Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Krąż 30 sierpnia, 12 w nocy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Krąż, 30 sierpnia, 12 w nocy.

Mój zeszyt pamiętnikowy jest mi, jak widzę, najskuteczniejszem lekarstwem na nerwy wzburzone niebywale. Przeżywam w nim powtórnie przeżyte chwile i to mnie uspokaja, daje często dobre myśli, łagodzi. Więc i teraz porywam pióro, by powtórzyć sobie to, co dziś mnie spotkało. Jednakże dzisiejsze wypadki przewyższyły wszystkie zdarzenia jakie dotychczas przeżywałem w Krążu i z powodu Krąża. O śnie niema mowy! Zresztą dziś nikt w całym Krążu napewno nie śpi...
Po burzy o dziewiątej rano wyszedłem na śniadanie, zastałem w sali stołowej Gabrjela, jedzącego zachłannie. Był ubrany z większą abnegacją niż zwykle; bez krawata, kamizelkę miał niedopiętą, włosy w nieładzie. Ale monokl tkwił w oku i zdawał się szydzić ze swego stanowiska. Gabrjel był sam. Ujrzawszy mnie wyciągnął rękę na powitanie. Palce miał powalane tłuszczem od szynki i brudne paznogcie. Przemówił ustami pełnemi jedzenia.
— Zapomniałem, żeś przyjechał, no, ale była noc, a dziś ta przeklęta burza zbudziła mnie wcześnie. Weroninka także nie mogła biedaczka spać, bo pioruny trzaskały. Podczas burzy siedzieliśmy oboje tutaj, a teraz poszła się ubierać.
— Ty za to nie bardzo się stroisz do narzeczonej — rzekłem rozśmieszony jego wyglądem.
Gabrjel nadął się i odparł naiwnie.
— Weroninka kocha mnie samego, nie zaś moją oprawę. To dziewczyna bardzo rozumna i głęboka.
— O o o! tak! — potwierdziłem hiperbolicznie.
Gabrjel rzucił na mnie wzrokiem niepewnym.
W tej chwili weszła Weroninka bardzo wyniosła i dumna. Jednocześnie Kacper zaanonsował mi uroczyście, że borowy Krzepa chce się ze mną widzieć.
Skłoniwszy się Weronince, chciałem wyjść, gdy w tem Gabrjel porwał mnie za rękę i pokazując na Ślazównę rzekł krzykliwie:
— Powiedz, Romanie, mojej narzeczonej, kto jest właścicielem Krąża.
Popatrzyłem na niego jak na idjotę. Weroninka była czerwona i zła. Gabrjel miał w oczach głupi wyraz, śmiał się przykrym śmiechem. Odczułem, że on mi zadaje to pytanie tylko z jej powodu.
— Czy tu zachodzi jaka wątpliwość i czy komu z nas na tem zależy? — spytałem wzruszając ramionami.
— Jej zależy, bo uważasz, jej kochany papcio nagadał, że to nie ja, lecz ty jesteś panem na Krążu, no i... ona... uwierzyła — ha, ha! — zachichotał nieprzyjemnie.
Weroninka targnęła go za ramię bez ceremonji.
— Milczałby pan już! — rzuciła wulgarnie.
Przyszła mi złośliwa myśl do głowy. Zwrócony do Weroninki, ukłoniłem się jej z przesadną grzecznością i rzekłem:
— Wiem jak bardzo kocha pani swego narzeczonego i że pani, naturalnie, nic a nic nie zależy na tem, czy on jest, lub nie właścicielem Krąża. Ale na wyraźne życzenie Gabrjela odpowiadam, chcąc panią uspokoić zupełnie, by już nie było kwestji, że Krąż należy do pani narzeczonego.
Skłoniłem im lekko głową i opuściłem salę.
Wezwałem do siebie Krzepę, zacząłem z nim rozmawiać.
Borowy prosił mnie, bym zaraz poszedł do zamku, bo z Paschalisem dzieje się coś niedobrego. W nocy czekał na mój przyjazd a gdy mu potem Krzepa wytłomaczył, że przyjdę dopiero rano, wpadł w rozpacz i już od świtu w bibljotece wyprawia różne dziwy.
W trakcie opowiadania Krzepy, przebiegł koło nas roześmiany Kacper. Usłyszałem jak obok w garderobie opowiadał głośno służbie.
— A to Gabrjel klęczy przy Ślazównie i całuje ją w łydki, a ona, nogi wysunąwszy naprzód, beczy czegoś, hi, hi, pewno ze złości bo i klnie i chustkę drze zębami. Mnie wypędziwszy z pokoju jak psa! Hi, hi, hi!...
