Emigracja — Rok 1863/Na obczyźnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Emigracja — Rok 1863
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na obczyźnie.




Tak żali się, tak czuje żołnierz, który musiał opuścić ojczyznę. Nie zbrakło mu odwagi ani męstwa, pragnął oddać życie za wolność narodu, a dziś na obcej ziemi, wygnaniec i tułacz.
Rozproszyła się po świecie armja polska, rozbrojono ją na granicy, i poszli w świat rycerze poświęcenia — na nędzę, na niedolę...
Pieśń tylko o nich śpiewa:

„A cóżeście, żołnierze, najlepszego zrobili? A cóż na to Bóg powie, żeście Polskę rzucili?
Ale ułan nie słucha, krew zapiekła się w oku, a źrenica tak sucha, jak broń jego przy boku. Cisnął kaszkiet pod nogi, wicher rozwiał włos siwy: Bądź zdrów, koniu poczciwy! tu się dzielą już drogi...
Odkąd słońce mi świeci, kraj raz trzeci upada, i ta ręka raz trzeci oszczerbioną broń składa! Nie dostaliśmy kroku, źle też płacą nam obu: dla cię niema obroku, dla mnie niema i grobu!...
I zapłakał na boje, i o lancę tłukł głową, chorągiewkę zdarł w dwoje i łzy otarł połową... I zawiązał garść ziemi, drugą ranę owinął, i w świat ruszył z młodszymi i jak wszyscy gdzieś zginął“.

W. Pol.

Pociesza nieszczęśliwych poeta Mickiewicz. I on został tułaczem, chce dzielić ich dolę, chce z nimi cierpieć, pokrzepiać ich duchem.
Sam chce zrozumieć, dlaczego stało się takie nieszczęście? Wszak Bóg jest sprawiedliwy, dlaczego dał zwycięstwo krzywdzicielom?
W najwyższym bólu woła:

„Nazywam się Miljon, bo za miljony
Kocham i cierpię katusze!
Patrzę na ojczyznę biedną
Jak syn na ojca wplecionego w koło!“


I przychodzi mu nagle myśl dziwna: czyż cierpienie jest karą od Boga zesłaną? Czyż nie cierpieli święci, a najwięcej Chrystus?
Wtedy wydaje mu się, że zrozumiał Boga: Polacy cierpią, bo są narodem wybranym, aby w nagrodę za swoje zasługi jako przedmurze chrześcijaństwa, przez mękę i śmierć, jak Chrystus, odkupili winy ludzkości. Dzieje Polski są powtórzeniem męki Chrystusa: rozpięto ją na krzyżu, cierpiała, skonała i została złożona w grobie.
Ale

„trzeciego dnia dusza powróci do ciała i Naród zmartwychwstanie i uwolni wszystkie ludy Europy z niewoli.
I przeszło już dni dwa: jeden dzień zaszedł z pierwszem wzięciem Warszawy (Suworow); a drugi dzień zaszedł z drugiem wzięciem Warszawy; a trzeci dzień wnijdzie ale nie zajdzie.
A jako ze zmartwychwstaniem Chrystusa ustały na ziemi całej ofiary krwawe, tak ze zmartwychwstaniem Narodu polskiego ustaną w Chrześcijaństwie wojny“.

Zapowiada więc Mickiewicz nową walkę, modli się o nią:

„Panie Boże wszechmogący! Dzieci narodu wojennego wznoszą ku Tobie ręce bezbronne z różnych końców świata. Wołają do Ciebie z głębi kopalni syberyjskich i ze śniegów kamczackich i ze stepów Algieru i z Francji, ziemi cudzej. A w ojczyźnie naszej, w Polsce wiernej Tobie, niewolno jest wołać do Ciebie; i starcy nasi, kobiety i dzieci modlą się do Ciebie w skrytości, myślą i łzami. Boże Jagiellonów! Boże Sobieskich! Boże Kościuszków! zlituj się nad ojczyzną naszą i nad nami. Pozwól nam modlić się znowu do Ciebie obyczajem przodków, na polu bitwy, z bronią w ręku, przed ołtarzem, zrobionym z bębnów i dział, pod baldachimem, zrobionym z orłów i chorągwi naszych; a rodzinie naszej pozwól modlić się w kościołach miast naszych i wiosek naszych, a dzieciom na grobach naszych. A wszakże niech się stanie nie nasza wola, ale Twoja. Amen“.

Wszystkich pociesza myśl nowego powstania i nowej walki, już teraz zwycięskiej. Nie po to wyszli przecież, aby zginąć na obczyźnie, lecz aby wrócić z siłą i zwyciężyć.
Wszystkie narody staną w obronie wolności, a Polacy na czele. Wtedy spadną kajdany ze wszystkich ludów uciśnionych.

