc nie chcąc, musiałem pozostać się z panną Olgą na cienistej ścieżce i irytować najlepszego przyjaciela tem mimowolnem wdzieraniem się w jego prawa. Ale nazajutrz po powrocie do Starej Woli, Elsia prześladowała nas obydwóch, Józia jego niepowodzeniem, a mnie moim zbytkiem powodzenia, i scena ta, z początku bardzo przykra, skończyła się znowu takiemi przeprosinami, jak wówczas, gdym dostał różę.
Były to dnie pełne cichego szczęścia i rozkoszy dla kogoś, co nie wymagał nic więcej, oprócz przechadzki po ogrodzie nad rzeką, i Oprócz kilku słodkich spojrzeń, towarzyszących czasem obojętnej i nic nieznaczącej rozmowie. Tak upłynęła reszta owych wakacyj — dopiero, gdyśmy się już wybierali do Lwowa, przywieziono jednego dnia z poczty list do p. Starowolskiego, opatrzony niezwykłym stemplem poczty w Czartopolu. List ten był od p. Klonowskiego, i zawierał, wśród niesłychanych żalów na moją niewdzięczność i niesforność, prośbę, by mię p. Starowolski znaglił do powrotu do Hajworowa, jak gdyby tam było moje rodzinne miejsce i jak gdybym oddalił się ztamtąd, lekceważąc najświętsze obowiązki. Podobnej treści, ale bardzo suchym i kategorycznym co do formy, był drugi list wystosowany do mnie. Zawierał on groźbę, że w razie, gdybym nie usłuchał rozkazu, opiekun mój zażąda pomocy władz i każe mię przystawić przemocą. Domyśliłem się, że pan Klonowski doszedł już, jakiego figla wyplatałem mu, uwożąc Burglera z Czartopola, a jednocześnie doniósł mi O. Makary, że opiekun mój iw Ławrowie niemniej stanowczo domagał się mojego przybycia, ponieważ, jak twierdził, dopuszczam się rozmaitych wybryków, na które żadną miarą pozwolić nie może.
Doprowadzony do ostateczności, nie chciałem jednakowoż opowiedzieć p. Starowolskiemu właściwej przyczyny gniewu p. Klonowskiego, której się domyślałem. Rotmistrz wiedział już atoli bardzo wiele o stosunkach, jakie zachodziły między mną a moim opiekunem, i w oburzeniu swojem odpisał p. Klonowskiemu w sposób wcale niedwuznaczny, że nie myśli narażać mnie na jego dalszą opiekę, ale wyszle mię do Lwowa wraz ze swoim synem. Nie wiem, jakiby było miało skutek to oświadczenie p. Starowolskiego, sądzę atoli, że nierównie więcej doniosłości miała następująca krótka epistoła, na którą zdobyłem się pod wrażeniem tego nowego zwrotu w zamiarach p. Klonowskiego;
„Panie! Źle pan szukałeś skryptu, który pan dałeś śp. ojcu mojemu. Papier ten znajduje się w rękach, z których go pan nie wydobędziesz, a ponieważ nie wszystkie sądy będą na pańskie rozkazy tak jak sąd żarnowski, więc zostaje panu tylko ten wybór: Albo dotrzymasz pan słowa, i uwolnisz mię pan od swojej opieki, albo też będzie zrobiony użytek z pańskiego skryptu.

Edmund Maulard.

Nie wiem, zkąd mi przyszedł ten koncept. Faktem jest, że nie miałem wyobrażenia, gdzie mógł znajdować się ów skrypt, i nie troszczyłem się o to wcale. Lecz pamiętałem doskonale, jak mocno pani Klonowska wyrzucała mężowi, iż nie odszukał tak ważnego dokumentu, a przypuszczałem wcale trafnie, iż list mój niepospolicie pomięsza szyki najzacniejszemu z opiekunów. Nie wiem, jakie były jego zamiary w istocie atoli, dał on mi pokój od tej chwili i nie odwoływał się więcej do swojej władzy — nie słyszałem o nim nawet aż do czasu, o którym później będę miał sposobność wspomnieć, chyba że wyczytałem raz jego nazwisko w gazecie. Było to, przypominam sobie, w kilka miesięcy po naszym wyjeździe do Starej Woli. Przy jakimś zjeździe obywatelskim, rotmistrz zrobił afront p. Klonowskiemu, nie chciał mu bowiem — podać ręki, a na zapytanie sąsiadów, dlaczegoby tak zrobił, opowiedział całą historyę o awanturze z p. Przesławskim. W skutek tego Klonowski zmuszonym był wyzwać rotmistrza, a ten kazał mu powiedzieć, że nie bije się z denuncyantami. Zaprosił tedy p. Klonowski około trzydziestu właścicieli tabularnych na obiad do Hajworowa, a między nimi był i p. Przesławski. Pito wiele wina i wielbiono zacność gospodarza domu, jego rozum i cnoty obywatelskie, zupełnie jak wtenczas, kiedy chodziło o wybór prezesa towarzystwa gospodarskiego. Po obiedzie zaś, wszyscy obecni właściciele tabularni nie wyjmując p. Przesławskiego, spisali i podpisali akt, mocą którego „wobec rozsiewanych niegodnych potwarzy“ zeznawali, iż Jaśnie Wielmożny Klonowski jest chlubą i — ozdobą obywatelstwa, jakoteż przeszłych, teraźniejszych i potomnych wieków, jak niemniej, że ojczyzna do zbawienia swojego potrzebuje takich tylko a nie innych synów. Akt ten ogłoszony był w inseratach, wraz z wszystkiemi podpisami, a rotmistrz wszystkich trzydziestu podpisanych wyzwał na pistolety, i każdy z osobna przyjeżdżał go przepraszać, każdy klął się, że podpisał wbrew przekonaniu, ulegając jedynie presyi przyjaciół i nie chcąc naruszać „solidarności“, tak potrzebnej w naszem położeniu. Rotmistrz irytował się niezmiernie, ale cóż było począć z szlachcicami, skoro całowali go po ramionach i zaklinali się, że nie mieli zamiaru ubliżyć mu w czemkolwiek. Sprawa ta narobiła wiele hałasu i mówiono o niej bardzo wiele, a w końcu stanęło na tem, że Klonowski poczciwy człowiek i ma rozum, zaś Starowolski poczciwy człowiek, ale gorączka.
Elsia skończyła już była edukacyę i nie wracała do stolicy, dokąd p. Starowolski odwiózł mnie i Józia. Nie myślę bawić czytelnika opisem naszych studyów i życia akademickiego, które nie przedstawiało nic godnego uwagi. Mieszkaliśmy w domu pewnego urzędnika, u którego rotmistrz najął nam „stancyę z wiktem“; nie próżnowaliśmy i nie uczyliśmy się więcej, niż inni młodzieńcy w’ naszym wieku; wakacyj wyglądaliśmy obydwaj z równą tęsknotą, choć każdy z innego powodu. Józio bowiem już w drugim tygodniu swojego pobytu w mieście zapomniał o pannie Oldze, i marzył najpierw o pewnej blondynce, która mieszkała na pierwszem piętrze w jednej kamienicy z nami, później znowu o pewnej szatynce, która grywała „naiwne“ role w teatrze, i tak dalej, bez końca, przedewszystkiem zaś marzył o kniei i o chartach, i o swoim kasztanku, podczas gdy ja byłem nierównie stalszym, wzorowo stałym, w moich marzeniach.
Stałość ta moja w marzeniach miała swoje nader dobre skutki. Jak na siedemnastoletniego młodzieńca, miałem trochę za wiele pieniędzy, z kwot bowiem, które mi wypłacił p. Klonowski i z opieczętowanego pakieciku, który mi doręczył komornik przy wyjeździe z Żarnowa, uzbierało się razem około 500 złr., a na utrzymanie moje nie potrzebowałem wydawać nic, skoro miałem je jako mentor Józia. W innych warunkach, sumka ta posłużyłaby mi była zapewne do poznania różnych pięknych i brzydkich stron życia w większem mieście; jakkolwiek bowiem Lwów nie wiele ma powabu dla ludzi, co poznali bardziej cywilizowane kąty Europy, to dla słuchacza pierwszego roku „techniki“, który nie widział nic, oprócz Ławrowa i Żarnowa, jest-to już przecież rodzaj małego Paryża. W gruncie rzeczy, nie jest to nawet miasto, ale coś nakształt wielkiej karczmy żydowskiej, leżącej przy uczęszczanym bardzo trakcie: nikt nie obiera jej dobrowolnie za stałe lub chwilowe miejsce pobytu, każdy rad z niej ucieka, ale stosunki zmuszają bardzo wielu do przebywania w niej pomimo błota, złej woni i niewygody wszelkiego rodzaju. Ludzie bawią tu w interesach, ale nie osiadają z zamiłowania, nie tworzą sobie ognisk wspólnych, nie kochają się W bruku tutejszym, jak n. p. Krakowianie lub Warszawianie w swoim. To też Lwów jest siedzibą najwyższych władz i sądów, i najważniejszych instytucyj wszelkiego rodzaju, ale stolicą nie jest i nigdy nie będzie, chyba że jaki Hausmann domorosły lub importowany pozbawi go charakteru kasarni i karczmy. Ten ostatni charakter jest tak wybitnym, że znajomi i przyjaciele spotykają się tutaj tylko w restauracyach, w kawiarniach i w cukierniach, że nikt prawie nie ma kącika, W którymby żył nietylko dla siebie i np. pracował dla swojej przyjemności — we Lwowie pracuje się tylko dla chleba. O pielęgnowaniu sztuk, nauk, piśmiennictwa i t. p. niema mowy w takich okolicznościach, z wszystkiego robi się tutaj prędzej lub później rzemiosło i handel i nic nie oddziaływa głębiej i skuteczniej na kraj, nic nie znamionuje prawdziwej stolicy. Podczas gdy każde większe miasto jest niejako mózgiem swojej okolicy, Lwów dla swojej bywa, co najwięcej, krzykliwą gębą. Któż bowiem zdoła myśleć swobodnie na złym popasie lub na niewygodnym noclegu, kto w lichej i śmierdzącej oberży umieści swoje lary i penaty, jeżeli w ogóle posiada jakie bogi domowe? Sejmiki bywały i w Sądowej Wiszni, ale rozjeżdżały się rychło; we Lwowie gwarzą cne dłużej, czasem nieustannie, ale oprócz nich, nie ma nic więcej...
Tak mi się to wszystko przedstawia atoli d0piero dzisiaj, Widziane od strony zachodniej; przybywającemu wprost z Ławrowa, nawet Lwów imponował mi w sposób, który mógł być niebezpiecznym. Dziś najświetniejsze punkta. zborne eleganckiego świata nie mogą mię olśnić tak, jak wówczas „wały“, a gdybym chciał szczegółowo ubliżyć każdemu gmachowi i placowi, każdej ulicy i kamienicy, każdej klasie mieszkańców i każdej instytucyi tutejszej, potrzebowałbym tylko skonstatować, jak one wyglądają dzisiaj, a jak mi się przedstawiały dawniej. Dość na tem jednak, że przedstawiały mi się wcale pięknie, a jeszcze piękniej Józiowi, który nieraz objawiał niepospolitą chętkę zbadania życia miejskiego w ten sposób mniej więcej, w jaki Gucio Klonowski badał pozytywne strony sielankowego ustronia na wakacyach w Hajworowie. Udawało mi się przecież powstrzymać go jako tako i zarazić go trochę tą młodzieńczą mizantropią, która mię strzegła i trapiła wśród gwaru ludzi rojących się wkoło i bawiących się niby, w swój sposób, niezawodnie dla nich ponętny. Cóż mi z tego gwaru i jego świetności, skoro nie było w nim ani jednej dłoni, coby ścisnęła moją tak ciepło i czule, jakto pewna dłoń uczyniła — ani jednego oka, któreby mnie tak magnetycznie przyciągnąć zdołało, jak owe oczy, o których nigdy nie mogłem rozstrzygnąć, jakiego są koloru? Czytałem mnóstwo wierszy i jeszcze większe ich mnóstwo fabrykowałem, to samo, za moim przykładem, robił Józio, to samo robili nieliczni koledzy, z którymi zawarliśmy zażyłość i przyjaźń ściślejszą. O ile sobie przypominam, wszystkie te nasze wycieczki na Pegazie odbywały się nietylko wbrew wszelkim prawidłom ekwitacyi obłocznej, ale nawet wbrew prawidłom logiki — ale były natomiast tak mgliste i zagłuszające swoim szumem, że nawzajem byliśmy pełnymi podziwu dla naszej niezrozumiałości. Raz, pamiętam, uwierzywszy w piękność mojego utworu, o którym koledzy wyrażali się z największem uwielbieniem, przepisałem go w sekrecie, zaopatrzyłem obcą cyfrą i zak0pertowawszy, zaniosłem do księgarni, gdzie miało swoją ajencyę jakieś czasopismo literackiej niby treści. Oddawszy list praktykantowi, mocno zaczerwieniony wyniosłem się spiesznie, jak gdybym się bał schwytania na gorącym uczynku. Za kilka dni wyszedł numer — nie zdołam opisać, z jakiem biciem serca wziąłem go do ręki, jak długo nie mogłem zdecydować się zajrzeć na stronicę, na której zwykle umieszczano poezye. Nareszcie chwyciłem się sposobu, używanego przez szulerów: począłem „gustować“, to znaczy, odsuwać powoli górną kartkę i podglądać powoli, czy przypadkiem czernidło drukarskie nie uwieczniło mojej, dalipan mozolnej pracy. Rozczarowanie było srogie — był wiersz, ale nie mój, jakiś owszem jeszcze bardziej koszlawy. Przez cały tydzień pisałem potem prozą, i namawiałem moich przyjaciół, aby czynili to samo; ale jakoś proza szła nam jeszcze bardziej oporem niż najtrudniejsza kombinacya rytmu i rymu, a jeden z nas, niejaki Kazimirski, który czasem w kilku godzinach produkował całą Alibrę wiązanej mowy, teraz skleiwszy zaledwie sześć wierszy jakiejś rozprawy „o oświacie ludu“ zaciął` się i ani rusz dalej. Natomiast, w następnym numerze czasopisma literackiego, pojawiła się z pełnym podpisem autora jego „oda do myśli“, która zaczynała się od słów:

Puściłem wodze mojej wyobraźni,
Nie kiełznam myśli, ani słów potoku,
Płyną swobodnie, choć (sic!) dziko i raźnie,
Nie powstrzymuję żadnego wyskoku!

