Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczałem.
— Zmiłuj się panie!... Zmiłuj się nad Krążem!...
Te dwa głosy wyprowadzały mnie z równowagi.
— Ja testamentu nie znalazłem — odrzekłem wreszcie głucho.
Paschalis zerwał się z kolan i chwycił mnie za rękę z siłą zadziwiającą. Ciągnął mnie za sobą. Wyprostowany szedł krokiem nienaturalnym, martwym jakimś, jak nakręcony mechanicznie manekin. Dążył do sali portretowej. Krzepa wlókł się za nim zgnębiony. Paschalis zatrzymał się przed portretem pradziada, podniósł rękę w górę i zawołał potężnie, rozkazująco:
— Na ten portret pradziada swego przysięgnij, żeś testamentu nie znalazł.
— Paschalisie!!...
— Przysięgnij, jaśnie wielmożny panie, najdroższy nasz panie!... przysięgnij na ten portret, na prochy pradziada! Przysięgnij!!
Postanowiłem powiedzieć wszystko.
— Przysięgam, że znalazłem kopję testamentu, spisaną przez księdza Halmozena, ale tylko kopję z sygnetem, którym oryginał testamentu był pieczętowany. Oryginału nie znalazłem.
Paschalis i Krzepa patrzyli na mnie w popłochu. Wtedy wyjąłem z kieszeni woreczek zamszowy, z sygnetem Pobogów. Oddałem go Paschalisowi. Obaj starzy pochylili się nad nim.
— Ten sam! ten sam! to sygnet pana Hieronima... sygnet nieboszczyka... jaśnie wielmożnego Poboga.
Paschalis ucałował pierścień nabożnie, poczem utkwił we mnie oczy, pałające w wyrazie bezdennego zdumienia.