Tę chwilę tak maluje poeta Słowacki:

„I oto nagle z płomienistej zorzy wystąpił rycerz na koniu, zbrojny cały, i leciał z okropnym tętentem.
A w ręku rycerza była chorągiew, a na niej trzy ogniste litery paliły się.
... I wołał grzmiącym głosem:
Oto zmartwychwstają narody! oto z trupów są bruki miast! oto lud przeważa!
Nad krwawemi rzekami i na krużgankach pałaców stoją bladzi królowie, trzymając szaty na piersiach szkarłatne, aby zakryć pierś przed kulą świszczącą i przed wichrem zemsty ludzkiej.
Korony ich ulatują z głów jak orły niebieskie, i czaszki królów są odkryte.
Bóg rzuca pioruny na głowy siwe i na obnażone z koron czoła.
Kto ma duszę, niech wstanie! niech żyje! bo jest czas żywota dla ludzi silnych“.

Tak malowało im przyszłość — marzenie.
Tem marzeniem krzepili ducha.

Lecz teraźniejszość?...





Z ojców mych ziemi przez wroga wygnany,
Deptać musiałem obcych ludzi łany.

Z. K.

Pyszne gmachy Paryża rozłożyły się wspaniale nad poważnie płynącą rzeką, jaśnieją w złotem słońcu marmurami, wabią bogactwem wystaw, pomników, pamiątek; ludno tu, gwarno, wesoło i jasno.
W oddalonej dzielnicy domy mniej ozdobne, ale wysokie, jakby pięły się do nieba, już prawie chmur sięgają. A na ulicy często słychać mowę polską: tu skupili się widać nasi rodacy-wychodźcy, tu ich najłatwiej spotkać.
Najłatwiej ich tu spotkać, bo mieszkania tanie. Niepiękne, małe, ciasne i wysoko, — jak wysoko! — ale na lepsze ich nie stać: — aby mieć dach nad głową.
Takich ulic i takich domów poszukują Polacy, którzy kraj opuścili po nieszczęśliwej walce w r. 1831. Odwiedźmy z nich jednego.
Oto dom bardzo wysoki, nienowy, schody ciemne i strome, ciasny korytarz i celki, każda z osobnem wejściem. W jednej z takich izdebek na poddaszu, z niskiem oknem, bez pieca, widzimy tapczan twardy, derką okryty starą, stół niewielki, trochę kulawy, krzesło — i to już wszystko. A jeszcze dzbanek z wodą i miska do mycia, lichtarz bez świecy, szklanka.
To mieszkanie poety Goszczyńskiego, jednego z tych, co w chłodny wieczór listopadowy stali w Łazienkach pod pomnikiem Sobieskiego.
Niejeden rok tu przeżył: tańszego mieszkania nie mógł znaleźć w Paryżu. Dziś dzień zimowy, chłodny, więc się nie podnosi z tapczana: niema po co. Robota go nie czeka, ani śniadanie gotowe; od kilku dni żył kawałkiem czerstwego chleba i wodą, — wczoraj i chleba nie jadł, bo nie ma. I sił nie ma do walki z zimnem, — pod derką na tapczanie cieplej. Nogi mu spuchły, może już nie wstanie? Jak Bóg zechce.
Chłodny, ostry wiatr przenika na poddasze, zimno tutaj i cicho, jakby się świat skończył. Wygnaniec patrzy w niebo przez małe okienko, a w myślach jego spokój...
Dzień się kończy, mrok idzie i noc zimowa długa, a jutro znów to samo. Dawniej czasem dostawał chwilowe zajęcia: jakieś lekcje, pisanie, lecz coraz trudniej o to, — tyle nędzy i potrzebujących.
Ktoś puka, wchodzi. To żona towarzysza broni, Nabielaka.
— Chorzy jesteście, panie Sewerynie? — pyta z troską i serdecznością.
— Nie. Co u was słychać?
— Głód i bieda. Ale może wam gorzej? Jedliście dziś?
— Nie jadłem i wstać mi się nie chciało: wstydzę się tego, to lenistwo, to niezgadzanie się z losem. Wstyd mi. Miałem sobie dzisiaj naprawić trzewiki, a nie zrobiłem nic. Dziękuję, żeście przyszli — to mnie zawstydziło, jutro wezmę się do roboty.
Kobieta ma łzy w oczach. I ona też głodna, myślała, że ten biedak podzieli się z nią chlebem.
Ha, trzeba jutro coś zdobyć dla niego, bo jest z tych, co w milczeniu — umierają.
I nietylko on jeden.