Krzepa usłyszał również to samo i pokiwał głową żałośnie. Z garderoby dobiegł głos starszego lokaja:
— Ot kiedy nieszczęście, to nieszczęście!...
Wychodziłem już z Krzepą z pawilonu, gdy Chmielnicka biegnąc pędem w moją stronę odwołała mnie do babki.
Staruszka była jeszcze bardziej podniecona, niż wczoraj. Wygląd jej był zagadkowy, jej dziwny niepokój udzielał się mimowoli. Miałem wrażenie, że tę kobietę otacza jakaś atmosfera trwogi, że ją ciągle coś przeraża. Rozglądała się dokoła niepewnie jakby ktoś był w pokoju, niewidzialny tylko dla niej. Ten jej popłoch nieustanny przygnębiał i drażnił jednocześnie.
Zadała mi pytanie zdawkowe, czy dobrze spałem, i naiwne, czy się nie bałem burzy. Snać zupełnie co innego mówiła niż myślała. Nagle rzuciła pytanie gorączkowe:
— Paschalis cię wzywa?... podobno... zwarjował?...
— Jest chory!... idę do niego.
— Zostań jeszcze!... zostań!... Roman! — krzyknęła ze strachem chwytając moją rękę.
Długich parę minut milczała, siedząc ze zwieszoną głową i rękoma założonemi na piersiach. Potem zaczęła mnie wypytywać o dom, o ojca: czy ojciec pytał o nią, czy pytał o Krąż, skąd znam Strzeleckiego, który był w Krążu, dopytując się o mnie.
— Poznałem Strzełeckiego na balu w Porzeczu, 29 czerwca.
Babka zrobiła wielkie oczy.
— Ty byłeś w Porzeczu... Skąd?... co?... nic mi o tem nie mówiłeś....
Wtedy wyznałem jej wszystko — od spotkania się z Terenią, aż do zaręczyn z nią w Wiedniu. Babka słuchała zdumiona, wlepiwszy we mnie czarne jaskinie swych źrenic. Pokazałem fotografią mojej narzeczonej. Staruszka patrzyła ciekawie i szepnęła:
— Orliczówna?... a tak! Ona z matką w Porzeczu mieszka od niedawna. Śliczna dziewczyna!... Ależ ona miała być zakonnicą?... Orlicz przeznaczał ją także dla swego syna.
— Doskonale babcia poinformowana — uśmiechnąłem się.
— Wiem wszystko, co się dzieje w okolicy. Wiem, że mnie nazywają czarownicą, niektórzy, a pewno i gorzej.....
Zadrżała, jakby pod wpływem jakiejś bolesnej myśli.
— Boże, bądź miłościw — usłyszałem jej cichy szept. Poczem spytała mnie znowu z żywością.
— Więc się żenisz, Romek?... robisz dobry wybór. Gdy Orliczówna zamieszkała w Porzeczu, myślałam, że może Gabrjel z nią się ożeni, zanim ta lafirynda nie przewróciła mu w głowie. Ale Orliczówna nie chciała Strzeleckiego, więc tem bardziej nie chciałaby Gabrjela.
Rękoma zakryła oczy.
— Zatorzeccy zgubieni!... na zatratę idą... Oddany chleb!... Sprawiedliwa ale niemiłosierna zemsta ojca i... Marcelego....
— Kogo? — spytałem z naciskiem.
Wyprostowała się nagle.
— Twego dziada, Marcelego Poboga, za... za... Dowiesz się za co! — krzyknęła.
— Może być babcia pewna, że ani mój dziad, ani ojciec, ani ja... nie jesteśmy zdolni mścić się za krzywdę!
Sam niewiem, jak mi te słowa wypadły z ust, tak byłem wzburzony...
Babka nagle błysnęła strasznie oczyma i... zwisła na fotelu prawie sina.
Zemdlała.
Przestraszony zacząłem ją cucić, wezwawszy do pomocy Chmielnickiej. Po długiej chwili staruszka odzyskała zmysły. Tragiczne jej oczy spoczęły najpierw na mnie, gdyż byłem nad nią pochylony. Patrzyliśmy na siebie. Babka dotknęła ręką, zimną jak lód, mojej ręki. Rzekła głosem cichym, wyczerpanym:
— Ty musiałeś bardzo kochać matkę swoją, dawno to już odczułam, ty masz serce.
Na jej prośbę musiałem opowiadać szeroko o moich rodzicach, o ich życiu w Uchaniach, o swojem dzieciństwie, potem o Tereni. Babka nie spuszczała ze mnie wzroku.
— Jesteście szczęśliwi!... w szczęściu idziecie przez życie!... Ja... w wiecznej męce... zgrzyty w duszy, z każdym rokiem zgrzyty były silniejsze,... wyrzuty okrutniejsze!... O, o!... Krąż nie ozłocił życia, Krąż złamał całe życie... tyle tylko zyskałam... i... w końcu taki wnuk, jak Gabrjel....
Przesiedziałem z babką długich kilka godzin. Gdy chciałem odejść, zatrzymała mnie trwożliwie.
— Zostań! Boję się!
Byłem pewny, że babce grozi poważna choroba nerwowo mózgowa, w połączeniu z histerją.
Nie miałem serca odejść od niej, tembardziej, że jej niepojęta obawa wzmagała się z każdą prawie chwilą. Drugiego śniadania nie jadła wcale, mnie zaś broniła iść do stołowego pokoju, dokąd sama nie wychodzi, od czasu, gdy Gabrjel wprowadził tam Weroninkę... Była tam tylko wyjątkowo wczoraj w nocy, na moje spotkanie.
Ja jednakże nie chcąc, by mnie Gabrjel posądził o jakieś konszachty z babką, zmanewrowałem tak, że wreszcie wymknąłem się z pokoju, przepełnionego wonią octu i eteru, do sali stołowej. Tam odrazu Korejwo i Chmielnicka oznajmili mi, że Krzepa desperuje z powodu, iż nie idę do zamku, gdy on z Paschalisem rady sobie już dać nie może. Załatwiłem się prędko z jedzeniem, słuchając monotonnych słów Korejwy, który się litował nad Paschalisem, i gadatliwego terkotania Chmielnickiej. Gabrjel z Weroninką szeptali ostentacyjnie tylko z sobą. Po śniadaniu podążyłem z Krzepą do zamku. Borowy prowadził mnie w głąb gmachu, ponieważ Paschalis był w bibljotece.
— Cóż on tam robi? — zaciekawiłem się.
— Od paru dni szuka testamentu. Całą bibljotekę od góry do dołu przewrócił. W nocy szukał w sali portretowej. Chodził ciągle z tym bronzowym świecznikiem; w zwyczajnym czasie sam prawie go udźwignąć nie może, a teraz go nosi jak pióro i wcale nie zapala. Po ciemku łaził i szukał za portretami, we wszystkich kątach. Potem upadł jak długi i spał kamiennym snem ze dwie godziny. Obudził się i teraz...
Krzepa zrobił tajemniczą minę.
— Teraz Paschalis mówi coś jak w jasnowidzeniu. Strach patrzeć na niego.
— Cóż on mówi?
— Jaśnie pan sam usłyszy. Paschalis już chciał iść do pawilonu, żeby szukać jaśnie pana. Ledwo go zatrzymałem.
Mijając salę portretową, zauważyłem nieład, porozrzucane na posadzce i stołach szpargały, niektóre porwane jakby w złości. Bronzowy, stary świecznik, z połamanem i świecami, snać niezapalanemi oddawna, może od czasu, gdym zwiedzał pierwszy raz zamek, stał na stole blisko portretu pradziada. Gdy weszliśmy do bibljoteki, przeraziłem się wyglądem Paschalisa. Był to kościotrup powleczony skórą żółtą jak wosk, zczerniałą. Oczy świeciły niby karbunkuły fosforycznym blaskiem. Stał jak jakiś potworny mag wśród stosów książek, starych pergaminów, poszarpanych zeszytów, zwalonych w nieładzie na podłogę.
Ujrzawszy mnie, wydał okrzyk głośny i rzuciwszy się po przez zatory ksiąg, runął przedemną na kolana. Objął mnie ramionami za nogi tak mocno, że kroku postąpić nie mogłem. W oczach miał wyraz półprzytomny, rozpaczliwy i błaganie.
Wołał głosem ochrypniętym:
— Jaśnie pan nasz! nareszcie!... nareszcie!... jaśnie pan nasz jest!... Już nas nie opuści! nie odjedzie!... na wieki zostanie w Krążu, na wieki!
Z trudem dźwignąłem go z kolan.
— Uspokójcie się, proszę was, Paschalisie!
— Jaśnie panie, ja wiem wszystko, wiem już wszystko. Teraz do dzieła... Zatorzeckich wyrzucić precz! za granicę Krąża. Wyrzucić podłych renegatów, uzurpatorów... oszustów!...
Przemówiłem do niego ostro, by milczał. Zgiął się zalany łzami, całował moje kolana, ręce, ramiona i coraz głośniej wołał jedno w kółko, że teraz trzeba wypędzić Zatorzeckich. Zirytowany spytałem go wreszcie, czy znalazł testament.
