Strona:Jan Lam - Głowy do pozłoty Tom I.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po nocy na taką tuczę. Muszę pójść i zobaczyć, kto to taki.
Służąca tymczasem otworzyła już była drzwi i dały się słyszeć kroki z przyległego pokoju, do którego chciał wejść p. Wielogrodzki.
— Przesławski! Jak Boga kocham. Przesławski! O wilku mowa... A chodź-że tu, niech cię uściskam, żeś przybył wśród takiej burzy! Siadaj-że, zdejm bundę, bo się z niej leje; pozwól, niech ci pomogę!
Ale szlachcic, który wszedł, nie chciał zdjąć bundy. Była to figura wysoka, o włosach krótko strzyżonych, rosnących zresztą tylko na czubku głowy, a okolonych łysiną, jak portret podgolonego jakiego antenata. Wąs miał długi i cienki, nadający mu fizyognomię tatarska. Szlachcic był widocznie w srogiej irytacyi, oczy iskrzyły mu się jak węgle, a wąs trząsł mu się wraz z wargami. Podparł się ręką w bok i stojąc we drzwiach, przemówił urywanym głosem do Komornika:
— I ty śmiesz mię jeszcze witać, Wicenty? Ty, ty, co po pięćdziesięciu latach przyjaźni tak sobie ze mną postąpiłeś! Przyszedłem tylko po to, aby ci powiedzieć, że wiem o wszystkiem, wiem, wiem, i powiadam ci, że jesteś... infamis! Kwita z nami!
Co rzekłszy, szlachcic, z którego ciekła na podłogę struga wody nakształt małej katarakty, obrócił się i chciał wychodzić, wśród powszechnego osłupienia.
— Leonie — odezwał się p. Wielogrodzki — który osłupiał był jeszcze bardziej, niż my wszyscy — Leonie, czy ty się od czubków wyrwałeś? Chodź-że tu zaraz i powiedz mi, czego chcesz odemnie?
— Czego chcę? Czego chcę? — wrzasnął szlachcic, odchodząc od przytomności z gniewu, do którego snać był bardzo pochopnym z natury. — Chcę tego, że mówiłem teraz, od teraz właśnie, w tej chwili z Klonowskim, i że Klonowski dziś, rozumiesz mię? dziś, mówił z prezesem sądu, i że prezes powiedział mu wszystko, wszystko, rozumiesz? Wszystko mu powiedział, i kazał mię ostrzedz,