Na poddaszu w Brukselli, w niewielkiej izdebce, przy stoliku, założonym papierami, poważny starzec siedzi pochylony. Twarz spokojna, gęsto zmarszczkami okryta, włos biały, wzrok utonął gdzieś daleko, lecz myśl widocznie pracuje w skupieniu, z natężeniem, może z wysiłkiem.
To Joachim Lelewel, ukochany przez młodzież polską nauczyciel, uczony i historyk, z przekonań demokrata, rewolucjonista.
Dziś tułacz. Pozostała mu praca jedynie, którą ukochał, która mu życie wypełnia; ale trudno pracować na obczyźnie. Tam w Warszawie zostały jego skarby: rękopisy, księgi, zbiory, dokumenty. Czy je odzyska kiedy? Włożył w nie tyle życia, tyle mozolnej pracy, ciągle ich potrzebuje, — lecz tutaj ich nie ma.
Na ścianach izby mróz soplami lodu skrzy się i świeci, na szczęście jednak atrament nie zamarzł. Można pisać, choć ręce od zimna sztywnieją, jeszcze pracować można.
Zgromadził trochę książek, leżą na biurku, na półce, tutaj mu chyba nikt ich nie zabierze, — nie rozstanie się z niemi. Ostatni skarb, jedyny i drogo nabyty!
Godzina południowa, gospodyni obiad przynosi: herbata, suche grzanki.
Starzy ludzie niewiele potrzebują.
Znowu ktoś puka — gość. Dawny uczeń, przyjaciel. Ze zdumieniem patrzy na obiad i ściany.
— Mistrzu nasz — nie śmiem mówić, ale...
— Chcesz mię znowu stąd zabrać? Nie wyjadę. I niczego nie potrzebuję. Mam wszystko. Patrz, jak moja praca rośnie! Pragnę tylko skończyć przed śmiercią.
— Mając większe wygody, mógłbyś dłużej pracować, profesorze. Przywiozłem ci właśnie bardzo rzadki okaz, zdaje się — bardzo stary.
Oczy starca zapłonęły jasnym blaskiem, wyciągnął drżące ręce, bierze stary pieniądz, ogląda go z zajęciem.
— Gdybyś tylko pozwolił, profesorze — tylu nas jest — wszystko, co do jednej kartki przewieźlibyśmy sami.
— Ciekawa, rzadka sztuka, — nie mam takiej. Dziękuję ci, bardzo dziękuję! O tamtem nie mów. Nie chcę. I tak zabierzecie mię wkrótce.


Straszna nędza pośród „pielgrzymstwa“[1] polskiego. Francja gościnności im nie odmówiła, wyznaczyła nawet tym biedakom pensje, ależ ich tylu! tylu! — tysiące. Pensja na chleb suchy zaledwie wystarczy, a gdy potrzeba butów lub koszuli, chleba zabraknąć musi. I ciężko po ten grosz wyciągać rękę. Nie urodzili się ci ludzie żebrakami...
Braterstwo wielkie między nimi: każdy dzieli się chętnie, jeśli ma się czem podzielić; książę Czartoryski w Hotelu Lambert, swoim pałacu, wydaje dla rodaków bezpłatne obiady.
Ale trzeba się zgłosić, podać swoje nazwisko i — przyjąć ten posiłek darowany.
Wielu z tego korzysta: to ogromna pomoc, — ale większość nie przyjdzie tutaj po jałmużnę.
W wielkiej sali stół stoi, — nie nakryty, lecz długi. W godzinie południowej staje się tu ludno, a cicho i posępnie.
Wchodzi jeden po drugim żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki, Woli, oddaje kartkę, siada, i przynoszą mu posiłek. Często nie miał nic w ustach od wczorajszego obiadu, a przecież z trudnością przełyka, co dali, on, żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki. Teraz żebrak: z jałmużny żyje.
Więc cicho w wielkiej sali, nikt nie mówi, wolałby każdy nie być tu widzianym, nawet przez towarzyszów tej niedoli.
I choć biedaków wielu — niewielu „pielgrzymów“ korzysta z tego dobrodziejstwa, — większość woli głód cierpieć i umierać z głodu.