Ma się rozumieć, że myśl W ten sposób roztabuniona na pozbawionym również wszelkiego wędzidła potoku słów, w drugiej czy trzeciej zwrotce przeleciała „eteru rzadkiego regiony“ i znalazła się przed „Jehowy błękitnym tronem“, gdzie bez wszelkiej słusznej racyi wyprawiała tak okropne podrygi i koziołki, że i maleńcy aniołkowie i patryarchowie z siwemi brodami u stóp błękitnego tronu Jehowy musieli śmiać się do rozpuku. Kazimirski nie jest zresztą i teraz jeszcze członkiem akademii krakowskiej, ale mam nadzieję, że będzie nim wkrótce, bo okiełznawszy z czasem „potok słów“ napisał „swobodnie, choć dziko i raźnie“, Żywoty Świętych Pańskich wierszem w sześciu tomach.
Były to zresztą, jak widzi szanowny czytelnik, wcale niewinne zabawki, które przeszkadzały nam Wprawdzie nieco w zgłębianiu rachunku różniczkowego i niejednego wprowadzały w kolizyę z tym nieprzyjacielem nieokiełznanej myśli, Żmurką, ale natomiast, strzegły nas od innych wybryków i do melancholii, nierzadkiej w pewnym okresie młodzieńczego wieku, dodawały pewien smęt autorski, smęt zapoznanego geniuszu, kazały nam na dalekich przechadzkach szukać cichego ustronia, albo zgromadzać się wieczorami przy herbacie, rymować, deklamować, podziwiać przytem także niejedno dobre i piękne, a z niesmakiem unikać Wielu rzeczy trywialnych i brzydkich.
Z małemi odmianami, w ten sposób upłynęły trzy pierwsze lata naszych studyów technicznych. Powoli, puszczaliśmy się trochę w świat, bywaliśmy często w teatrze i uczęszczaliśmy na bale i na reduty, ale zawsze w tej samej roli zapoznanych i niezrozumianych geniuszów, niezadowolonych z świata, nieraz na seryo rozdymanych wyższemi, zawsze zaś szlachetnemi aspiracyami, ogromnie wiele piszących, a rzadko drukowanych. Z ręką na sercu nie mogę zaręczyć, czy w istocie coraz mocniej kochałem się W Elsi, czy tylko w wyobraźni mojej potężniało to uczucie, dość, że kochałem ją stale, a oprócz Józia i Herminy nikt o tem nie wiedział. Na wakacye, jak za lat dziecinnych, spieszyliśmy obydwaj z Józiem do Starej Woli, która stawała się coraz piękniejszą, coraz romantyczniejszą. Bywały podwieczorki w lesie, i partye czółnem na rzece, przy świetle pochodni i wieczorki z tańcami, W domu lub sąsiedztwie, i przejażdżki konno; powtarzały się półsłówka, znaczące i urocze spojrzenia, i chwile okrutnej boleści sercowej nakształt tych, które już opisałem, i po nich znowu traktaty pokoju, W których drobiazgi grały niezmierną rolę; ale nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć jej, że ją kocham, ani spytać, czy szydzi ze mnie, lub sprzyja mi w istocie. Czasem wpadłem w rozpaczliwy nastrój kochanka, pozbawionego wszelkiej nadziei, bo zastanawiałem się nad tem, że lata płyną, i że ani rachunek różniczkowy, ani wykreślna geometrya nie dają mi sposobu rozwiązania problematu, który miałem przed sobą. Chwilami wracała mi otucha, i jakiś wrodzony instynkt kazał mi się cieszyć w głębi duszy, że Elsia ma już lat dziewiętnaście a mimo jej piękności i mimo wielkiej estymy, jakiej używała jej rodzina, dotychczas nie pojawił się był w Starej Woli ani jeden konkurent ojej rękę, któryby miał szanse powodzenia. Okolica liczyła bowiem tylko takich epuzerów, którzy we wszystkiem nie o wiele przewyższali pierwszego mojego rywala Pomulskiego, z dalekich zaś stron zwabia zazwyczaj kandydatów do małżeństwa tylko szeroki rozgłos fortuny, a tej coraz mniej posiadał p. Starowolski.
To, co mię cieszyło i radowało, było powodem troski i zmartwienia dla krewnych Elsi, a mianowicie, dla krewnych płci żeńskiej. Odbywały się niezawodnie długie narady w tym przedmiocie między rozmaitemi ciotkami, i odzywały się coraz głośniejsze narzekania na rotmistrza, że nie chce przesiedlić się do Lwowa, albo przynajmniej wysłać tam żony z córką. Rotmistrz potrzebował nieraz więcej energii i stanowczości, niż jej okazał pod Ostrołęka, aby się oprzeć tym naleganiom, ale przenosić się do miasta nie mógł, bez narażenia majątku na ostateczną ruinę. Gdy mu mówiono, że zagradza los córce, odpowiadał staremi frazesami szlacheckiemi, których sensem moralnym było, że nie ruszy się ze Starej Woli, choćby Elsia miała zostać starą panną. Elsia, jak mię zapewniał Józio, nie myślała ani trochę o wyjściu za mąż, ale do miasteczka, choćby do takiego, jak Lwów, przeniosłaby się była rada, i nieraz pomagała ciotkom przypuszczać szturm do rotmistrza. Nakoniec, gdy już zdaniem ciotek, czas coraz bardziej naglił, rozstrzygnęła kwestyę owa ciocia Elżbieta, o której mi raz wspominał Józio. Zapisała Elsi piękna wioskę, ale pod warunkiem, że pojedzie z nią do Lwowa i tam zamieszka. Rozpoczęliśmy właśnie byli czwarty rok nauk technicznych, kiedy Józio otrzymał od Elsi bardzo długi list, zawierający doniesienie, iż na zimę pani Leszczycka sprowadza się do miasta i zabiera ją z sobą. List ten miał post-scriptum, a w niem bardzo sympatyczną wzmiankę o mnie. Józio darował mi ten dokument i na razie, nie było na świecie szczęśliwszego odemnie człowieka. Tysiące planów robiliśmy wraz z Józiem z powodu tego niespodzianego zdarzenia.
Z niezmierną gorliwością począłem brać lekcye tańca, rozumiało się to bowiem samo przez się, że pani Leszczycka mając w domu siostrzenicę na wydaniu, urządzi cały szereg zabaw i wieczorków, a wobec tego przypuszczenia zawczasu potrzeba było pracować nogami, aby później nie dać się wyprzedzić nikomu. Oprócz tego, wiedziony zmysłem dyplomatycznym, godnym Machiawela, umiałem dać się wprowadzić w kilku domach, z któremi utrzymywała znajomość pani Leszczycka; tym sposobem zgóry już zapewniłem się, że będę miał jak najczęściej sposobność widzenia Elsi. Czas upływał szybko, dnie były coraz krótsze i zimniejsze, przymrozki zwiastowały bliskość zimy, ale w rażącej sprzeczności z temi zjawiskami przyrody, w sercu mojem budziły się przeczucia wiosenne i tak mi było błogo i miło, jak gdyby miały pęknąć lody, ztajać śniegi, i zazielenić się lasy i łany. Nakoniec, pewnego poranku, ujrzeliśmy pierwszy śnieg na ulicach i nim jeszcze udaliśmy się na kolegia, posłaniec z hotelu przyszedł Zawiadomić Józia, że przybyła jego ciotka i że wzywa go do siebie na godzinę dwunastą w południe. O mnie oczywiście nie było ani wzmianki; p. Leszczycka nie znała mnie i zaledwie może wiedziała o mojej egzystencyi. Powinienem był powiedzieć sobie to dawniej, i pogodzić się z losem, który chciał, że będąc tak blisko Elsi, nie będę jej przecież mógł widywać równie często, jak w Starej Woli. Józio spostrzegł moje zmartwienie i przyrzekł mi, że postara się o to, bym jak najprędzej mógł przedstawić się jego ciotce. Mimo to, podczas gdy on poszedł ją odwiedzić, ja w rozpaczliwym humorze krążyłem w okolicy hotelu i od czasu do czasu rzucałem szperający ukradkiem wzrok po oknach, czy w którem z nich nie ujrzę Elsi. Parę razy zdawało mi się, że ją widzę, ale przekonałem się później, że byłem w błędzie. Godziny mijały tymczasem, a Józio nie wracał; poszedłem do domu z niezmiernie smutną miną i wymówiwszy się bólem głowy od obiadu, wziąłem papier i pióro, by czarną moją melancholię wlać w hipochondryczne rymy. Nareszcie wpadł Józio, bardzo zadyszany, z wezwaniem, abym szedł z nim czemprędzej, bo ciotka chce widzieć mnie natychmiast. Omal nie zemdlałem z radości; tysiące miłych przewidzeń przesunęły mi się przez głowę i zaledwie zostawiły trochę miejsca na prozaiczne Wspomnienie, że potrzeba wdziać frak na tę wizytę. Ciocia Elżbieta musiała być bardzo dobrą istotą, bardzo łatwą W obejściu, skoro tak prędko pozwoliła mi ziścić najgorętsze moje życzenie. Kto Wie, może Elsia mówiła z nią o mnie, może to ona pragnęła mnie zobaczyć? Wśród tych i tym podobnych myśli przewracałem wszystko w moim kuferku do góry nogami i stroiłem się „na ostatni guzik“, podczas gdy Józio niecierpliwił się i protestował przeciw mojej starannej toalecie.
— Co to, ty wkładasz frak? A to po co?
— Przecież nie zrobię pierwszej wizyty w tużurku!
— Ale dajże pokój, wszak tu nie chodzi o wizytę; ciocia Elżbieta ma interes do ciebie! Choć prędzej, bo mi i tak już porządnie głowę zmyła.
— Interes... do mnie? — odparłem zdziwiony.
— Tak, do ciebie. Rzecz ma się tak, że ciocia poleciła mi, jak wiesz, abym dla niej najął pomieszkanie przy Majerowskiej ulicy. Odpisałem, że trzeba dać zadatek — ciocia nie przysłała pieniędzy i tymczasem najęto pomieszkanie komu innemu. Teraz niema innej rady, jak zostać w hotelu i szukać pomieszkania, a całą winę zwalono na mnie i przez trzy godziny musiałem biegać po mieście z faktorami i oglądać kilka pomieszkań z kolei, ale żadne się nie przydało. Patrz, jak się zabłociłem! W dodatku dostałem ogromną burę, ciocia i Elsia oświadczyły obydwie, że jestem do niczego, że się na mnie z niczem spuścić nie można, że nie mam głowy na karku, i tym podobne rzeczy. Nareszcie Elsia wspomniała, że lepiejby było prosić ciebie, abyś znalazł pomieszkanie, a ciocia skwapliwie pochwyciła tę myśl i przysłała mię tutaj. Winszuję ci, jeżeli chcesz odbyć tę misyę we fraku i w lakierowanych trzewikach, na takie błoto!