— Jaśnie pan go znalazł, już wiem! Jaśnie pan go znalazł! Dziś w nocy objawił się mi sam pan Hieronim i ksiądz pokutnik. Oni mi to powiedzieli.
— Oszaleliście!!
Czułem, że drętwieję pod niesłychaną mocą wzroku tego jasnowidza-maga.
Paschalis uderzył się pięścią w zapadłą pierś aż jęknęło.
— Jak kocham Boga, jak pragnę szczęśliwego skonu, tak dziś w nocy nawiedziły mnie znowu duchy pana Hieronim a i księdza pokutnika. Widziałem ich wyraźnie. Słyszałem głos pana: „Pobóg na Krążu, idź w pokoju sługo Boży!“... A ksiądz patrzał na mnie łaskawie jak nigdy i wskazał mi na ręce swoje bez pergaminów, które zawsze nosił. Powiedział wyraźnie: „Wyzwolonym!“ To znaczy, jaśnie panie, że testament znaleziony. Ja ich rozumiem! Ksiądz wyzwolony z pokuty za niespełnienie przysięgi — a słowa mojego pana: „Pobóg na Krążu“, to znaczy to samo, że testament znaleziony. „ Idź w pokoju sługo Boży“... to do mnie, to mnie woła Bóg...
Paschalis obsunął się powtórnie na kolana. Złożył ręce z błaganiem:
— Najdroższy nasz jaśnie panie, ty nie ukrywaj testamentu! nie idź przeciw woli Boga! Znalazłeś testament, a nie chcesz tego wyznać. Za ciężki kamień krzywdy rzucasz chlebem na Zatorzeckich! Nie godni tego! Nie godni!!... Panie nasz, zmiłuj się nad Krążem, zmiłuj się nademną!... Zmiłuj się!...
Krzepa ukląkł obok Paschalisa i objął mnie również za kolana. Zawołał ze łkaniem:
— Zmiłuj się, panie nasz, nad Krążem! Zmiłuj się! Zmiłuj!
Tak okropne było dla mnie to błaganie tych dwóch starców, że ścierpłem cały. Walczyłem z sobą, nie wiedząc co robić.
Gdy im pokażę kopję testamentu, Paschalis, będący w niesłychanem podnieceniu, gotów skonać tu przy mnie, z rozpaczy i zawodu.
Milczałem.
— Zmiłuj się panie!... Zmiłuj się nad Krążem!...
Te dwa głosy wyprowadzały mnie z równowagi.
— Ja testamentu nie znalazłem — odrzekłem wreszcie głucho.
Paschalis zerwał się z kolan i chwycił mnie za rękę z siłą zadziwiającą. Ciągnął mnie za sobą. Wyprostowany szedł krokiem nienaturalnym, martwym jakimś, jak nakręcony mechanicznie manekin. Dążył do sali portretowej. Krzepa wlókł się za nim zgnębiony. Paschalis zatrzymał się przed portretem pradziada, podniósł rękę w górę i zawołał potężnie, rozkazująco:
— Na ten portret pradziada swego przysięgnij, żeś testamentu nie znalazł.
— Paschalisie!!...
— Przysięgnij, jaśnie wielmożny panie, najdroższy nasz panie!... przysięgnij na ten portret, na prochy pradziada! Przysięgnij!!
Postanowiłem powiedzieć wszystko.
— Przysięgam, że znalazłem kopję testamentu, spisaną przez księdza Halmozena, ale tylko kopję z sygnetem, którym oryginał testamentu był pieczętowany. Oryginału nie znalazłem.
Paschalis i Krzepa patrzyli na mnie w popłochu. Wtedy wyjąłem z kieszeni woreczek zamszowy, z sygnetem Pobogów. Oddałem go Paschalisowi. Obaj starzy pochylili się nad nim.
— Ten sam! ten sam! to sygnet pana Hieronima... sygnet nieboszczyka... jaśnie wielmożnego Poboga.
Paschalis ucałował pierścień nabożnie, poczem utkwił we mnie oczy, pałające w wyrazie bezdennego zdumienia.
— Kopję... tylko kopję... gdzie ona jest?...
Zwróciłem się do Krzepy z poleceniem, by z pawilonu przyniósł moją walizkę.
Stary wybiegł pośpiesznie. Paschalis patrzał na sygnet. Oczy zwilżyły mu się łzami. Rozpatrywał pierścień szczegółowo, w rozdygotanych rękach, obracając go na wszystkie strony. Powtarzał cichym, łzawym głosem:
— Ten sam, ten sam! Tym sygnetem pieczętował testament... podawałem lak... pamiętam jakby to było dziś... To nie kopję, to oryginał testamentu jaśnie pan znalazł... Kopji żadnej nie było!...
Zachichotał śmiechem ironj i i zwątpienia w prawdę moich słów. Szyderstwo było w tym śmiechu szatańskim.
Krzepa nie wracał długo. Niecierpliwiłem się, bo Paschalis mnie męczył swoim wzrokiem i widoczną niewiarą.
Gdy nareszcie borowy powrócił, niosąc walizkę, z robiłem mu cierpką wymówkę za marudztwo.
— Ale... bo tam, w pawilonie... jaśnie panie, coś się dzieje, czy co? — rzekł z zagadkowym wyrazem twarzy.
Nie zwróciłem uwagi na jego słowa... Otworzyłem walizkę i pokazałem dokument. Paschalis zatrząsł się cały.
— Pismo księdza!... To testament! — zawołał z wybuchem. — Gdzie podpis, gdzie podpis pana Hieronima?!
Chwycił za papier. Uniosłem w górę dokument.
— Więc słuchajcie!...
W miarę czytania odczuwałem, że zbliża się jakaś chwila decydująca, że zaraz nastąpi coś nieoczekiwanego, coś epokowego, co się już nasuwa jak przeznaczenie... Wrażenie tego było tak silne, że poddałem się mu w zupełności... Coś się zbliża, coś zaraz nastąpi...
Spojrzałem na Paschalisa.
Oczy starca, przed chwilą pełne łez, stawały się teraz drapieżne, sępie...
Skończyłem czytanie.
— Gdzie to jaśnie pan znalazł? — spytał Krzepa.
— W skrytce zegara pod rzeźbą szczytową, w bibljotece.
Krzepa porwał się za głowę.
— Boże, mój Boże! Nikt z nas nie wiedział o skrytce w starym zegarze. Szukaliśmy w środku szafki, przy samym cyferblacie. Jezu! Jezu! Ale gdzież oryginał testamentu? Gdzie?...
Wtem rozległ się dziki wrzask Paschalisa.
— Wykradli testament!... Ooo!!... Zatorzecka wykradła! Zbrodniarka! Złodziejka!... W furji zwrócił się do portretu i z wyciągniętemi ramionami w górę, jął tak nielitościwie kląć Zatorzeckich, głównie babkę, że nie mogłem tego słuchać dłużej.
Krzepa oparty czołem o ramę portretu, trzymał się oburącz za głowę i ryczał jak bóbr, rozdzierającym szlochem. Płacz borowego był jeszcze okropniejszy, niż przekleństwa Paschalisa, już prawie niepoczytalne.
Skoczyłem, by odciągnąć Paschalisa od portretu.
— Milczeć!... Milczeć! — krzyknąłem groźnie. — Boga się nie boicie, którego wzywacie! Dosyć!
Chwyciłem za ręce zapamiętałego starca, chcąc go wyprowadzić z sali, by przerwać nareszcie ten straszny paroksyzm jego.
Krzepa na dźwięk mego głosu wyprostował się przedemną jak struna i jęknął:
— Jezu!... A toż co?!
Przypomniałem mu widocznie pradziada.
Odwróciłem się z Paschalisem od portretu, w stronę sali, gdy nagle, opętany starzec skurczył się jakoś jak tygrys do skoku, wyrwał mi z rąk kopję testamentu i ze zwierzęcym rykiem rzucił się naprzód, biegnąc do drzwi.
Spojrzałem i... krew mi ścięła się w lód...
W drzwiach sali stała babka Zatorzecka.
— Oto kopja testamentu, znaleziona w zegarze!!... Zbrodniarko! Oszustko!... Złodziejko!... gdzie testament?... Tyś go wykradła... ty! ty!! — wrzeszczał Paschalis.
Jednym susem ocaliłem babkę od ciosu wściekłej pięści straszliwego dziada. Chwyciłem z tyłu jego rękę tuż nad jej głową w kleszcze swojej dłoni. Krzyknąłem na Krzepę i obaj obezwładniliśmy szaleńca.
Trzymany silnie za ramiona, miotał bezecnemi wyzwiskami na tę kobietę, stojącą jak słup, bez ruchu, bez słowa. Ręce miała splecione na piersiach, chude, przezroczyste palce drżały febrycznie, twarz jej była kamienna, oczy wbite w ziemię, usta zaciśnięte tak, że tworzyły tylko wklęsłą linję bolesną.
Za nią stała Chmielnicka przytulona do drzwi, w niemem przerażeniu. Za progiem, w korytarzu, ujrzałem Korejwę bladego śmiertelnie. Czaiło się tam jeszcze kilka osób.
Przez chwilę zdawało mi się, że śnię. Groza jakaś niepojęta zawisła nad nami. Odciągaliśmy Paschalisa w tył machinalnie. Krztusił się, a nie przestawał ciskać obelg hańbiących, wytykając babce kradzież testamentu i majątku. Wreszcie zakryłem mu usta dłonią. Wtedy zabrzmiał w sali silny, ale tępy głos Zatorzeckiej:
— Nie uciszaj go, Romanie. On ma prawo bluzgać na mnie przekleństwem. On mówi prawdę!
Podniosła głowę do góry, oczy utkwiła w moich oczach.
— Ja wykradłam testament Hieronima Poboga, mego ojca.
W głuchej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, usłyszałem głęboki, świszczący, ciężki oddech starej kobiety. Z takim oddechem chyba sumienie zwala z siebie głazy, zbrodnia wydaje na siebie wyrok.
Zaszeleściało... Babka wyjęła z pod burki zwój papierów, owiniętych czarną taśmą. Odwróciła głowę wstecz i spytała sucho:
— Czy Gabrjel tu jest?
Odpowiedziało jej grobowe milczenie. Ale w tym samym momencie Korejwo wepchnął prawie Gabrjela z korytarza do sali. Zatorzecki blado siny, drżący jakby ze strachu, patrzał dokoła zmieszany, bezradny. Za nim dostrzegłem Weroninkę, Ślaza, Bogdziewicza, kucharza, starszego lokaja z pawilonu i Kacpra.
Paschalis stał między mną i Krzepą, z oczyma wlepionemi w Zatorzecką, pochylony naprzód, z wyciągniętą szyją. Milczał, więc puściłem jego ramiona ale tak się trząsł, że musieliśmy go znowu podtrzymać, by nie upadł.
Babka postąpiła kilka kroków naprzód i dając ręką znak stojącym za nią osobom, zawołała zawsze tym tępym, szczególnym głosem:
— Chodźcie tu wszyscy, wszyscy... bliżej!....
Stanęła naprzeciw portretu Hieronima, podniosła na niego oczy. Zmierzyli się wzrokiem; martwy portret ojca z czasów młodości, z żywą córką... staruszką.
Drgawki konwulsyjne przebiegły po marmurowem obliczu Zatorzeckiej. Przez długą, złowrogą chwilę patrzyła na portret, spojrzała na mnie, znowu na portret i... spuściła oczy na zwój papieru. Rozwinęła rulon spokojnie, ale drżącemi rękoma i przemówiła:
— Tu przed portretem ś. p. ojca mego, Hieronima Poboga, czytam jego ostatnią wolę, zawartą w tym oto testamencie, spisanym ręką księdza Bernarda Halmozena, przyjaciela ojca i spowiednika, z podpisem własnoręcznym testatora. Testament ten, ukryty przez księdza Halmozena w skrytce zegara w bibljotece zamkowej, ja Kunegunda Zatorzecka, własną ręką wykradłam, w nocy, w wilję śmierci księdza, gdy on był już nieprzytomny. Czynem tym skrzywdziłam mego starszego i jedynego brata, Marcelego Poboga, i jego małoletniego syna, Pawła. Skłamałam przed ojcem, że Marceli zginął, płynąc do Ameryki, mimo, iż wiedziałam dobrze i ja i mój mąż Ksawery, że brat mój z żoną i z synem żyją i że cierpią biedę w Paryżu. Zbrodnia moja zemściła się na mnie okrutnie. Zniszczyła mi całe życie, rzucając na nie klątwę. Zbrodnię swoją wyznaję teraz ze skruchą, wobec portretu mego ojca Hieronima, wobec was dwóch; Paschalisa Tuleji i Łukasza Krzepy; ostatnich świadków sporządzenia testamentu; wobec mego wnuka Gabrjela Zatorzeckiego i wobec Romana Poboga, rodzonego wnuka mego ś. p. brata Marcelego, czyli w prostej linji prawnuka, po mieczu Hieronima Poboga. Wobec was wszystkich zebranych odczytuję testament mego ojca.
I zaczęła czytać oryginał dokumentu, czyniącego Pobogów dziedzicami Krąża. Czytała głosem podniesionym i stała prosta w swej burce długiej, wytartej, w której ją poznałem, z gruszkami pereł zwisających na kołnierzu burki. Twarz jej była surowa a zimna jak głaz. Cała postać miała w sobie moc bohaterskiego samooskarżania się i zaparcia się siebie. Wszyscy, ilu nas było, patrzyliśmy na nią z zatajonym oddechem i podziwem.