Lecz czyż tak ma być zawsze? Czyż po to przybyliśmy tutaj, aby umrzeć? Zstąpiliśmy za życia do grobu?
Nie! Nie! Nie! My żyć chcemy! chcemy ratować ojczyznę. Po tośmy tu przybyli. Niewolno nam siedzieć bezczynnie: — to zdrada. Zbierzmy się, radźmy. Do czynu, do pracy! Niech wodzowie prowadzą.
Wodzowie!!
Żal, ból, gorycz wzbiera w piersiach na to słowo. Wodzowie! — Oni tak ufali wodzom! Tak chętnie na ich rozkaz oddawali życie. A któż zgubił sprawę powstania?
Oni byli „rozumni szałem“, — a wodzowie!
— Zdradzono nas! Oszukano! Zaprzedano! Nie dajmy się, bracia, dłużej oszukiwać: sąd i kara na zdrajców przedewszystkiem!
— Sąd! kara! — domagają się nieszczęśni.
— Chłopicki zdrajca! — wybucha ktoś groźnie.
— Zapłacił pod Grochowem.
— Skrzynecki zdrajca! Skrzynecki! Skrzynecki!
Lecz pamiętają inni Olszynkę, Ostrołękę. Patrzyli na jego odwagę, czynów sądzić nie mogą, nie umieją.
— Krukowiecki! Krukowiecki! poddał Warszawę!
— Nie ma go między nami. Piętnujmy hańbą jego imię!
Ból, gorycz, nędza, przebyte cierpienia dają ich słowom siłę. Oni czują, że gdzieś są winni, więc żądają kary.
— Bracia — odzywa się ktoś spokojniejszy, — czy o karę nam chodzi? Nie zbaczajmy z drogi. Karę zostawmy Bogu. On jeden widzi wszystko i może karać sprawiedliwie.
— Bóg zapomniał o nas! A może Go niema! Musim liczyć na własne siły.
— Zgoda, liczmy na nie, lecz skierujmy wszystkie do jednego celu: chcemy ratować ojczyznę. Tam pastwi się tyran, my tu umieramy, — tak nie może być dłużej.
— Po co nas wyprowadzili? Dlaczego nie zginęliśmy tam, na swojej ziemi? Zbrodnia! zbrodnia!
— Może zbrodnia, ale jej nie cofniemy, — myślmy, co czynić teraz.
— Powrócić i odwołać się do ludu. Pomiędzy lud iść trzeba. Żaden wróg nas nie zmoże, gdy cały lud powstanie. Dlaczego lud dotąd w niewoli u panów? Dlaczego chłop nie uwłaszczony? Dlaczego sejm wolności ludu nie ogłosił?
— Sejm zdrajca! Sejm nas zgubił!
— Panowie nas zgubili, szlachta. Dlaczego lud nie uwłaszczony? Szlachta nie chciała zrzec się robotnika. Precz ze szlachtą!
— Sejm zawinił, może nie w jednem, ale nie o to nam chodzi. Nie sąd i kara teraz, ale nowe poświęcenia: co czynić mamy, aby ratować ojczyznę? Tam wróg mści się i depcze, miażdży, — stamtąd wzywa nas jęk.
Umilkli. Ten jęk słyszą: drży w powietrzu. Tak, tam dzieją się straszne rzeczy...
Więc ogarnia ich rozpacz.
— Wracajmy, wracajmy! Walczyć, zginąć. Śmierć zdrajcom! Precz ze szlachtą! Przez lud do wolności!
— Z ludem i przez lud. Lecz sam lud nie podoła. Naród to wszystkie stany. Na szlachcie ciężą winy, ale wspomnijcie Czarnieckich, Żółkiewskich, Sobieskich, tysiące innych, którzy przez całe stulecia przelewali krew za ojczyznę. Sprawiedliwym być trzeba.

„Któż, zachwycon zdarzeń ściekiem,
Nie popełnił nigdy winy?
Chyba jeden Ten Jedyny,
Co był Bogiem i człowiekiem!“


Słusznie mówi poeta:

„Jeden tylko, jeden cud:
Z polską szlachtą polski lud!“


— Szlachcic! Arystokrata! Broni swoich! Nie potrzeba nam kaznodziejów. Dość męki, posłuszeństwa, wiary w wasze hasła, — sami zrobimy teraz sprawiedliwość. Nową pójdziemy drogą.
— Co to znaczy?
— Wy wierzycie w szablę i szlachtę, a my wierzymy w lud.
— My jeszcze wierzymy w Boga.
— A my we własne siły. Zmarnowaliście przeszłość, uprzątnąć trzeba gruzy, nowy wzniesiemy gmach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— A więc zrywacie jedność?

— Własną pójdziemy drogą.
— Pokój z wami, bracia. Zawsze podamy wam rękę, gdy powrócicie do nas.
— Nie wrócimy do próchna.
Pielgrzymi polscy dzielą się na dwa obozy: niezgoda poszła z nimi na wygnanie.


Mickiewicz pragnie pojednać zwaśnionych: naród polski jeden być musi, ojczyzna matką wszystkich.
Jak Chrystus — uczy w przypowieści:

„Leżała pewna niewiasta w letargu i wezwał syn lekarzy.
Rzekli lekarze: wybierz jednego z nas, aby ją leczył.
Rzekł jeden lekarz: ja będę ją leczył w taki sposób.
Lecz inni zawołali: niech lepiej umrze, niżby miała być leczona w taki sposób.
A drugi rzekł: ja będę ją leczył podług takiej nauki. — Lecz inni zawołali: — niech lepiej umrze, niż gdyby miała być leczona podług takiej nauki.
I rzekł syn: — leczcież jakkolwiek, byleście ją wyleczyli. — Ale lekarze nie chcieli się zgodzić, jeden żadnym sposobem nie chciał ustąpić drugiemu.
Wtedy syn z żalem i rozpaczą zawołał: — O matko moja! — A niewiasta na głos syna obudziła się i wyzdrowiała. Lekarzów wypędzono.
Niektórzy z was mówią: niech lepiej Polska leży w niewoli, niż gdyby zbudzić się miała według demokracji; a drudzy: niech lepiej leży, niż gdyby zbudzić się miała według arystokracji; a inni: — niech lepiej leży, niż gdyby miała granice takie, a inni — owakie. Ci są lekarzami, nie synami, i nie kochają matki ojczyzny.
Zaprawdę powiadam wam, iż rząd w Polsce lepszy będzie niż wszystkie, o których wiecie, a granice większe będą, niż były kiedykolwiek. A każdy z was ma w duszy swej ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic.
O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa i powiększycie granice“.

p. A. M.

Wielkie, rozumne słowa, słowa wieszcza-proroka, słowa natchnione przez Boga. Budzą nadzieję, wiarę i wskazują drogę, najpiękniejszą, jedyną.
„Zasiewajcie miłość ojczyzny i ducha poświęcenia, a bądźcie pewni, iż wyrośnie Rzeczpospolita wielka i potężna“.
Nie słuchają nieszczęśni zapaleńcy. Zanadto są nieszczęśliwi, aby wielkie prawdy zrozumieć.
I wre waśń, nienawiść, gorycz, zemsta, które wydają kwiaty zatrute i krwawe.


Na ulicach Paryża wczesny zmrok zimowy, lekki śnieg prószy białemi gwiazdkami i stroi drzewa, dachy i przechodniów, — ludzie spieszą się ukryć przed chłodem i śniegiem: weselej w ciepłem mieszkaniu.
Nie spieszy wcale wysoki mężczyzna; jak gdyby nie czuł chłodu, idzie powoli, pogrążony w myślach. Przystanął wreszcie, jakby się zawahał: wejść czy jeszcze zawrócić? Niema po co wracać, — nic już nie zrobi dzisiaj.
Bez pośpiechu wchodzi na schody, widocznie przygnębiony jakąś myślą. Ale nic nie pomoże, — oto drzwi jego mieszkania.
W kuchence ciemno, — w sąsiednim pokoju przy słabym blasku świecy widać trzy osoby, skupione przy fortepianie: matka jedną ręką uderza w klawisze, a dwoje dzieci zgodnie śpiewa cienkiemi głosami:
— Idzie żołnierz borem, lasem, borem, lasem, borem, lasem!...
— Tatuś! tatuś! — krzyknęły nagle i rzuciły się ku wchodzącemu, jakby go witały z dalekiej podróży.
I kobieta powstała, spojrzała na męża, lecz snadź nie wyczytała dobrej wieści w jego twarzy, bo z tłumionem westchnieniem spuściła powieki, nie chcąc może, by widział smutek jej spojrzenia.
— Bądź spokojna, Celino — przemówił mężczyzna łagodnie — oto bułka dla dzieci, jutro dostanę pieniędzy. Mam przecież złoty zegarek, zastawię go lub sprzedam i przyniosę na chleb i mleko, zanim wstaną. Dziś zjedzą resztę zupy i tę bułkę, a my możemy pościć. Iluż to biedaków naszych po kilka dni nie jada!
— O dzieci tylko chodzi — szepnęła kobieta. — Zegarek nie na długo nam wystarczy.
— Wiem, moja droga, ale bądź spokojna. Pracę jakąkolwiek znajdę, a tymczasem sprzedamy, co możemy.
— Cóż my mamy? Trochę ubrania, — niewiele.
— Zgodziłem się dziś przyjąć miejsce bibljotekarza i mam je objąć wkrótce. Pensja bardzo mała, ale coś zarobię piórem. Aby dzieci nie były głodne.
— Biedaku! — z żalem szepnęła kobieta i spojrzała na dzieci, które, nie wiedząc o niczem, nakrywały białą serwetą do stołu, przysuwały do niego fotel ojca.
— Nie ubolewaj nade mną, Celino — rzekł Mickiewicz, poważnie patrząc w oczy żony. — Ja szczęśliwszy jestem od ciebie, bo wierzę, że to wszystko, co Bóg zsyła, jest dobre i potrzebne dla nas.
— I ta nędza? — szepnęła z boleścią kobieta. — U nas, wkoło nas, — tylu nieszczęśliwych...
Tak, głód i nędza zawitały nawet do skromnego schronienia wielkiego poety, którego arcydzieła są i będą zawsze największym skarbem całego narodu. Ależ któż miał kupować jego książki? za granicą: cudzoziemcy i biedacy; do kraju ich nie wpuszczano: zabronione!
Więc wieszcz-poeta, prorok — żyje w nędzy.
Zresztą odważnie walczył z losem i ubóstwem, jak zwykle człowiek wielki. Miał nawet lepsze czasy, tu, w Paryżu. Otrzymał miejsce profesora literatur słowiańskich; miał mówić cudzoziemcom o tych nieznanych krajach, ich przeszłości, wielkich dziełach, wielkich ludziach.
Tłum zapełnił olbrzymią salę, cisną się cudzoziemcy i rodacy, siwe głowy, ludzie poważni, każdy chce słyszeć mistrza, którego nazwisko zna cała Europa.
Wszedł na katedrę — przemówił i zdumiał, porwał i zachwycił słuchaczów. Wydaje im się, że podniósł kurtynę i przesuwa przed ich oczyma szereg wspaniałych obrazów. Widzą ten Wschód nieznany, innych ludzi, ich dusze, dzieje, życie. Staje przed nimi postać Iwana Groźnego w całej grozie niepojętego okrucieństwa. I Polska. Cały świat nowy, odmienny, a żywy, pełen blasku, barwy i ruchu, malowany pendzlem poety.
Ciekawych coraz więcej ciśnie się na te wykłady, cała inteligencja gromadzi się tutaj, przybywają słuchacze zdaleka.
Lecz Mickiewicz i na katedrze nie umiał zapomnieć, że jest „pielgrzymem polskim“, — jego dusza i serce nie umiały się oderwać od

tych pól, malowanych zbożem rozmaitem,
wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem


i coraz więcej zwracał się ku nim wyłącznie: mówił o krzywdzicielach i o krzywdach, mówił, że tępić zło powinien każdy:

„a kto nie wyjdzie z domu, aby zło znaleźć i z oblicza ziemi wygładzić, do tego zło samo przyjdzie i stanie przed obliczem jego“.
Złem jest despotyzm carów, wszelki gwałt i krzywda, a kto na krzywdę brata patrzy obojętnie, sam współwinnym się czyni.
Nawoływał ludzi do pracy nad sobą, do uszlachetnienia dusz własnych. Wtedy Królestwo Boże zapanuje na całej ziemi, pokój i szczęście wszystkich.
Nie o tem miał nauczać i wykładać, więc otrzymał dymisję.
Wówczas zabrakło chleba jego dzieciom.



W cichym szwajcarskim domku, w małym pokoiku z widokiem na śnieżne Alpy i błękitne jezioro Leman, spotykamy drugiego wielkiego poetę, Juljusza Słowackiego. Zapatrzony w cudny krajobraz, marzy i tęskni, i pisze do matki pełne smutku listy.
„O droga matko, ubogi wyrobnik zarabia na życie i utrzymuje rodzinę, a ja nie mam na to, abyś przyjechała do mnie, abym mógł ręce twoje oblać łzami i u nóg twych wypłakać całą tęsknotę duszy.
Nie mam na to. Żyję z pieniędzy, które ty mi przyślesz, bo inaczej nie miałbym na suchy kawałek chleba. Wyprowadzam się z tego pokoiku, w którym przez lat parę było mi tak dobrze, bo nie mam czem za niego tyle płacić. Poczciwa gospodyni oddałaby mi go za połowę ceny, ale przecież nie mogę krzywdzić kobiety.
Jak tam pięknie musi być u was!... Słońce za las zachodzi, i z pól wracają z pieśniami żniwiarze, z łąk skoszonych płynie woń siana; ty, matko droga, siedzisz na ganeczku i patrzysz na drogę, którą syn twój nie wróci nigdy...
A kiedy o tem myślę, żal mię zdejmuje niewypowiedziany, i oddałbym za jeden taki wieczór cichy na starym ganku z wami wszystkie piękności obczyzny i wszystkie smutne dni życia mojego“.