W istocie, śnieg który spadł był na pół łokcia, tajał i przemieniał się w jakąś brudną, szkaradną masę, przytem woda lała się z dachów a przeprawa przez plac Maryacki była tak uciążliwą, jak podróż do Chiwy. Mimo to i mimo Wszelkich przedstawień Józia, wystroiłem się jak mogłem najpiękniej i udałem się z nim do hotelu, gdzie pani Leszczycka zajmowała dwa pokoje od strony podwórza, podczas gdy ja szukałem Elsi w południe w oknach od frontu.
— Kto tam? Nie można! — odpowiedział głos kobiecy z głębi pokoju w odpowiedzi na pukanie Józia.
— To ja, ciociu, i mój kolega Edmund.
— Zaraz, zaraz!
Staliśmy z pół kwadransa pod drzwiami, podczas gdy wewnątrz odbywało się jakieś skrzętne chodzenie i sprzątanie. Nareszcie Wpuściła nas pokojówka, i chciałem czemprędzej zdjąć paletot, gdy przystąpiła do nas pani Leszczycka. Była to osoba małego wzrostu, szczupła, z włosami uczesanemi tak, że zbyt widocznie zdradzały poprzednią swoją przynależność do innej czaszki. Poza nią widziałem w pokoju leżące w nieładzie pudła, tłómoki, pudełka i skrzynki, suknie, szale, futra, gorsety, trzewiki, szemizetki, kapelusze i mankiety. Elsi nie było.
— A mówiłam — rzekła ciocia głosem pełnym wyrzutu — mówiłam, że tak będzie! Nie powiedziałeś krawcowej, jak ma ubrać moją salopę, i Bóg wie, co z niej zrobiła. Tapicer, co miał obić meble, ani zaczął jeszcze roboty. A prosiłam cię, abyś poszedł do pani Mamułowiczowej i prosił ją o tego kucharza, którego mi miała nastręczyć. U Balka pewnie także nie byłeś o wymianę fortepianu, a faktor powiada, że dają tylko 80 złr. za tamten fortepian, kiedy kosztował mię trzysta i niema jeszcze dwunastu lat, jak go kupiłam. Czy nie mógłbyś pójść teraz zaraz do Balka, mój Józieczku kochany i wstąpić po drodze, do gorseciarki, aby tu przyszła?Jak mamę kocham, tak nie wiem, co ja teraz pocznę z tą salopą; zrobiliście ze mnie takiego dziwoląga, że nie mogę pokazać się na ulicy.
— Niech ciocia wdzieje futro, zimno jest bardzo.
— Co też ty pleciesz, czy Widziałeś kiedy, aby kto nosił futro w październiku! Idź-że proszę cię do Balka i nie zapomnij wstąpić po drodze, gdziem ci mówiła, a powiedz mu, że niżej dwiestu reńskich nie dam starego fortepianu, a do nowego dopłacę najwięcej pięćdziesiąt.
— Ależ ciociu kochana, co ja z nim pocznę, skoro nie chce dać więcej jak 80 za tamten, który zresztą doprawdy jest bardzo zrujnowany!
— Mój Boże, mój Boże, strach, jak ty jesteś do niczego! A, to jest pan Mularski! Bardzo mi przyjemnie! Proszę pana, czy nie byłby pan łaskaw pofatygować się do pani Mamułowiczowej i poprosić o tego kucharza, którego mi obiecała? Jestem w takim kłopocie, że nie uwierzysz pan, je ne sais ou donner de la tête, a ten Józio zupełnie nie ma głowy na karku. I proszę pana, możeby mi pan po drodze znalazł jakie dobre pomieszkanie, tylko nie wyżej, jak na pierwszem piętrze, bo schodów nie cierpię, i ze stajnia na parę koni. Oto tak, wie pan: przedpokój, na lewo drzwi do salonu, na prawo do garderoby, potem kredens, budoar dla Elsi jeden, a dla mnie drugi, pokój jadalny i sypialny, śpiżarnia jedna zimna a druga ciepła, kuchnia i pokój dla sług. Tylko proszę pana, aby nie było drogo, najwięcej trzysta reńskich, i aby nie było szynku, ani kawiarni w tej samej kamienicy, ani w sąsiedztwie! I niech pan będzie łaskaw, mój kochany panie Malarkiewicz...
— Moulard, do usług pani dobrodziejki.
— Mój kochany panie Malheur, niech pan będzie łaskaw zrobić to jak najprędzej, bo tu w hotelu obdzierają człowieka ze skóry, i chciałabym przeprowadzić się zaraz jutro. Ja bardzo przepraszam, że pana fatyguję, ale mówiła mi Elsia, że mogę liczyć na pana, a na Józia w niczem spuścić się, nie można. Ach, zapomniałam! — Tu ciocia zwróciła się ku komodzie i dźwignęła z niej ciężką i dużą skrzynię drewnianą. — Proszę pana, to jest zegar z obrazem, który się popsuł, możeby pan wstąpił po drodze do Grabińskiego, niech go naprawi. Tylko proszę pana, on gra Pieśń Rybaków z Niemej z Portici, a jabym wolała Marsz z Proroka, możeby Grabiński to odmienił? Ale jak pan tak pójdzie przez miasto z tą Skrzynią; każę Baśce, aby ją zaniosła za panem, a pan będzie łaskaw kazać po drodze, aby jej dali w sklepie funt świec milowych, funt herbaty, dwa funty cukru, pudełko sucharków angielskich i dwanaście łokci aksamitki na cal szerokiej. A prawda, jeszcze także i ćwierć funta krochmalu. Ale pan z pewnością zapomni; zaraz ja napiszę konotatkę i dam panu pieniądze. Baśko! Baśko! Proszę, niech pan siada!
Pani Leszczycka zasiadła do pisania i to wstrzymało na chwilę potok jej mowy. My usiedliśmy także, a ja oglądałem się niespokojnie po pokoju i nadsłuchiwałem, czy nie usłyszę pewnego, pożądanego kroku. Józio poczciwy zrozumiał mój niepokój i postanowił przyjść mi w pomoc.
— A gdzie jest Elsia, ciociu? — zapytał.
— Niema jej, wyszła; pani Marszewska była tutaj i zabrała ją z sobą; miały pójść razem do fryzyera, do marszandki, do rękawicznika i do księgarni. Byle tylko Elsia nie zapomniała wstąpić do Wilda i odmienić mi książki; przysłał mi jakieś wiersze, nieznośne, ja tego nie cierpię! Gdybyście ją spotkali, powiedzcie jej, niech weźmie jaką powieść Żorża Sand, tylko nie zapomnijcie. Panie Molière, oto jest konotatka i powtarzam raz jeszcze moją prośbę co do pomieszkania. Tak, jak mówiłam: przedpokój, po jednej stronie salon it. d. Ach, byłabym zapomniała! Niech pan będzie łaskaw uważać, aby mój pokój sypialny nie był zbyt blisko kuchni, nie cierpię tego. I to koniecznie do jutra, proszę pana!
— Kiedyż będę mógł mieć zaszczyt zawiadomić panią dobrodziejkę o skutku moich poszukiwań?
— Ach... zaraz... dziś mamy być wieczór na herbacie u pani Marszewskiej... jutro pójdziemy rano za sprawunkami, w południe będziemy w katedrze... to może pan będzie łaskaw o drugiej po południu? I niech też pan nie zapomni być u pani Mamułowiczowej, panie Molière!
— Moulard, ciociu — poprawił Józio.
— Przepraszam, ja się zawsze mylę w nazwiskach Więc do widzenia, panie Malheur!
Józio rozśmiał się z tej nienowej już zresztą pomyłki, bo ciocia Elżbieta wśród wyliczania swoich życzeń i kłopotów przekręciła już była moje nazwisko na wszelkie możliwe sposoby. Malheur było zresztą w tej chwili najodpowiedniejszą dla mnie nazwą: zamiast jednego interesu, ciocia powierzała mi ich kilkadziesiąt, a niektóre z nich były tego rodzaju, że udać się nie mogły i że wkrótce i ja, równie jak Józio, musiałem ukazać się „do niczego“. Najfatalniejszą zaś była w tem wszystkiem ta okoliczność, że Elsi wcale nie widziałem. Rozczarowanie to było nader srogie; wszak wiedziała, że Józio poszedł po mnie i wyszła z domu, jak gdyby umyślnie. We fraku tedy, wdzianym na tę uroczystą okazyę, i w smętnem bardzo usposobieniu poszedłem do Grabińskiego, który się rozśmiał, gdym mu zaproponował, aby Pieśń Rybaków przerobił na Marsz z Proroka; potem poszedłem po cukier, po herbatę, po świece i po sucharki, potem po krochmal i po aksamitkę, a potem do p. Mamułowiczowej. Dama ta, której byłem już dawniej prezentowany, i która była w zażyłości z panią Leszczycką, przyjęła mnie bardzo grzecznie i pomimo zapewnień, że mi interesa nie zostawiają ani chwilki czasu, musiałem zostać na herbacie, przy której miałem bardzo zaambarasowaną minę, bo p. Mamułowicza nie było w domu i nie wiedziałem, jak mam bawić p. Mamułowiczowę, która uskarżała się mocno na nudy, jakich chronicznie doznaje, bądź ze względu na swoje osamotnienie, bądź też z powodu, iż tak mało jest dusz na świecie, któreby umiały zrozumieć duszę cokolwiek wznioślejszą i uczynić jej znośnym popas na tym nędznym padole płaczu, nim odleci między gwiazdy, będące właściwym jej przybytkiem. Przez trzy godziny, popijając herbatę i gryząc zakąski rozmaite, pomagałem pani Mamułowiczowej ubolewać nad tym smutnym stanem rzeczy, ale nie umiałem wskazać jej środka zaradczego; co się zaś tyczy kucharza, pokazało się, że pani Mamułowiczowa obiecała była polecić pani Leszczyckiej frotera i śmietanozarkę, a o kueharzu nie było wcale mowy. Musiałem atoli przyrzec, że dowiem się, czy pani Leszczycka potrzebuje tamtych dwóch indywiduów, iże jutro, a najdalej pojutrze wieczór dam znać o tem pani Mamułowiczowej. Gdy się uwolniłem, było już zapóźno szukać pomieszkania, bo oświetlenie ulic we Lwowie nie pozwala czytać kartek na bramach kamienic po zachodzie słońca; gorliwość jednak moja była tak wielką, że przy wszystkich przyzwoitszych ulicach zwiedzałem jedną kamienicę po drugiej i wypytywałem stróżów o mieszkanie do najęcia. Upatrzyłem też nakoniec kilka pomieszkań i około dziesiątej wróciłem do domu, zziębnięty i przemoczony, z tem postanowieniem, że nazajutrz rano obiegnę najprzód pomieszkania i wybiorę z pomiędzy nich najlepsze, a później ulokuję się w pobliżu katedry i zobaczę Elsię, choćbym miał godzinę stać na ulicy.
Józio tymczasem nie był ani u Balka, ani u gorseciarki, ani u tapicera, ani też nie rozmówił się zkrawcową, która popsuła salopę. Był na herbacie u pani Marszewskiej z ciocią Elżbietą i z Elsią, a był tam z powodu, że panna Wanda Marszewska w tym właśnie czasie była królową jego myśli, dwudziestą pierwszą ponoś z siedmnastej dynastyi tych Faraonów żeńskiego rodzaju. Ale — barbarzyńca! — znudził się i w tem towarzystwie, poszedł więc do kawiarni, przegrał sześć partyj w kręgielki, wygrał siódmą, napił się drugi raz herbaty i kiedy ja wróciłem do domu, mokry jak wyżeł, co aportował cyrankę, on rozkosznie wyciągał się pod kołdrą i ziewał w przedsmaku miłego snu, który go czekał. Nie wiem, które z tych ćwiczeń obudziło w nim wenę satyryczną, dość, że kiedy obwieściłem mu z tryumfem, że znalazłem aż cztery pomieszkania do wyboru, rozśmiał się i powinszował mi złośliwie godności „fatyganta“ cioci Elżbiety. Dowiedziałem się przy tej sposobności, że kiedy wiatr pluskał deszczem w szyby, w salonie pani Marszewskiej, i kiedy Elsia wraz z panną Wandą męczyły, Józia w kąciku przy fortepianie rozmową o jakimś przedmiocie, który go wcale nie interesował, Elsia wyraziła nagle ciekawość, czyli też „Edmund“ znajdzie pomieszkanie dla cioci do godziny drugiej jutrzejszego popołudnia. Na to odpowiedział Józio, że przecież trudno przypuszczać, abym biegał po mieście źle oświetlonem na takie powietrze, na jakie psa niktby z domu nie wypędził; Elsa zaś utrzymywała, że biegam z pewnością, i obydwie panny chichotały potem, szepcąc sobie coś do ucha, a Józio znudzony pożegnał się i wyszedł. Teraz zaś przekonawszy się, że Elsia miała słuszność, drwił ze mnie nielitościwie.