Paschalis trząsł się coraz bardziej i tak już ciężył nam sobą, że ja i Krzepa ledwo utrzymywaliśmy go na swych ramionach.
Staliśmy, słuchając... Końcowe ustępy testamentu, w których testator zwraca się do dzieci: córki Kunegundy i syna Marcelego, zwłaszcza do córki, oraz ostatnie słowa, babka czytała prawie z mozołem, sztucznie, z męką wyraźną. W głosie jej odczuwało się tamowane łkanie:
„Dzieci moje, Marceli i Kunegundo, pamiętajcie i zanotujcie w sercach waszych: — Lepiej być stokrotnie skrzywdzonym, niż raz krzywdzicielem. Każda krzywda zawsze zemści się okrutnie, każdy skrzywdzony nagrodzony będzie kosztem krzywdziciela. Duszę swoją polecam ci Panie. Amen“.
Słowa te akustyka sali uniosła w głąb i powtórzyła echem parokrotnie: Amen! Amen!
Milczenie!
Nikt nie śmiał odetchnąć. Babka Kunegunda stała wpatrzona w portret, pod pręgierzem spojrzeń w bezmiernej ciszy. Zdawało się, że wszyscy zmartwieli w bezruchu, jakby znowu pod wpływem jakiegoś fantomu. Moment ten wydał się wiekiem.
I oto babka rozwinęła drugi jakiś papier i donośnie, z nowym zasobem sił, czytała własną już wolą spisany akt oddania Krąża, na mocy testamentu pradziada, jego prawnukowi w prostej linji po mieczu.
Dobitnie wymieniła moje imię i nazwisko.
Gabrjela wyposażała spłatą z Krąża, ograniczoną ściśle tak, jak miała być spłaconą ona, jako córka Hieronima.
Skończywszy czytanie, umilkła.
Cisza! tylko echo ważkich słów szemrało pod stropem mahoniowych kasetonów sali. Babka Zatorzecka zwróciła się do mnie:
— Romanie, w ręce twoje oddaję testament twego pradziada i cały Krąż... Pobogowie nie przestawali być właścicielami Krąża, ale nie wiedzieli o tem... Ja tylko wiedziałam zawsze, że Krąż to ich dziedzictwo.
Zwróciła się do obecnych:
— Wy wszyscy zebrani tu słyszeliście testament mego ojca. Właścicielem dziedzicznym Krąża jest prawnuk Hieronima, obecny tu — Roman Pobóg...
Coś jeszcze zaczęła mówić, gdy zagłuszył ją krzyk Paschalisa.
Starzec ten, przed chwilą omdlewający, wyszarpną! się z rąk moich i Krzepy i, wyrzuciwszy w górę ramiona, wrzeszczał nieludzkim głosem:
— Pobóg na Krążu! Pobóg na Krążu!...
Porwał gwałtownie ze stołu stojący tam świecznik antyczny, uniósł go w rękach wysoko i obłąkany radością, potężny w swem podnieceniu, przerażający w wyglądzie, biegł wzdłuż sali pod portretami, krzycząc bez tchu:
— Pobóg na Krążu!
Było coś tak olbrzymiego w tym tytanicznym wybuchu starca, taki bezbrzeżny ogrom entuzjazmu i szału, że wszyscy staliśmy jak wkuci w ziemię, osłupiali. Paschalis mocą swojej radości przygważdżał. Obiegł całą salę dokoła, snać resztą sił, bo się chwiał w swym pędzie i zataczał. Chciałem go podtrzymać, ale on stanął znowu przed portretem i chwiejący się machał świecznikiem w powietrzu, jak taranem, nad swoją i naszemi głowami. Zawołał ciszej ochrypłem, rwącem się, potwornem charczeniem raczej niż głosem:
— Pomszczonyś jaśnie wielmożny panie! spełniona wola twoja! Skończona... moja... męka! Zemsta, kara... do... ko... nana!
Odwrócił się w stronę sali. Głos mu się załamał jakby zakrzepł na chwilę i znowu zdławiony ryk, niby rannego lwa:
— Pobóg na Krążu!... Po... bóg...
Runął na posadzkę, na wznak, jak zwalony pień drzewa, ciężko, z łomotem, uderzając głową o ramę portretu. Świecznik z trzaskiem grzmotnął tuż obok niego. Dopadłem pierwszy, by dźwignąć Paschalisa z ziemi, za mną podbiegli Krzepa, Bogdziewicz, Korejwo.
Ale w oczach starca był już stygnący krzyk szczęścia obłędnego. Piersi wydały ostatnie tchnienie.