I ucieka poeta-tułacz z nad błękitnego jeziora, spieszy do Ziemi Świętej, złożyć u grobu Chrystusa swe zbolałe i smutne serce. Lecz na okręcie ogarnia go większa tęsknota, i skarży się samemu Bogu:

Smutno mi, Boże! dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą,
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze —
Smutno mi, Boże!

Kazano w kraju niewinnej dziecinie
Modlić się za mnie codzień, a ja przecie
Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie,
Płynąc po świecie.
Więc że modlitwa dziecka nic nie może,
Smutno mi, Boże!


Tak smutno, że zamyka się w cichym klasztorze i w przecudnej powieści maluje tęsknotę swej duszy, która ucieka z ciała do ojczyzny, stąpając po fali jeziora jak anioł z opuszczonemi skrzydłami.

„I stało się, że na dziecka wołanie wyszedł z Anhellego duch, mający postać piękną i barwy rozmaite i skrzydła białe na ramionach.
A ujrzawszy się wolnym, poszedł ów anioł na wodę i po słupie światłości księżycowej odchodził na południe.
Gdy więc już był daleko i na środku stawu, rozkazał Szaman owej dziecinie zawołać duszę, aby wróciła.
I obejrzał się duch jasny na wołanie dziecka i powracał leniwo po złotej fali, wlokąc po niej końce skrzydeł, obwisłych ze smutku.
A gdy mu rozkazał Szaman wstąpić w ciało człowieka, jęknął jak harfa rozbita i wzdrygnął się, lecz posłuchał.
...A zbudziwszy się, Anhelli zapytał: Cóż więc uczyniła dusza moja, będąc wolną?
Odpowiedział mu Szaman: Oto poszła po tym gościńcu złotym, co jest na wodzie od księżyca, i uciekała w tamtą stronę, jak człowiek, co się spieszy.
A na te słowa spuścił głowę Anhelli, i zamyśliwszy się, zaczął płakać, mówiąc: Oto chciała powrócić do ojczyzny!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I powróci tam kiedyś dusza... ale ciało do śmierci tułać się będzie i spocznie pośród obcych, w samotnym, dalekim grobie...


W prastarym, wspaniałym Rzymie trzeci poeta, najmłodszy z wielkiej trójcy, Zygmunt Krasiński.
Temu nie braknie złota ani wygód, choć po bratersku dzieli się swoim dostatkiem z biedniejszymi, ale dusza jogo smutna, bo patrzy na niedole i nędzę współbraci.
A gorzej od ich nędzy boli go niezgoda, bolą krwawe hasła zemsty, nienawiści.
Chce im powiedzieć, że to pokusy szatana, a że poetą jest, więc tworzy dzieje szlachetnego, niezłomnego Greka, Irydjona, który kochał ojczyznę całą duszą, nienawidził Rzymu, jej pana i gnębiciela. Nienawidził i postanowił oddać życie, by pomścić krzywdy swojego narodu, obalić wieczne miasto, zburzyć jego mury, podeptać wielkość i potęgę.
Po to jedynie żyje. Wyrzeka się wszelkiego szczęścia, byle nasycić zemstę. A nie wie, że to szatan sieje mu w sercu te ziarna i cieszy się ich kwiatem, bo w moc jego oddają piękną i szlachetną duszę.
Już kusiciel wyciąga po nią chciwe szpony, już ją zagarnia jako własność swoją, ale w godzinie sądu anioł miłosierdzia wzywa litości Boga, bo Irydjon kochał ojczyznę, bo z miłości wypływały jego błędy: — „Nie karz go, Panie, bo on kochał Grecję“.
Ta wielka miłość ocala winnego. Szatan oddala się upokorzony, a Bóg za pokutę posyła Irydjona na ziemię powtórnie, ażeby kochał, cierpiał — i przebaczał.
„Zamieszkasz pośród nowych braci i po raz drugi ujrzysz miłość swoją konającą i umęczoną, — a jeśli wytrwasz, przebaczysz, a kochać nie przestaniesz, będziesz wolnym Synem Niebios“.
Miłość jedynie jest zbawieniem świata, więc Krasiński wzywa rodaków do jedności, do wyrzucenia z serca nienawiści: „jeden tylko, jeden cud: z szlachtą polską polski lud“. Nie jako wrogi, gotowe do walki, lecz jako bracia, dzieci jednej ziemi.
Do oskarżycieli, często lekkomyślnie potępiających przeszłość, której nie znają dobrze, woła z serdecznem oburzeniem:

„Ty nie szukaj w ojcach winy!“
............
„Jakiż naród, jakiż stan —
Wiekże jaki z czystem czołem
Krzyknąć może: Jam aniołem!
Jam nie zadał drugim ran!“


Więc nie sądź, ale pracuj, nad własnym pracuj duchem —

„Bo cel światów — szlachetnienie!“


A jeśli żyć będziesz z tą myślą, świat wkońcu przyznać musi,

„Że na ziemi być Polakiem —
To żyć Bosko i szlachetnie!“




Gdzież jeszcze szukać wygnańców tułaczy? Widzieliśmy ich na Zachodzie, w krajach ludnych i bogatych, cierpiących nędzę i samotność ducha, szalejących nieraz z rozpaczy. Ale czyż tam jedynie płynęły te rzesze tęskniące „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych!“?
Oto przed nami inny świat, na Wschodzie.
Biały od śniegu, nieprzejrzany okiem, bezludny, pusty, głuchy. Wielki płaszcz borów rozesłał się po nim, lecz mróz-władca położył mu granicę; dalej już tylko bezdrzewna pustynia i srebrne wstęgi rzek, które zdążają do morza; tu szaleje wicher północny, a góry lodu wznoszą dumne czoła.
Może i piękna jest ta ziemia biała, zimna, czysta i cicha, może i piękna jest dla ludzi wolnych. Ale takich niema tu wcale.
Carscy słudzy poplamili ją gniazdami nędzy, rozpusty, zbrodni; dziki właściciel tych nagich obszarów jak zwierz leśny kryje się w puszczy; przestępcy-niewolnicy pracują w kajdanach, dobywając z łona jej złoto i skarby, albo jęczą w lochach więziennych.
Niebrak i tu wygnańców z polskiej ziemi: naliczyć ich można tysiące. Ciężko im płynie życie: w dzień pod batem dozorcy, noc w zgniłem powietrzu więziennej otchłani, gdzie im wolno we śnie marzyć o przeszłości. Przyszłości dla nich niema.

„Stąpaj tutaj ostrożnie — przemawia poeta — bo ta ziemia brukowana jest ludźmi śpiącymi. Słyszysz? oto oddychają głośno, a niektórzy z nich jęczą i gadają przez sen.
Jeden o matce swojej, drugi o siostrach i braciach, a trzeci o domu swoim, o tej, którą umiłował, i o łanach, gdzie mu się zboże kłaniało, jak panu swemu; — i szczęśliwi są teraz przez sen... lecz się zbudzą.
W innych kopalniach wyją zbrodniarze, lecz ta jest tylko grobem synów ojczyzny i pełna cichości.
Łańcuch, co tu szczęka, smutny ma głos, a w sklepieniu są różne echa, i jedno echo, które mówi: Żałuję was!“

Tutaj spoczną ich kości po ciężkim trudzie życia, ich prochy w obcą zamienią się ziemię...
Tu skonał Piotr Wysocki.



Nieskończenie smutną jest ziemia wygnania.

„Tam (w ojczyźnie) weselszy deptałem twoje trzęsawice, niż rubinowe morwy, złote ananasy“ — na obczyźnie — śpiewa Mickiewicz.

„Znaszli ten kraj, gdzie kwitną nad grobami piołuny? Gdzie niebo twarz błękitną w szare kryje całuny? Gdzie pole kośćmi siane, las szumi pieśń cmentarną, rzeki łzami wezbrane przez ziemię płyną czarną? — Kraj ten smutny, ubogi, ciągnie serce tułacze: on nad wszystko nam drogi: my z nim, on z nami płacze“... — skarży się Józef Ignacy Kraszewski, poeta i powieściopisarz, tułacz i wygnaniec, tęskniący do ziemi ojczystej.
Nie ujrzą jej, nie ujrzą więcej te tysiące.



Czasem jednakże powracają prochy.
Oto w tureckim Konstantynopolu tłum nieprzejrzany zaległ ulice i dachy, mimo chmurnego nieba i potoków deszczu, który spływa na ziemię niby łzy niebieskie.
To pogrzeb Mickiewicza. Tutaj umarł, lecz ciało jego tu nie spocznie: czarny karawan ciągnie para wołów, na nim trumna bez ozdób.
Tłum postępuje za nią: Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy, Niemcy, Ormianie, Bułgarzy, Serbowie, Kroaci, Dalmaci, Bośniacy, Czarnogórcy — Turcy.
Poważnie, uroczyście brzmi marsz pogrzebowy, środkiem ulicy wojsko w dwóch szeregach, i ten orszak żałobny bez końca, bez końca.
Dokąd idą? — Do portu, skąd statek francuski zabierze ciało tymczasowo do Paryża, zanim spocznie w królewskich grobach na Wawelu w r. 1890.





  1. Tak nazwał Mickiewicz wychodźców z kraju po r. 1831.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.