Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wczoraj. Wygląd jej był zagadkowy, jej dziwny niepokój udzielał się mimowoli. Miałem wrażenie, że tę kobietę otacza jakaś atmosfera trwogi, że ją ciągle coś przeraża. Rozglądała się dokoła niepewnie jakby ktoś był w pokoju, niewidzialny tylko dla niej. Ten jej popłoch nieustanny przygnębiał i drażnił jednocześnie.
Zadała mi pytanie zdawkowe, czy dobrze spałem, i naiwne, czy się nie bałem burzy. Snać zupełnie co innego mówiła niż myślała. Nagle rzuciła pytanie gorączkowe:
— Paschalis cię wzywa?... podobno... zwarjował?...
— Jest chory!... idę do niego.
— Zostań jeszcze!... zostań!... Roman! — krzyknęła ze strachem chwytając moją rękę.
Długich parę minut milczała, siedząc ze zwieszoną głową i rękoma założonemi na piersiach. Potem zaczęła mnie wypytywać o dom, o ojca: czy ojciec pytał o nią, czy pytał o Krąż, skąd znam Strzeleckiego, który był w Krążu, dopytując się o mnie.
— Poznałem Strzełeckiego na balu w Porzeczu, 29 czerwca.
Babka zrobiła wielkie oczy.
— Ty byłeś w Porzeczu... Skąd?... co?... nic mi o tem nie mówiłeś....
Wtedy wyznałem jej wszystko — od spotkania się z Terenią, aż do zaręczyn z nią w Wiedniu. Babka słuchała zdumiona, wlepiwszy we mnie czarne jaskinie swych źrenic. Pokazałem fotografią mojej narzeczonej. Staruszka patrzyła ciekawie i szepnęła:
— Orliczówna?... a tak! Ona z matką w Porzeczu mieszka od niedawna. Śliczna dziewczyna!... Ależ ona