Skonał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Milczeliśmy wszyscy, jakby dur jakiś padł na salę.
Babka wpatrzona w zmarłego, wyglądała jak statua z granitu. W oddali zamajaczyła biała jak opłatek twarz Gabrjela... Gdzieś w korytarzu rozległ się spazmatyczny płacz kobiecy...
A pod portretem pradziada na zapylonej posadzce leżał ten wierny sługa i przyjaciel Pobogów, już cichy, uspokojony. Umarł z nazwiskiem Poboga na ustach.
Obaj z Krzepą uklękliśmy u jego zwłok. Poczułem w oczach łzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tam, pod portretem, kazałem ustawić mu ostatnie wzniesienie — tam śpi teraz, a świecznik antyczny, którym witał dwukrotnie Poboga na Krążu, jarzący się światłem, stoi przy jego głowie. Okna mahoniowej sali w zam ku świecą dziś czysto ziemskim, czerwono-złotym blaskiem mnóstwa gorejących świec.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po zajściach w zamku już, o zachodzie słońca, odprowadzałem babkę do pawilonu. Na dziedzińcu zamkowym ujrzałem z przykrością tłum służby zebranej tu w uroczystym nastroju. Zawahałem się, czy babkę prowadzić tędy. Zauważyła to i szepnęła półgłosem:
— Idźmy, mogę już wszystko znieść.
Szliśmy pośród tłumu; rozstępował się przed nami w milczeniu.
Czerwone refleksy zachodzącego słońca rzuciły na białą twarz babki żywszy złotawy blask. Nie tknął on jednak czarnych głębin jej oczu, w których nie było już dawnego wyrazu męki, jeno rezygnacja zupełna, przygniatająca.
Szła odważnie, wyprostowana, patrząc gdzieś przed siebie. Tak może bohaterzy idą na szafot. Ona wracała ze swojej Golgoty.
Tłum pochylił się w cichym ukłonie, oczy wszystkich wlepione były we mnie z tak wyraźną radością, tak serdecznie, że czułem się, w tej właśnie chwili, skrępowany tym objawem życzliwości. Ze względu na babkę było mi nawet bardzo przykro.
A ona rzekła półszeptem i miękko:
— Ciebie witają, Romku, nie krępuj się mną, okaż im serce. Jesteś na swojem dziedzictwie. Wszak oni wiedzą, że Krąż ocalony.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Późna noc, ale w całym Krążu nikt nie śpi... tylko Paschalis. Pawilon nasz opanowany dynamiczną muzyką Gabrjela. Tony i akordy grzmiące, cichsze melodje — wszystko to w burzliwej huraganowej wichurze, plącze się, gmatwa, tworząc wrzawę niesłychaną, która przypomina orkan morski. Bezładna ta muzyka, szarpana cyklonem fantazji, brawurą rozpasanych władz umysłowych i zmysłowych grającego artysty, jest zgrzytem tej nocy, przekraczającym miarę, jaką nerwy i uczucia ludzkie znieść mogą.
Chciałem się z Gabrjelem rozmówić w sprawie Krąża, lecz uciekł z zamku i zatarasował się u siebie. Powiedziałem przeto narazie tylko babce, że życzeniem mojem jest, a napewno będzie i wolą mego ojca, podzielić się mojem dziedzictwem z Gabrjelem. Nie znieślibyśmy bowiem, by Gabrjel został wyzuty całkowicie z majątku w naturze. Sprawę tę omówimy rzeczowo i prawnie. Oddam mu również sumiennie połowę kapitału w gotówce, którą babka oddała w moje ręce. Jest tam tego spora suma. Musiałem sobie to zastrzedz, gdyż babka nie chciała słuchać o oddaniu Gabrjelowi części kapitału do rozporządzenia, twierdząc, że to są pieniądze zebrane z jej własnych oszczędności, od czasu, gdy już sama gospodarowała w Krążu, które oddaje mnie ciepłą ręką i tylko mnie.
Może to i niepraktycznie dawać Gabrjelowi dużą gotówkę do ręki, ale niech babka robi z tem, co chce, byleby z tej sumy korzystał i Gabrjel, inaczej się nie zgodzę na jej przyjęcie.
Nawał spraw i kłopotów spadł mi na głowę. Musiałbym dłużej pobyć w Krążu, a pilno mi do Tereni. Wszak nasz ślub odbędzie się już wkrótce...
Ach, ta dysharmonijna muzyka Gabrjela!... Można doprawdy dostać pomieszania zmysłów, słuchając tych warjacyj, zwłaszcza po takim dniu... w taką noc....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.