W istocie, rola moja tego dnia miała wiele stron komicznych. Przepędziłem tyle godzin na usługach cioci, a tej, dla której gotów byłem jak Jakób dla Racheli, pracować lat czternaście, Elsi, wcale nawet nie Widziałem! Mieliśmy zwyczaj w koleżeńskiem gronie żartować z „fatygantów“, z tych ludzi, od których piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego wymaga tysiąca drobnych usług, a których jedyną nagrodą bywa przeświadczenie, że wypełnili swoją fatygcmcką powinność. Wszystkie mniej lub więcej dowcipne pociski, któremi ścigaliśmy takich oryginałów, w tej „chwili boleśnie utkwiły w mojem sercu. Snać nie posiadam dostatecznie przymiotu zaparcia się siebie samego, i w ogóle, ktokolwiek jesteś, co czytasz, jeżeli choć trochę kochasz twoje własne ja, nie bądź nigdy niczyim fatygantem, ani kobiet, ani mężczyzn. Służyć warto tylko idei, bo wówczas służy się sobie samemu. Ale służyć ludziom z dobrej, nieprzymuszonej woli, jestto Wpajać w nich przekonanie, że tak być powinno, że jesteś tylko od tego. Adoptuj cudzą sprawę, irytuj się tem, co irytuje twoich przyjaciół, wyprzedzaj ich w dbałości o ich interes, albo nawet w ochranianiu ich nerwów od wszystkiego, co ich drażnić może; a im dalej, im namiętniej i nieoględniej pójdziesz w tym kierunku, tem bardziej ci przyklasną i będą cię nosili na rękach. Ale spróbuj później mieć raz własne swoje nerwy, swoją jaką drobną drażliwość, a nietylko, że nikt nie pofatyguje ci się na pomoc, ale wszyscy wezmą ci za złe, że fatygujesz się we własnym swoim interesie, że obrażasz się lub unosisz, kiedy prócz ciebie jednego, nikt nie ma powodu do tego. Taki bywa los „fatygantów“ wobec mężczyzn, cóż dopiero wobec kobiet! Kobieta tem mniej czuje się zniewoloną do uznania tego wszystkiego, co się czyni dla niej, im chętniej, im gorliwiej, z im większą bezinteresownością wyświadcza się jej przysługi; jestto istota stworzona ponoś nie do panowania, ale do poddaństwa i do niewoli, która gdy poczuje władzę w swojem ręku, nie ma nigdy szlachetniejszych przymiotów tyrana: wspaniałomyślności i wdzięczności, ale ma tylko jego butę i samowolę, jego wybredność i bezwzględność. Czas w istocie pomyśleć o emancypacyi wielkiej części panów stworzenia zpod takiego jarzma!
Wszystko to są atoli nader filozoficzne spostrzeżenia, które się robi z czasem, a nigdy w porę. Gniewał mię Józio, gdy mię nazywał fatygantem, ale w duchu myślałem sobie, że niema nic roztropniejszego, jak starać się o względy cioci, spełniając najdrobniejsze jej życzenia. Wszak był to najlepszy sposób zbliżenia się do Elsi, ’widzenia jej jak najczęściej, teraz, kiedy nie byliśmy już pod jednym dachem ikiedy wymagania towarzyskie rozdzielały nas, zamiast zbliżać. To też nazajutrz, przespawszy mój zły humor, z podwojoną gorliwością i ujmą kolegiów, biegałem oglądać rozmaite apartamenta, które były do najęcia, i znalazłem nakoniec cud prawdziwy: mieszkanie złożone z ośmiu pokoi, za które żądano tylko 600 złr. rocznie. Wówczas było to jeszcze możliwem, dziś brzmi to jak bajka z „Tysiąca i Jednej Nocy“. Deszcz lał jak z cebra, i nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, by pani Leszczycka wykonała swój program wczoraj ułożony, t. j. bym mógł zobaczyć Elsię“, czekając pod kościołem. Uzbroiłem się tedy ’w cierpliwość, a o godzinie drugiej udałem się w towarzystwie Józia do hotelu. Pokojówka wpuściła nas i doniosła nam, że pani wyjechała w miasto, ale panna jest w domu, wdrugim pokoju. Józio wszedł pierwszy, ja za nim; ale spojrzawszy przez drzwi, zbladłem i cofnąłem się natychmiast. Miałem ochotę wybiedz z hotelu i biedz gdzieś aż na koniec świata, pókibym ostatniego tchu nie wyzionął. Nie miałem jednak siły ruszyć się z miejsca, ani zebrać moich myśli zdać sobie z nich sprawę. Ale też w istocie widok, który mi się przedstawił przez drzwi, był dla mnie okropny, morderczy. Widok ten składał się z Elsi, siedzącej na karle w całym blasku swoich wdzięków, i z drugiego karła, na którym siedział olbrzymi jegomość, uderzającej, męskiej piękności rysów, o kruczym włosie elegancko ufryzowanym, i z niemniej kruczym, przepysznym wąsem. Jegomość ten mcgł mieć trzydzieści parę lat, ubrany był wykwintnie, i rozmawiał z Elsią tak poufale, z taką miną pewną siebie, jak gdyby byli znajomymi oddawna. Całe piekło zazdrości zawrzało we mnie: był to widoczny rywal, i rywal bardzo niebezpieczny, z którym równać się nie mogłem, bo w porównaniu z nim byłem dzieciuchem, a nadto, nie widziałem nigdy tak pięknego mężczyzny, tak imponującego swoją powierzchownością. Czułem się zgubionym, unicestwionym, a obok tego, wydawało mi się to szalenie niewłaściwą rzeczą, że pani Leszczycka zostawia Elsię tête-à-tête z takim Adonisem: Wściekle byłem rozgniewany na ciocię Elżbietę. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że czarnowąsy ten potwór samem pojawieniem się swojem zniszczył wszystkie moje chałupki na lodzie, że porwie mi Elsię z przed oczu. Nie wiem, jak długo byłbym stał tak pogrążony w rozpaczliwych myślach, gdyby Elsia nie wybiegła na moje powitanie. Czarodziejka! Uśmiechnęła się tak słodko, tak szczerze podała mi rękę, tak dobrodusznie zapytała mię, czym niecierpiący, a blady byłem W istocie — jak muślinowe firanki u okien! Pod takim Wpływem przyszedłem nieco do siebie, i sztywny jeszcze bardzo i zaambarasowany, zrobiłem znajomość z nowym moim nieprzyjacielem, który z wielką nonszalancyą powstałi podał mi rękę. Dowiedziałem się, że jest pan Dominik Borodecki, daleki kuzyn męża pani Leszczyckiej, w chwilach wolnych od pozowania jako Apollo salonowy, trudniący się praktyką adwokacką i zamierzający wkrótce otworzyć własną kancelaryę. Znał on Elsię z konwiktu, w którym poprzednio przebywała we Lwowie — nie rozumię, jak mogą takich jegomościów wpuszczać do konwiktów? Kuzynowstwo jego z panią Leszczycką było tak dalekie, że znał ją zaledwie, i że służyło ono tylko za pretekst przedstawienia się jej zaraz po jej przyjeździe do Lwowa. Czemuż nie odszedł, dowiedziawszy się, że jej niema w domu? Czemu miał minę tak uroczyście melancholiczną, siedząc na karle z kapeluszem w ręku, czemu spoglądał na resztę śmiertelnych z tym arystokratycznym wyrazem politowania, właściwym olbrzymowi, co nie chcąc rozdeptał robaka? Ach, jak ja nienawidziłem tego człowieka! Jak byłem wdzięcznym Elsi, że zdawała się nie zwracać na niego zbyt wielkiej uwagi, ale owszem bardzo żywo rozmawiała ze mną! Ale czemu ten przebrzydły kolos nie irytował się tem wcale? Czy był już tak pewnym swojego zwycięstwa, lub mnie tak nisko cenił? Ha, prochu i kuli! Elsia spytała mnie, jak mi się Lwów podoba. Odpowiedziałem jej, że nie lubię miasta. — Dlaczego? — Bo W mieście ma wszystko tylko błyszczące pozory, a mało prawdziwej wartości. Była to aluzya więcej wyraźna niż dowcipna; piękny kolos włożył na nos pince-nez i przypatrzył mi się przez chwilę, ale snać nie odkrył we mnie nic godnego swojej uwagi, bo zdjął szkła napowrót i wyjął zegarek jako przedwstępny krok do pożegnania. W tej chwili pojawiła się nakoniec ciocia Elżbieta. Przywitała pana Dominika z wielką dystynkcyą, dała Józiowi burę z powodu fortepianu, a następnie kazała zdać sobie sprawę z powierzonych mnie rozmaitych czynności. Tym razem była to rzecz nader dla mnie drażliwa, zamiast służbitości jaką objawiłem wczoraj, odpowiadałem od niechcenia, aby przypadkiem p. Dominik nie wyobraził sobie, że jestem chłopcem do posyłek. Spostrzegłem atoli, że zadawałem sobie trud zbyteczny, groźny mój rywal bowiem z olimpijską obojętnością odwrócił się od szczegółów gospodarstwa domowego, o których mówiliśmy z panią Leszczycką, i począł rozmowę z Elsią. Mówili Wprawdzie dość głośno, abym dosłyszał, że śmie ją nazywać „kuzynką’, ale oddalili się potem ku oknu, i zdawało mi się, że rozmawiają już tylko półgłosem, a to Wprawiło mię W takie roztargnienie, że nie zrozumiałem i połowy nowych interesów, któremi mię obarczała pani Leszczycka. Była to sytuacya nieznośna: w rozdrażnieniu gotów byłem zrobić jakąś scenę W rodzaju tym, jaką w Żarnowie wyprawiłem z Pomulskim — ale tym razem byłoby się oczywiście gorzej skończyło. Na szczęście, Józio zrobił sp0strzeżenie, że jeżeli ciocia w ogóle chce dzisiaj jeść obiad, to chyba każe go podać sobie natychmiast, bo w hotelu można jeść tylko do trzeciej, i zostaje niespełna kwadrans czasu. Odłożyliśmy Więc wszystkie interesa na popołudnie i pożegnaliśmy się wszyscy trzej z paniami, mnie zaś jeszcze i w tej ostatniej chwili dostała się misya, abym odszukał kelnera i porozumiał się z nim, czy nie mógłby dać pani Leszczyckiej dwóch pokojów od frontu, ale za tę samą cenę, co od podwórza.
Pora obiadowa minęła już była W domu, W którym mieszkaliśmy; nie zostawało nam przeto nic, jak tylko pójść do restauracyi, dokąd nam towarzyszył p. Borodecki. Mógłbym był zresztą obejść się bez obiadu, apetyt opuścił mię bowiem na myśl, że wszystko to, czego doznaję, jest dopiero początkiem całego pasma rozmaitych goryczy, i że takich Borodeckich będzie coraz więcej, a jeden straszniejszy i niebezpieczniejszy od drugiego. Poco ich zresztą więcej? Ten jeden wystarczył już, aby mię uczynić nieszczęśliwym. Im bardziej porównywałem go z sobą, i jego położenie z mojem, tem rozpaczliwsze musiałem uczynić wnioski. O, macocho naturo, czemu nie dajesz każdemu z nas apolińskiej postawy, trzydziestu dwu lat i kancelaryi adwokackiej! P. Borodecki posiadał to wszystko, a nadto, był kuzynem ś. p. męża p. Leszczyckiej i mógł być pewnym protekcyi z tej strony. Wyrok mój wydany był z góry — sam, na miejscu Elsi, nie byłbym się ani na chwilę wahał W wyborze, nie czułem się uprawnionym do zrobienia jej najmniejszego zarzutu, gdyby wybrała pana Dominika, a przekonanie to, zamiast koić moją boleść, jątrzyło ją owszem.
Miał ten p. Dominik Borodecki obok innych swoich zalet zewnętrznych, ów głos, jakiś głęboki, piersiowy, o którym twierdzi — nie pamiętam już który — powieściopisarz, że jest on wędką osobnego rodzaju na serca kobiece. O prawdzie tego twierdzenia przekonałem się nierazwżyciu, ilu bowiem znałem uwodzicieli z urzędu, z profesyi, wszyscy mówili W ten sposób. Dodawszy tę intonacyę głosu do olimpijskiego spokoju i do apolińskiej piękności p. Dominika, otrzymywało się całość, wobec której nierównie więksi i odemnie ludzie musieli się czuć małymi. Wśród najchaotyczniejszej rozmowy, wśród powszechnego gwaru, w którym każdy starał się ile możności wysunąć na pierwszy plan swoje maleńkie ja, p. Dominik potrzebował tylko położyć ci rękę na ramieniu, popatrzeć ci w oczy z owem jakiemś pokonującem wszystko przeświadczeniem o swojej indywidualnej Wartości, i odezwać się: — Panie! — a milczałeś natychmiast i musiałeś go słuchać, choć nie mówił nigdy nic szczególnej uwagi godnego. Przeciwnie, p. Dominik mówił zwykle cudzemi, dawno już utartemi i oklepanemi frazesami — nie było nigdy własnych, rodzimych połysków w jego wynurzeniach się na zewnątrz, a inteligencya jego zdawała się nie sięgać ani na cal ponad poziom stanowiska, jakie zajmował w świecie, ale to, co mówił, umiał powiedzieć z owem pewnem aplomb, tak wybornie scharakteryzowanem W piosence Levassora:

„Brigadier — répondit Pandore —
„Brigadier — vous avez raison!“

Zwracam uwagę, że Pandore nie mówi nic więcej, a jednak przez kilka minut uwaga całej publiczności zawieszoną jest u ust jego, jak gdyby miał obwieścić jakąś nową zupełnie, a nieznaną jeszcze prawdę. Spostrzegłem później, że ta ñzyczna wyłącznie preponderancya p. Dominika irytowała całe tuziny ludzi, którzy go znali, i że nie należał wcale do osobistości popularnych. Niezawodnie i mnie, jako zwykłego bardzo śmiertelnika, gniewała z początku tylko ta jedna strona, z której prezentował się p. Dominik. Ale posiedziawszy z nim kwadrans przy obiedzie w restauracyi i rozgadawszy się nieco, pomimo żółci i czarnej zawiści, jaką miałem w duszy, odkryłem w nim jeszcze coś, co mnie nierównie bardziej zabolało i rozgoryczyło nie przeciw niemu, lecz przeciw normalnemu porządkowi świata. Gdyby ten p. Borodecki był tylko zwykłem, pięknem bardzo, ale pustem „naczyniem próżności światowej“, gdyby był tylko żywym konterfektem Apolina, przybranym w modny tużurek i świadomym Swojej wyższości, byłbym go przynajmniej mógł nienawidzieć, byłbym mógł moralnie spoglądać na niego zgóry, jako na istotę niższego odemnie rzędu. Lecz niestety, zbadawszy go nieco bliżej, przekonałem się, że jest to pierś, nakształt piersi Memnona, oddzwaniająca wprawdzie pożyczane, cudze, ale wyłącznie tylko harmonijne dźwięki, że niema w niej fałszu grubego, prostego kłamstwa, rażącego ucho i duszę; przeciwnie, pozował może trochę zawiele, wiedział zawiele o tem, że imponuje na zewnątrz, ale w gruncie był to człowiek z czystem, pięknem sercem, z pewnem wrodzonem uwielbieniem dla. wszystkiego, co wyższe i szlachetne. Spostrzeżenie to było dla mnie nader bolesnym ciosem; czułem, że znajduję się wobec przeciwnika, któremu ulegnę, nie mogąc mu nawet z poetą niemieckim rzucić w twarz obelgi:

„Es muss der Mensch, nach altem Brauch
Den thierisch roben Mächten unterliegen!“

Czułem, że nienawidzieć go, ani pogardzać nim nie zdołam, gdyby mię nawet rozdeptał po drodze, jak olbrzym nie chcąc rozdeptuje mrówkę; owszem, polubić go muszę a nawet pokochać. To też naprędce zrobiłem rachunek z mojem sumieniem, przywołałem na pomoc, cokolwiek mniej poziomego i samolubnego tkwiło mi w duszy, i powiedziałem sobie, że jeżeli Elsia z tym człowiekiem zwiąże swoją przyszłość, to zrobi trafny wybór i nie dozna zawodu. Serce moje uroniło przytem w sekrecie kilka łez przykrego bardzo żalu, ale zdawało mi się, że powziąłem jakieś bardzo bohaterskie postanowienie, i że ostatecznie, sam kocham się w panu Dominiku. W istocie, rozmawiając z nim, obydwaj z Józiém lgnęliśmy do niego, i mimowoli przejmowaliśmy się naprzemian to owem olimpijskiem uczuciem lekceważenia, z jakiem on traktował rojącą się wkoło publiczność hotelową, to znowu cywilizowanem przeświadczeniem o potrzebie pewnych względów towarzyskich dla tej „kanalii“, to nakoniec, koleżeńską i przyjacielską poufałością. Tak nam się jakoś zrobiło dobrze i swojsko, że kiedy przerzedził się rój gości w restauracyi, i kiedy p. Dominik zapronował nam, byśmy na cześć tego pierwszego poznania się, jego dalekiego kuzynowstwa z panią Leszczycką a tem samem dalszego jeszcze trochę powinowactwa z Józiem, mojej nakoniec przynależności do tego kółka, jako kolegi Józia i przyjaciela domu, wypili butelkę szampana, żaden z nas nie miał nic przeciw temu. Szampan jeszcze bardziej rozwiązał usta; przy drugim kieliszku pan Dominik wniósł zdrowie „tego, co każdy z obecnych chowa w głębi duszy“. Trąciliśmy się żywo kieliszkami — Józio oczywiście, ze względu na pannę Wandę Marszewską, ja, ze względu na świeże moje, tak bohaterskie i piękne postanowienie, i na szczęście Elsi, a p. Dominik... dalipan, nie wiem już teraz, z jakiego względu, meże z uwagi na piękny kolor, jaki miał Ay crêmant impérial i na drobne perełki, w których uciekać chciał z czary. Józio, którego akademickie finanse ze względu na przegrywane bardzo często partye „kręgielek“ były mniej więcej w tym stanie, w jakim są finanse austryackie, hiszpańskie i tureckie, Józio tedy skorzystał z chwili, w której p. Dominik radził się kelnera, czy ma zapalić lanzas, czy regalia — i spytał mię pokryjomu, czy mam nieco monety przy sobie. Na potakującą moją odpowiedź, kazał przynieść drugą butelkę szampana — p. Dominik nie mógł się już wyprosić — „kanalia“ t. j. szanowna publiczność, wypróżniła restauracyę do reszty, i zostaliśmy sami.
Wobec tak niezwykłego zdarzenia, ja i Józio zaryzykowaliśmy jeszcze po jednem regalia grande, i było nam wszystkim bardzo dobrze. Józio nucił jakiegoś walca Apdit’ego, około którego melodyi kręciły się i wiły jego najświętsze, serdeczne uczucia, ja milczałem jak posąg i czułem się W duszy posagowo wielkim i pełnym marmurowego stoicyzmu, a p. Dominik wyłuszczał nam obudwom, że pewna znakomita artystka, o której właśnie mówiliśmy, i która właśnie zachwycała Lwów owym ulubionym walcem Józia, że ta artystka tedy, oprócz niezaprzeczonej swojej biegłości w trylach i pasażach, niema w sobie nic, coby człowieka z gustem zachwycać mogło. Znajdował przeciwnie p. Dominik, że artystka ta zbyt jest rozrośniętą i definiował swój ideał kobiecy w ten sposób, iż w wielbi tylko „duszę i suknię“ — co miało znaczyć, iż na zewnątrz niewiasta imponuje mu tylko elegancyą i szykiem, a na wewnątrz wymaga on od niej wyższego polotu umysłu i serca, nie zaś słowiczej gardzieli. Każdy usprawiedliwi ten kierunek naszej rozmowy, skoro rozważy, że byliśmy przy drugiej butelce szampana, i że Polacy, gdyby zaczęli pogadankę od kwestyi gabinetowej, co wybuchła w Rio Janeiro, albo od najnowszych spostrzeżeń astronomicznych, zrobionych co do zmian na powierzchni Jowisza, w takich okolicznościach zawsze ostatecznie mówią o kobietach. Nie też nienaturalnego w tem, że cały ten naród zawsze był, jest i będzie pantoflem.
P. Dominik mówił cokolwiek za rozwlekle i nie mówił nic takiego, czegobyśmy wszyscy przed nim nie wiedzieli i nie myśleli, ale dość, że trafiał nam do przekonania, a po długim i ociężałym nieco wywodzie, wśród zapewnień o estymie swojej dla nas obydwóch, jako dla młodych ludzi tak przyzwoitych i tak — nie wiem czemu — różniących się od kanalii, a szczególnie dla Józia, jako dla brata najczarowniejszej — przepraszam, rzekł, byłem zbyt śmiały — jako dla brata najbardziej szacunku godnej... jednem słowem, dla brata istoty, której imienia... jakkolwiek wysoko ceni i nas, i ma pewną świadomość własnej swojej wartości, jako człowiek honoru — której imienia tedy nawet wymawiać niegodniśmy, więc też, mając taką estymę dla brata jej i w ogóle dla każdego człowieka honoru, wnosi zdrowie panny Elwiry. Okazała się potrzeba dopełnienia czar, aby z „niepełnego“ nie pić takiego zdrowia, a potem ja i pan Dominik wypiliśmy toast duszkiem, i miałem łzy w oczach, po części wskutek musującego napoju, a głównie w skutek ogromnej abnegacyi, do której czułem się zdolnym. Szepnąłem tedy kelnerowi, aby podał jeszcze jedną butelkę, i serce rosło mi W piersiach jak polski demek, w którym tem więcej miejsca, im więcej gości. Ludzkość całą, więcej niż ludzkość, system słoneczny i wszystkie konstelacye, wraz z mleczną drogą i mgławidłami, byłbym przytulił do łona, nie na jednym, na dziesięciu krzyżach dałbym się był rozpiąć dla sprawienia przyjemności jakiemu stworzeniu boskiemu. Serce miałem pęknięte i zakrwawione, ale otwarte na roścież...
W tej chwili, oprócz mojego serca, otworzyły się drzwi i dał się słyszeć brzęk pałasza i ostrogów. Wszedł jakiś młody oficer w mundurze huzarskim, a hałas, jaki sprawił, dotknął nas nieprzyjemnie. Umilkliśmy wszyscy i spojrzeli w stronę, z której brzęk pochodził.
Servus! — ozwał się huzar, i podał rękę p. Dominikowi, który, jak sądzę, był także w usposobieniu tulenia milionów u swojego łona. Huzar wpatrzył się w nas obydwóch, a my w niego; miał minę znużoną, może od rannego wstawania i mustrowania szwadronu, i oczy miał czerwone, ale rysy jego twarzy przypominały mi kogoś znajomego. I on zdawał się mię poznawać.
— Pan porucznik Klonowski — przemówił p. Dominik, przedstawiając nam nowoprzybyłego.
— Edmund! — zawołał hubar, i począł mię całować, jak dawnego przyjaciela. — Ktoby się też był spodziewał! A to... jak Boga kocham, Józef! — Tu nastąpiła druga serya pocałunków.
— Jakże się macie — prawił dalej Gucio Klonowski, znany czytelnikowi także pod pseudonimem gerundium — zabawiacie się, jak widzę, nie źle! Brr! ist das aber ein Sauwetter!
— W istocie — zauważył p. Dominik powietrze jest niezmiernie wilgotne. Poruczniku, kieliszek wina!
Sehr gern, sehr gern — odrzekł p. Ritter von Bończa Klonowski, k. k. Lieutenant — Wiesz Dominiku, ein echter deutscher Mann kann keinen Franzen leiden, ale seinen Wein, to pije i na łożu śmiertelnem, osobliwie, gdy się zejdzie z dawnymi kolegami! Wszak to my od dzieciństwa jesteśmy znajomymi i przyjaciołmi!
Porucznik rozgościł się między nami, podano mu kieliszek i podczas, gdy Józio nucił dalej Il baccio, ja zastanawiałem się nad tem, że mogę kochać nawet syna mojego opiekuna, bo w ogóle, miłość moja zdolną była objąć świat cały. P. Dominik zaś, zamanifestował się jako zwolennik sportu i z kopyta uciął sobie z porucznikiem rozmowę o jakimś siwoszu, a potem o jakimś skarogniadym, rozmowę, któraby była mogła rozpromienić serca całego korpusu oficerów od kawaleryi.
Dwie rzeczy musiałem spostrzedz koniecznie, przypatrując się i przysłuchując Guciowi: najpierw, że wracał prosto z jakiegoś śniadania, które przeciągnęło się do zachodu słońca, a powtóre, że inteligencya jego od czasu, gdy opuścił Ławrów, nie rozwinęła się ani trochę. Był to już taki charakter konserwatywny; nie nauczył się nic, bo nic mu nie właziło do głowy, i nic nie zapomniał, bo nie miał o czem pamiętać. Rozgadawszy się nieco z nami, opowiedział nam, że z początku ojciec chciał go wykształcić na agronoma i W tym celu posyłał go do rozmaitych zakładów krajowych i zagranicznych, później, gdy już zapewne pan Klonowski przekonał się, że szkoda pieniędzy i zachodu na wychowanie, nieobiecujące rezultatu, wziął synalka do domu i potrzymał go tam czas jakiś. Lecz musiały zajść jakieś okoliczności, które skłoniły „hrabiego na Hajworowie“ do przedsięwzięcia ostatniego kroku, jakiego się dawniej chwytali ojcowie, niemogący dać sobie rady z synami: oddał tedy Gucia do wojska, nie szczędził pieniędzy na to, aby go jak najlepiej wyekwipować, pozawiązywał koneksye z pułkownikami i jenerałami, iwkrótce też dawny mój kolega z kadeta został lejtnantem. Dziś niestety utrudniono już w Austryi ludziom ten sposób robienia karyery: kto chce zostać oficerem, musi robić rozmaite egzamina i pocić się nad książkami jak student. Gucio trafił jeszcze na lepsze czasy: chodził więc po ulicach i pobrzękiwał pałaszem, miał służącego przybranego w kostium csikos’a, rozmaite wózki węgierskie, konie, bicze i szpicruty, jednem słowem wszystko, czego mu potrzeba było do szczęścia. Miał zresztą i przyjaciół: nimeśmy się rozeszli z restauracyi, wpadła ich tam cała banda, z wielkim gwarem i trzaskiem. Ku niewielkiej mojej radości poznałem w tem gronie dwóch znajomych: owego księcia Kantymirskiego, który miał żenić się z panna Klonowska (ale się nie ożenił, bo wziął sukcesyę), i pana Kazimierza Pomulskiego. Książę raczył sobie przypomnieć, że mię Widział przed laty w Hajworowie, a Pomulski tak pijany, że się ledwie trzymał na nogach, witał i mnie i Józia z takim czołem, jak gdyby nigdy nie zaszło między nami nic podobnego, jak ów niedoszły pojedynek w Starej Woli. Nie wiedziałem, jak się zachować wobec takiej dozy bezczelności, gdy jednak Gucio przedstawił nas ceremonialnie jednemu po drugim ze swoich znajomych, wśród gwaru i ukłonów zmuszony byłem nie zważać dalej ha Pomulskiego. Spostrzegłem natomiast, że pan Dominik wobec tej inwazyi przyjaciół Gucia przybrał napowrót ową olimpijską minę, którą miał u p. Leszczyckiej, zawołał kasyera, zapłacił i oświadczywszy, że ma „termin w sadzie“, pożegnał się z nami i wyszedł. Nie słyszałem nigdy, aby na tak późną godzinę naznaczano termina sądowe; domyślałem się więc, że p. Dominikowi całe to towarzystwo było nie do smaku, i w istocie później spostrzegłem, że ile razy groźny mój rywal chciał wynieść się zkąd, gdzie go zatrzymywano, tyle razy zapewniał, że ma „termin w sądzie“. Jeżeli zaś wyjątkowo potrzeba takiego pretekstu zachodziła tak późno, że już wszystkie kamienice, a tem samem i gmachy sądowe były zamknięte, to niezawodnie p. Dominik miał klienta, który odjeżdżał w nocy, i z którym koniecznie musiał się widzieć przed jego odjazdem. Zauważałem mianowicie, że jeden z klientów p. Borodeckiego, niejaki p. Artabanowicz, miał stały zwyczaj wyjeżdżania ze Lwowa w nocy, co kilka dni, i to zawsze wtenczas, kiedy p. Dominik musiał koniecznie szepnąć mu na drogę do ucha jakąś zapewne prawniczą radę. Uważam atoli, że szczegóły te psują chronologiczny porządek mojego opowiadania, i wracam do przyjaciół Gucia.
Było to zebranie ogromnie hałaśliwe i ożywione przedmiotem, którego nie mogłem odgadnąć; tyle tylko wyrozumiałem z wrzawy, że idą „na górę“ do jakiegoś „Stasia“, że przyszli po Gucia, i że chcieli, abyśmy i my obydwaj szli z nimi. Upieraliśmy się oczywiście, bo najpierw nie pojmowaliśmy, poco mamy iść do „Stasia“, a powtóre, szeptałem do ucha Józiowi, że wkrótce będzie czas pójść do p. Leszczyckiej, która kazała nam o siódmej przyjść na herbatę. Wtem pojawił się „Staś“ i pokazało się, że był to obywatel z sąsiedztwa Starej Woli, którego znaliśmy doskonale. Ten zmusił nas prawie, byśmy wraz z całem towarzystwem poszli do jego pokoju w tym samym hotelu. Wszedłszy tam, zrozumiałem dopiero, co za szlachetny cel ożywiał całe to grono. Na środku pokoju stał zielony stół, na którym były świece i karty, w głębi na kanapie siedziały jakieś dwie damy, z któremi wszyscy panowie bez powitania i wielkich ceremonij rozpoczęli rozmowę, podczas gdy służący obnosił tacę z likierem. Pociągnąłem Józia za surdut i szepnąłem mu: Chodźmy ztąd! — ale jakiś łysy jegomość ze spiczastym nosem i niemniej spiczastemi kołnierzykami, widocznie jovialis z urzędu, cedził właśnie w tej chwili arystokratycznie niedołężnym głosem koncepta, z których Józio śmiał się serdecznie wraz z całem towarzystwem, napomnienie więc moje zostało bez skutku. Spostrzegłem ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, że Józiowi szampan mocno był poszedł do głowy, i troszczyłem się tem, jak my się obydwaj przedstawimy u p. Leszczyckiej. Wtem ozwało się dokoła hasło: — No, nie traćmy czasu! — przysunięto krzesła do stołu i książę Kantymirski, z oczyma dziwnie roziskrzonemi i odbijającemi od trupiej jego fizyognomii, zawołał:
— Pomulski daje bank! Wziął mi wczoraj przeszło tysiąc złr.!
— A mnie siedm setek! — krzyknął Gucio.
— Chodźmy ztąd! — powtarzałem do ucha Józiowi, ciągnąc go za połę. Atmosfera stawała się dla mnie nieznośną — fizyognomie obecnych coraz wstrętniejszemi. Józio, który nigdy w życiu nie grał w karty i nie miał nawet pieniędzy do przegrania, gotów był nareszcie mię usłuchać, ale gospodarz nalegał, byśmy zostali jeszcze chwilę i kiedy nie gramy, wypili przynajmniej po kieliszku likieru. Ja oparłem się temu stanowczo, ale Józio dał się namówić i z kwadrans jeszcze przypatrywaliśmy się, jak kupy banknotów przesuwały się po stole, podczas gdy cała rozmowa zredukowaną była do kilku stereotypowe powtarzanych wyrazów, należących do żargonu szulerskiego: włoskich, niemieckich i francuskich W dziwnem pomięszaniu.
— „Jedna cicho, jedna rum! — „Basta!“ „Ile masz?“ „Krewa!“ „Szlagier!“ a od czasu do czasu, jakiś nowy koncept, wycedzony z pod spiczastego nosa owego łysego jegomości z kołnierzykami. Wszystko to razem było tak idyotyczne, tak nudne, że odetchnąłem jak dusza wypuszczona z czyśćca, gdy się nam nakoniec udało wymknąć. Potrzebowaliśmy tylko przejść pewną przestrzeń galeryi, aby się dostać do pomieszkania pani Leszczyckiej, bo było ono W tym samym hotelu. Józiowi szampan i likier dały jakiś tak komiczny wyraz twarzy, że skorośmy się tylko pojawili, pani Leszczycka przypatrzywszy mu się, zapytała, gdzieśmy byli? a Elsia uśmiechała się złośliwie. Józio oczywiście wyrecytował Wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów, Elsia śmiała się z niego do rozpuku, bo W istocie język plątał mu się dość śmiesznie w ustach; pani Leszczycka była srodze zgorszoną a ja ze Wstydu nie mogłem podnieść oczu od ziemi. Ciocia Elżbieta miała jednak dobre serce, i zagroziwszy, że nabierze zgóry p. Dominika za to, że spoił Józia, poczęła litować się nad swoim siostrzeńcem i nagliła go, aby pił jak najwięcej herbaty, bo inaczej rozboli go głowa.
— Ale, à propos herbaty, panie Moulard, cóżto za okropność przysłane mi ze sklepu! Taż to prawdziwe ziółka: c’est une horreur! Proszę pana, czy nie mógłby pan tego odmienić? Może teraz jeszcze sklep niezamknięty? Pan taki grzeczny, a my kobiety tak sobie same w niczem poradzić nie możemy. Niech pan będzie łaskaw!
— Ależ ciociu — odezwała się Elsia tonem prawdziwego wyrzutu — jak można wymagać czegoś podobnego od pana Edmunda? Powietrze jest takie szkaradne...
— Kiedy-bo widzisz moja duszo, tej herbaty pić niepodobna! — odparła ciocia.
— Niech pani pozwoli, panno Elwiro, ja pójdę chętnie, i powietrze nie jest wcale tak złe...
— A ja nie chcę, i nie pozwolę — oświadczyła Elsia, i zabrała ze stolika leżący tam pakiet z herbatą — niech pan Edmund siada i niech pije z nami herbatę, jaką kupił. Nie pojmuję — dodała obracając się do mnie, podczas gdy ciocia nie mogąc mnie maltretować, wyszła do drugiego pokoju odbić się na Baśce — nie pojmuję, jak pan możesz tak się dać męczyć cioci? Cioci co chwila czegoś się zachciewa. Musiałeś pan strudzić się niemało, szukając pomieszkania?
— To pomieszkanie... dla pani — odrzekłem cicho, czerwieniąc się po uszy.
Staliśmy w cieniu, pod oknem, blisko jedno drugiego. Mogła słyszeć, jak gwałtownie serce mi biło. Popatrzyła mi w oczy i jak niegdyś w Starej Woli, uścisnęła mi rękę. Nie wiem, jakim przypadkiem, warkocz jej znalazł się w tej chwili tak blisko moich ust, wszystko koło mię poczęło wirować, byłem ledwo Wpół przytomny, kiedy pocałowałem ten warkocz i kiedy mi się wydało, że skroń, którą okrywały te złote Włoty, nie usunęła się pod moim pocałunkiem, ale nieznacznie do ust moich się zbliżyła, podczas gdy dłoń jej czułem w mojej dłoni.
Dotychczas nie wiem, czy to było halucynacyą, czy prawdą, wiem tylko, że struchlałem, jak gdybym popełnił okropną zbrodnię. A ona? Ona rozśmiała się:
— Patrz pan, Józio drzymie! Józiu, Józiu! — zawołała, trzęsąc go lekko za ramię — wstawaj, pan Dominik wnosi zdrowie wszystkich dusz w sukniach!
— Pan Dominik — mruknął Józio ziewając i przecierającoczy — czego ty chcesz od pana Dominika? Pan Dominik jest dżentlman!
— O, niezawodnie! Nawet bardzo pięknie ufryzowany dżentlman! — Tu psotnica usiłowała naśladować pewien ruch podbródka, właściwy panu Dominikowi, i wygłosić równie uroczyście jak on: „Najniższy sługa pani dobrodziejki l“ Elsia zauważała doskonale kontrast, jaki zachodził między znaczeniem tych słów a tonem, jakim były powiedziane: na seryo bowiem, gdy pan Dominik mienił się „najniższym sługą“, trudno było wyobrazić sobie człowieka mniej niż on obiecującego rzeczywistych najniższych usług.
Więc nie strzaskała mię piorunem swojego oburzenia; nie rozgniewała się nawet, kiedy świętokradzkiemi usty dotknąłem jej warkocza, a żartowała z pięknego pana Dominika! Więc niewczesnemi były wszystkie moje decyzye, pełne bohaterskiej rezygnacyi, powzięte przy obiedzie!

Ach, jakiż to szalenie długi i szalenie niedorzeczny list napisałem tego wieczora do Herminy, kiedy już przy‹ prowadziłem Józia do domu i ulokowałem go do snu, a zostałem sam z mojemi wątpliwościami, nadziejami i drżeniami! Jak mocno było mi w tej chwili potrzebnem to serce siostry i przyjaciółki, któremu mogłem powierzyć wszystko, co czułem i myślałem! Gdyby Hermina mogła widzieć i słyszeć wszystko, co mię obchodziło, serce jej odgadłoby niejedną „rzecz, której ja rozumowaniem dociec nie mogłem, dałoby mi niejedną wskazówkę, dałoby mi otuchę i siłę, której potrzebowałem. Ale Hermina była daleko, i nie wiem, czy wiele mogła wyrozumieć z tego chaosu słów, które spisałem na dwóch ćwiartkach listowego papieru.



ROZDZIAŁ XI.

