Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odwróciłem się z Paschalisem od portretu, w stronę sali, gdy nagle, opętany starzec skurczył się jakoś jak tygrys do skoku, wyrwał mi z rąk kopję testamentu i ze zwierzęcym rykiem rzucił się naprzód, biegnąc do drzwi.
Spojrzałem i... krew mi ścięła się w lód...
W drzwiach sali stała babka Zatorzecka.
— Oto kopja testamentu, znaleziona w zegarze!!... Zbrodniarko! Oszustko!... Złodziejko!... gdzie testament?... Tyś go wykradła... ty! ty!! — wrzeszczał Paschalis.
Jednym susem ocaliłem babkę od ciosu wściekłej pięści straszliwego dziada. Chwyciłem z tyłu jego rękę tuż nad jej głową w kleszcze swojej dłoni. Krzyknąłem na Krzepę i obaj obezwładniliśmy szaleńca.
Trzymany silnie za ramiona, miotał bezecnemi wyzwiskami na tę kobietę, stojącą jak słup, bez ruchu, bez słowa. Ręce miała splecione na piersiach, chude, przezroczyste palce drżały febrycznie, twarz jej była kamienna, oczy wbite w ziemię, usta zaciśnięte tak, że tworzyły tylko wklęsłą linję bolesną.
Za nią stała Chmielnicka przytulona do drzwi, w niemem przerażeniu. Za progiem, w korytarzu, ujrzałem Korejwę bladego śmiertelnie. Czaiło się tam jeszcze kilka osób.
Przez chwilę zdawało mi się, że śnię. Groza jakaś niepojęta zawisła nad nami. Odciągaliśmy Paschalisa w tył machinalnie. Krztusił się, a nie przestawał ciskać obelg hańbiących, wytykając babce kradzież testamentu i majątku. Wreszcie zakryłem mu usta dłonią. Wtedy zabrzmiał w sali silny, ale tępy głos Zatorzeckiej: