Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzałem na Paschalisa.
Oczy starca, przed chwilą pełne łez, stawały się teraz drapieżne, sępie...
Skończyłem czytanie.
— Gdzie to jaśnie pan znalazł? — spytał Krzepa.
— W skrytce zegara pod rzeźbą szczytową, w bibljotece.
Krzepa porwał się za głowę.
— Boże, mój Boże! Nikt z nas nie wiedział o skrytce w starym zegarze. Szukaliśmy w środku szafki, przy samym cyferblacie. Jezu! Jezu! Ale gdzież oryginał testamentu? Gdzie?...
Wtem rozległ się dziki wrzask Paschalisa.
— Wykradli testament!... Ooo!!... Zatorzecka wykradła! Zbrodniarka! Złodziejka!... W furji zwrócił się do portretu i z wyciągniętemi ramionami w górę, jął tak nielitościwie kląć Zatorzeckich, głównie babkę, że nie mogłem tego słuchać dłużej.
Krzepa oparty czołem o ramę portretu, trzymał się oburącz za głowę i ryczał jak bóbr, rozdzierającym szlochem. Płacz borowego był jeszcze okropniejszy, niż przekleństwa Paschalisa, już prawie niepoczytalne.
Skoczyłem, by odciągnąć Paschalisa od portretu.
— Milczeć!... Milczeć! — krzyknąłem groźnie. — Boga się nie boicie, którego wzywacie! Dosyć!
Chwyciłem za ręce zapamiętałego starca, chcąc go wyprowadzić z sali, by przerwać nareszcie ten straszny paroksyzm jego.
Krzepa na dźwięk mego głosu wyprostował się przedemną jak struna i jęknął:
— Jezu!... A toż co?!
Przypomniałem mu widocznie pradziada.