Korespondencya moja z Hermina nie była wprawdzie tak ożywiona i częsta, jak dawniej, ale nie ustawała nigdy i w ogóle odnosiłem się z wszystkiemi ważniejszemi mojemi sprawami do niej i do pp. Wielogrodzkich, jak dziecię odnosi się do domu rodzicielskiego. Pozbawionemu wszelkich związków rodzinnych i rzuconemu w świat jako luźna zupełnie jednostka, stosunek ten zastępujący węzły pokrewieństwa zbyt wiele nastręczał moralnych punktów oparciaw walce z życiem, bym mógł zaniedbać go lub dać mu się oziębić. Nieraz wprawdzie nasuwały mi się skrupuły i przypominam sobie nie bez wyrzutu sumienia to, co wiedziałem z ust ks. Olszyckiego i samego komornika o planach, w głębi ich zacnych serc wysnutych co do przyszłości mojej i Herminy. Źle bardzo zrobiłem, że nie wyprowadziłem ich z błędu, a zły ten postępek, jakkolwiek był więcej skutkiem zbiegu okoliczności niż braku dobrej woli z mojej strony, mścił się teraz na mnie często w swoich następstwach. Komornik mianowicie dawał mi ciągłe dowody swojej życzliwości: nie minęło nigdy półrocze szkolne, abym z poczty nie odebrał listu opatrzonego owemi pięcioma pieczątkami, na których widok tylu śmiertelnym serca bija rozkoszą. Ściśle biorąc, to co otrzymywałem w ten sposób, wystarczyłoby było na moje utrzymanie, a ponieważ oprócz tego w ciągu studyów moich znalazłem kilka lekcyj, za które mi wcale dobrze płacono, i ponieważ jako mentor Józia miałem już i tak prawie wszystko czego mi było potrzeba, więc w porównaniu z większą częścia moich kolegów, opływałem formalnie w dostatkach i miałem nieraz uczucie, jakobym zbytek ten zawdzięczał jakiejś wielkiej mojej nieuczciwości. Postanowiłem też, przy najbliższej sposobności, wyjaśnić komornikowi moje położenie i moje plany, a tymczasem, protestowałem w listach jak najusilniej przeciw przysyłania mi pieniędzy; protesta te były jednakże bez skutku i komornik nie przestawał obsypywać mię dobrodziejstwami. „Jeżeli ci teraz nie potrzeba pieniędzy, to je składaj, przydadzą ci się wkrótce“, pisywał mi zwykle. Wyznać muszę ze wstydem, że tylko W małej części szedłem za to dobrą radę, podczas gdy wcale znaczną część moich funduszów pochłaniali krawcy i kupcy różnego rodzaju. Oprócz tego, dzięki młodzieńczej próżności, uchodziłem za młodego Krezusa między kolegami, a reputacya taka kosztuje zazwyczaj bardzo wiele tytułem pożyczek, nietylko bezprocentowych, ale i bezzwrotnych. Tymczasem, powinienbym był rzeczywiście składać jak najwięcej pieniędzy, oszczędzać się ile możności; dzięki mojej pilności bowiem, z upływem roku miałem skończyć studya.we Lwowie i nasuwała się potrzeba pomyślenia o tem, co pocznę dalej. Właściwie, ze względu na ówczesny stan zakładów szkolnych w kraju, powinienbym był starać się wyjechać bodaj na rok za granicę i wykształcić się specyalnie w jednym lub drugim zawodzie technicznym; akademia lwowska zaopatrywała bowiem uczniów swoich głównie w wiadomości teoretyczne i ztąd uprzedzenie przeciw technikom krajowym nie było bez wszelkiej podstawy. Nie mogło być inaczej: jak można albowiem wykształcić dobrych inżynierów dróg i mostów, dobrych budowniczych lub dyrektorów fabryk w kraju, gdzie niema ani dróg, ani mostów, ani budynków, ani maszyn, ani fabryk, i gdzie 0 wszystkich takich rzeczach dowiedzieć się można tylko z książek lub z dzienników? Lecz przedłużenie studyów i wyjazd za granicę byłyby tak srogim wyłomem w projektach, które mimo mej woli kiełkowały i rosły w mej piersi, że ani myślałem o tem. Słyszałem, że mają trasować jakąś linię kolei żelaznej, a ponieważ czułem się zupełnie kwalifikowanym do takiej czynności, więc powziąłem natychmiast plan dostania się do takiego przedsiębiorstwa i zwierzyłem się z tem komornikowi, a ten przez rozmaite swoje konneksye wyrobił mi zawczasu posadę, i w lecie, zdawszy ostatnie egzamina, miałem rozpocząć moją działalność, obiecującą na razie wcale świetne wynagrodzenie. Nie zostawało mi przeto nic, jak tylko skorzystać jak najlepiej z czasu, który mi zostawał, i podzielić go między miłość i egzamina, o ile podział taki jest możebnym...
Oprócz wielu fantastycznych niedorzeczności, które zawierał mój list, pisany do Herminy po owej herbacie u pani Leszczyckiej, był tam także główny zarys mojego planu. Hermina uznała go wybornym, co się zaś tyczy Elsi, odpisała mi między innemi:
„Nabierz otuchy i pomów z nią otwarcie. Teraz, kiedy już wkrótce będziesz miał pozycyę niezawisłą i kiedy już jesteś mężczyzną, a nie studentem, nie potrzebujesz więcej mieć tych skrupułów, które miałeś dawniej. Piszesz mi, że wybudowałeś sobie domek z kart w twojej wyobraźni iobawiasz się dmuchnąć nań, aby nie runął. Kochany Mundziu, ja sądzę, że obawy tego rodzaju uchodzą tylko dzieciom i starcom, albo może i nam kobietom, ale wątpię, by z takiemi drżeniami W duszy można być mężczyzną — na czemże-by ostatecznie polegała różnica między nami a wami? My nieraz, nietylko co do innych rzeczy W świecie, ale co do stanu własnej duszy miewamy wyobrażenie równie może fantastycznie i nierealnie zbudowane, jak domek z kart, i boimy się nań dmuchnąć — a nie cierpimy, aby kto inny dmuchnął, ale dlatego też powiadacie o nas, że my żyjemy w świecie idealnym i odmawiacie nam w skutek tego prawa i zdolności do Wszystkiego, co się opierać musi na gruncie pozytywnym, nie zaś na urojeniach i na marzeniach. Widzisz więc, że albo musisz zostać dalej tym małym Mundziem, z którym tak długo roiliśmy i marzyliśmy razem, albo też oprzeć na jakich stałych fundamentach ten twój domek karciany — w którym jest pokoik i dla mnie, nieprawdaż, mój dobry, kochany braciszku? Od czegóż jesteś technikiem i egzaminowanym budowniczym? Gdyby się twój domek zawalił, jakkolwiek lekki na pozór, przygniótłby boleśnie i ciebie i mnie także — ale ja twoich obaw nie podzielam. Wszak serce twoje powiedziało ci, że ona cię kocha: Wierz sercu i bądź odważnym. Co do mnie, nie wątpię o jej uczuciach, a dlaczego — to niechaj ci objaśni wycinek z powieści, który tu dołączam.“
Wycinek z powieści! Jak gdyby prawda życia znajdowała się w powieściach! w dodatku był to ustęp z powieści, pisany przez kobietę, a więc przez istotę, która według własnych zeznań Herminy, o sobie samej miewa nieraz wyobrażenia równie złudne, jak pałac z kart. Przez istotę, niezdolną zdać sobie sprawy z pobudek swojego działania, przez istotę, która mniema, że jest wspaniałomyślną i pełną poświęcenia, wówczas gdy jest tylko samolubną lub zniechęconą, która mniema, że kocha, wówczas gdy jest tylko kapryśną, a która wtenczas tylko nie przypisuje sobie żadnej zasługi i zbyt nisko ceni własną wartość, gdy w istocie dopełnia nadludzkiego, bohaterskiego czynu! Budować można gmachy na sercu i uczuciu dobrej kobiety, ale budować na jej rozumowaniach psychologicznych, to gorzej jeszcze, niż stawiać domki z kart. Sens moralny owego ustępu z powieści, który mi przysłała Hermina z tą uwagą, że wyraża on jej własne zapatrywania, był zresztą ten, że Elsia musi mię kochać, skoro dcpuściła, bym pocałował jej warkocz. Hermina nie chciała tylko powiedzieć mi tego własnemi słowami, że rzuciłaby się bez namysłu W objęcia mężczyzny, gdyby wiedziała, że ją kocha, i gdyby go kochała nawzajem, i że nie dcpuściłaby go do dotknięcia swojego warkocza ustami, gdyby go nie kochała. Było to bardzo logiczne rozumowanie, nie wiem doprawdy, czemu mi ono nie dodawało otuchy.
A jednak, Hermina miała słuszność, musiałem to uznać i przyjąć w pokorze ducha jej kazanie o męskim harcie umysłu i o potrzebie technicznego zbadania, czy mój domek z kart wytrzyma silniejsze cokolwiek dmuchnięcie. Postanowiłem przystąpić do tej próby przy pierwszej sposobności. Tymczasem wysługiwałem się wiernie cioci Elżbiecie, jako ochotnik-fatygant, i niezmordowanym zabiegom moim udało się nakoniec pokonać cały szereg rozmaitych trudności, których przedsmak dałem czytelnikowi w poprzednim rozdziale, a których tu dalej wyliczać nie 291 będę, bo musiałbym chyba napisać cały przewodnik, jakim sposobem najlepiej jest we Lwowie nabywać meble, kupować śmietankę i fortepiany, przyjmować sługi i dobierać lekturę w pożyczalniach książek. Wśród wszystkich tych trudów widywałem Elsię bardzo często, i to było nagrodą tak wielką, że za jej cenę byłbym może sam obijał meble i nosił śmietankę. Elsia miała zawsze dla mnie swój wdzięczny i czarujący uśmiech, a od czasu do czasu jedno z owych spojrzeń, w których niebo otwierało się dla mnie. Pan Dominik niepokoił mię mniej, ale niepokoił mię jeszcze zawsze trochę. Raz spotkałem go na mieście, przywitał mię bardzo grzecznie i wszczął ze mną rozmowę dość obojętnej treści; przechadzaliśmy się po chodnikach i piękny mój rywal utyskiwał na świat, iż jest takim małomiejskim i drobiazgowym, takim tamującym swobodę ruchów każdego człowieka. O ile wyrozumiałem z tego wszystkiego, p. Dominik miał ochotę trzymać wierzchowca, ale we Lwowie adwokat, któryby się ośmielił pojawić konno na ulicy, byłby człowiekiem zgubionym. Potrzeba być bez zatrudnienia stałego i albo mieć, bodaj jakąś wyżej wartości zadłużoną wioskę, albo w inny jaki sposób należeć wyłącznie do stanu „ziemiańskiego“, aby mieć prawo na gruncie galicyjskim poświęcać się tak specyficznie rycerskiemu ćwiczeniu. Pan Dominik zaś, który już pieszo robił bardzo korzystne wrażenie, byłby niezawodnie robił jeszcze korzystniejsze konno, ale natomiast, nie byliby mu tego nigdy przebaczyli wszyscy ci, którzyby z nim nie mogli rywalizować, i byłby się stał celem najzjadliwszych pocisków, a nawet okrzyczanoby go, iż zaniedbuje kancelaryę i ponoś siedzi w długach po uszy. Takich szczegółów, jak n. p. niewinna przejażdżka konno, jest więcej; wyjmuję tylko jeden dla przykładu, jak dalece różnemi bywają w Galicyi skale, któremi ludzie mierzą swoich bliźnich. Są ludzie, którzy pracują i zarabiają, i którzy mogliby sobie pozwolić to i owo, ale jeżeli nie należą do jakiegoś kółka pozwalającego sobie to samo, to pod karą obmowy i wyszydzenia muszą sobie odmawiać niejednej przyjemności, podczas gdy drudzy nie nie robią i nic nie mają prócz długów, a nikt im niczego za złe nie bierze. Widocznem więc było, że pięknemu panu Dominikowi jego adwokatura ciężyła u nóg nakształt bryły ołowiu-utyskiwał na świat, ale pracował pilnie i poddawał się jego prawom i niedorzecznym nieraz wymaganiom. W toku rozmowy, gdy już zwykłym trybem zeszliśmy na kobiety, spytałem się, czy nie myśli powtórzyć kiedy swojej wizyty u pani Leszczyckiej? Na to dał mi p. Dominik odpowiedź, z której mogłem wywnioskować, iż Elsia robiła na nim pewnie wrażenie; nowy to był dla mnie powód obaw i udręczeń, a za parę dni omal nie zemdlałem z przerażenia, gdy p. Leszczycka postanowiła, urządzić u siebie mały wieczorek i zaprosić między innymi p. Borodeckiego. Widocznie kuzynka chciała zbliżyć kuzyna do swojej siostrzenicy — byłem zgubiony, wszystkie moje postanowienia, powzięte wskutek listu Herminy, zostały odroczone i powiedziałem sobie, że potrzeba poczekać, jaki obrót wezmą rzeczy.
Wieczorek u cioci Elżbiety poprzedzony był innym, który się odbył u pani Marszewskiej według rytuału ogólnie przyjętego. Proszono i tam pana Dominika, ale się nie pojawił. Klient jego, pan Artabanowicz odjeżdżał tej samej nocy na wieś i pan Dominik w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma mu coś do powiedzenia, zrobił więc zawód p. Marszewskiej, przyrzekłszy jej przedtem solennie widok swojej białej krawatki wraz z wszystkiemi usługami, jakie para lakierowanych nóg oddać może przy takiej sposobności. Spostrzegłem, że nieobecnością swoja sprawił pan Dominik większe wrażenie, niż my wszyscy punktualnem naszem stawieniem się na placu spotkania. Wyraz „my wszyscy“ odnoszę tutaj do pewnej liczby akademików, których zapraszają na wieczorki, aby nie brakło danserów, i do których grona ja także należałem. Oprócz nas atoli, kontyngens męski składał się jeszcze także z kilku „lwów“ pierwszej klasy, których odszczególniano na różne sposoby i których panie brały między siebie ilekroć nie tańczono, podczas gdy „my wszyscy“ zbici w jedną falangę wyfrakowaną, stanowiliśmy w takich chwilach jedynie przeszkodę komunikacyi to w jednym kącie salonu, to w drugim, to nakoniec, w środku pod pająkiem. Byłem cały czas w niezmiernie ponurym humorze tak z tego powodu, jakoteż dlatego, że w liczbie uprzywilejowanych kawalerów znajdowało się kilku, których niedawno widziałem u „Stasia“. Był książę Kantymirski, pan Pomulski i Gucio Klonowski, a wszyscy rwali się do tego, by tańczyć z Elsią, podczas gdy ja zaledwie raz mogłem dostąpić tego szczęścia.
Prawdziwa to była męczarnia widzieć ukochaną istotę, z okiem i licem ożywionem od walca, wirującą wkoło, Wspartą na ramieniu jednego z tych panów, których nie bez słusznego powodu tak nisko ceniłem. Pocieszało mię tylko to jedno, że żaden z nich nie był niebezpiecznym: książę i Pomulski prezentowali się tak, że trudno ich było rozróżnić od służby, a Gucia tylko jego mundur ratował od podobnej pomyłki. Guciunio znajdował się zresztą widocznie pod opieką owej mitycznej cioci Pomulskiego, która przed czterma laty przywiozła była tego młodzieńca do Starej Woli. P. Klonowski, jakkolwiek nie był już jego opiekunem, zajmował się urządzeniem jego interesów, a z wdzięczności, ciocia Pomulskiego lansowała Gucia w świat lwowski i obiecywała ożenić go korzystnie. Rozsiadła się ona była główną kwaterą na kanapie w towarzystwie pani Leszczyckiej i pani Marszewskiej — w przerwach między tańcami koncentrowano tam dwie panny Marszewskie i Elsię, a książę, Pomulski i Gucio bawili to kółko rozmową. Józio niecierpliwił się tem mocno, bo mu nie dali przystąpić do panny Wandy, i ile razy który z nas usiłował zbliżyć się do kanapy i rozpoczął rozmowę z pannami, tyle razy albo pani Marszewska, albo ciocia Pomulskiego sprowadzały owych trzech kawalerów na punkt zagrożony i umiała jakoś tak zręcznie Wplątać ich w ożywiony dyskurs z panną, o którą chodziło, że znaleźliśmy się wkrótce na drugim planie i musieliśmy wracać bez skutku do rezerwy, czekającej na środku pokoju rozpoczęcia tańców na nowo.
Salon ma niestety osobną swoją strategię i taktykę, w których ciotki i matki są mistrzyniami. Strategia polega na znajomości urządzeń ogólnych, na tem, kogo zaprosić, a kogo pominąć i t. p.; taktyka zaś jest to sztuka zbliżania pewnych osób z sobą a oddalania innych, na przestrzeni wynoszącej zaledwie kilkanaście sążni kwadratowych. Jeżeli nadto goście dostaną herbaty, gdy są zgrzani, a lodów, gdy im chłodno, i jeżeli toaleta pani i córki domu nie była zaćmiona żadną inną, cel wieczorku jest dopięty. Tym razem rzeczy wzięły taki obrót, że rozgoryczony do wysokiego stopnia, rad dałem się wciągnąć pani Mamułowiczowej w długą rozmowę o potrzebach serca ludzkiego i o wiecznej onego młodości — a ponieważ p. Mamułowicz, jak zwykle, odznaczał się swoją nieobecnością, więc odprowadziłem później tę damę mi do bramy jej pomieszkania i poszedłem do domu, gdzie już zastałem Józia, pełnego uczuć wściekłego gniewu na wszystkich Kantymirskich, Pomulskich i Klonowskich. Odwiózł on był ciotkę i siostrę do ich mieszkania, i po drodze przemówił się z niemi, a to z powodu, iż Elsia nie chciała uznać, by Gucio był z gruntu niedorzecznym i ograniczonym, a ciocia Elżbieta znajdowała nawet, że jest to młodzieniec wcale „do rzeczy“ i wspominała przytem o ogromnym majątku, jaki mu zostawi ojciec, z powodu, że starszy brat jego umarł a siostra — znana czytelnikowi panna Jadwiga — także zapadła na jakąś ciężką, dziedziczną chorobę. Obliczano powszechnie, że stary Klonowski ma około milion złr. majątku — tak szybko bowiem rosła jego fortuna dzięki rozmaitym szczęśliwym spekulacyom. Gucio był tedy, zdaniem pani Leszczyckiej, jedną z najlepszych. partyj w kraju i gdyby mu się powiodło przez ożenienie wejść w jedną z rodzin cokolwiek więcej starożytnych i arystokratycznych, mógł zająć nader świetne stanowisko w „towarzystwie“ i dać takowe także przyszłej swojej żonie. Na zarzut Józia, że Gucio zbyt jest ograniczony, by mógł zająć świetne stanowisko, i zbyt chętnie grywa wkarty, by mu wystarczył i największy majątek — odparła ciocia, że rozumna kobieta potrafi zawsze poprowadzić męża tak, jak to uzna za stosowne.
Elsia nie mówiła nic, unosiła się tylko nad pięknością jakiegoś szpakowatego wierzchowca, na którym Gucio pojawił się był niedawno pod jej oknami, i chwaliła go, że się wcale dobrze prezentuje konno — dodając, jakby na złość Józiowi, że Gucio podobał się bardzo Wandzie Marszewskiej — która to panna Wanda, jak już nadmieniłem, była słabą stroną Józia. Kolega mój Wpadł w skutek tego w gniew i rozpacz nie do opisania, i przez kilka’dni chodził. jak struty; po upływie zaś tego czasu spotkał Gucia W towarzystwie kilku oficerów i dandysów w jakiejś kawiarni, i był świadkiem, jak Klonowski nader lekko wyrażał się o pannie Wandzie. Przyszło do ostrych przymówek między nimi, Józio wybiegł zaperzony z kawiarni, odszukał mnie i natychmiast, w towarzystwie jednego jeszcze kolegi, musiałem pójść wyzwać Gucia. Ten przyjął nas grzeczniej, niżbym się był po nim spodziewał, i wskazał nam dwóch oficerów, jako swoich świadków.
Ułożyliśmy termin na poranek tego samego dnia, kiedy miał się odbyć wieczór u pani Leszczyckiej; tymczasem Józio w Wilią pośliznął się na ulicy, upadł i zwichnął rękę. Udałem się do świadków przeciwnej strony z tą wiadomością, proponując im odłożenie rozprawy na później; ale pierwszy, do którego się zgłosiłem, uśmiechnął się jakoś tak dwuznacznie, że porozumiawszy się z moim kolegą-sekundantem uznałem za stosowne oświadczyć, iż stanę na placu w zastępstwie Józia — zdawało nam się bowiem, iż potrzeba ocalić honor akademii wobec wojskowych. Józiowi nie wspomniałem o tem ani słowa, był on zresztą zbyt cierpiącym, by mu wszelka rozmowa nie sprawiała przykrości.
Gdy już wszystko było ułożone, przyszło mi dopiero na myśl, że Gucio, jako oficer od huzarów, powinien nieźle robić pałaszem, a umówioną bronią był właśnie pałasz, którego nie miałem w rękach od czasu, jak w Starej Woli pan Jakób uczył nas krzyżowej sztuki i młyńca. Zapóźno było jednak robić jakiekolwiek refleksye. Postanowiłem machać szablą jak najgęściej a resztę zostawić losowi.
Gdy przyszło do spotkania, pokazało się, że Gucio nie umie wiele więcej odemnie, natomiast znajdowali jego świadkowie, że nacieram zbyt gorąco i wstrzymywali mię kilka razy głośnem wołaniem: Halt! Mimo. ”to, wierny postanowieniu, machałem dalej zawzięcie i w końcu uczułem, że pałasz mój uderzył o coś mniej twardego, niż żelazo przeciwnika. Świadkowie rozdzielili nas iskonstatowali, że szyja Klonowskiego rozciętą jest w całej swojej długości; uchwalono tedy, że honorowi stało się zadość i że mamy sobie podać ręce. Nie chciałem tego uczynić jak tylko pod warunkiem, że Gucio przeprosi Józia, w którego imieniu stawałem, a przeciwnik mój zgodził się — na to, zapewniając uroczyście, że nie miał najmniejszego zamiaru obrazić tak dawnego przyjaciela jak Starowolski. Lekarz wojskowy zaszył i zalepił mu ranę, a ponieważ nie mógł wdziać munduru, więc musiał zostać do wieczora w pomieszkaniu kolegi, w którem odbył się pojedynek. Oficerowie zatrzymali i nas cywilnych pod pretekstem, że pobiwszy się, musimy teraz „Bruderschaft trinken“; przyniesiono szampana i wkrótce powaśnione niedawno obozy trącały się kieliszkami i zapewniały się nawzajem o szacunku i przyjaźni. Gucio był szczególnie serdecznym względem mnie i wynurzał się wtym sensie, że cokolwiek mogło zajść między mną a jego ojcem, to nie powinno nam przeszkadzać, abyśmy byli jak najlepszymi przyjaciołmi. Wydało mi się to wcale logicznem i naturalnem i odtąd powziąłem pewną sympatyę dla młodego Klonowskiego. Był on ograniczony w wysokim stopniu, to prawda; W pułku nawet Opowiadano o nim z tego powodu rozmaite anegdoty, a między innemi jednę, jak otrzymawszy raz rozkaz wykonania rekonesansu „w sześćdziesiąt koni“, udał się do pułkownika z zapytaniem: „Herr Oberst, soll ich die Mannschaft auch mitnehmen?[6]

Pomimo jednak, a może właśnie dla tej naiwnej i prostodusznej głupoty miał on w sobie coś, co go robiło miłym i sympatycznym, i co byłbym spostrzegł odrazu, gdyby nie niechęć, jaką musiałem czuć ku wszystkim Klonowskim w ogóle, i gdyby nie wspomnienia pewnych zatargów studenckich z Ławrowa. Teraz, gdy już lody były przełamane, polubiłem go tembardziej, gdy wszyscy w ogóle mamy jakiś niewytłómaczony pociąg ku ludziom, z którymi dla błahych powodów skrzyżowaliśmy przedtem żelazo.






  1. Zwracam uwagę, iż powieść niniejsza była już napisaną, gdy w jednem z państw europejskich wydarzył się podczas rozprawy sądowej wypadek zupełnie analogiczny z powyżej opowiedzianym; zresztą przyjaciel mój, p. Edmund Moulard, nie przebywał nigdy w tem państwie, i wszelka przeto myśl jakiejkolwiek alluzyi jest tutaj wykluczona. — Przypisek wydawcy.
  2. W niektórych okolicach kraju nazywają kubanami łapowe, które brali dawniej urzędnicy i sędziowie od stron, potrzebujących sprawiedliwości lub niesprawiedliwości. Wyraz ten pochodzi z Rumunii, gdzie mawiano, że do sędziego można trafić tylko: cu’bani, tj. z pieniądzmi w ręku. Objaśnienie to wydało mi się potrzebnem, ponieważ nie cała Europa sąsiaduje z Rumunią, i ponieważ kubany teraz już oczywiście należą do tradycyj zapomnianych.
    Przypisek wydawcy.
  3. Przeklęty fanfaron. — Przyp. wydawcy.
  4. Co pocznę, nieżonaty, dnia pierwszego marca?
  5. Chwytaj rad, coć obecna ofiaruje pora.
  6. Panie pułkowniku, czy mam wziąć i jeźdźców z sobą?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.