Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
NIEPOKÓJ.
Serce się moje dręczy
wnętrznym niepokojem.
Zabłocki.

— Niewrócił! Gdzież się podział! Ach miły Boże! Co za wypadek! Jaka niespokojność! powtarzały naprzemian sąsiadki zgromadzone u Pani Piekarzowej.
— Jak to, moja Jejmość, jak to, wyszedł na chwilę, a do dziś dnia nie powrócił!
— Musiał nagły jakiś mieć interess.
— Przecież go i w mieście niema, i na poczcie nie brał koni!
— Im dłużej myślę, tém mniej pojmuję.
Tak to mówiły jedna przed drugą się śpiesząc, sąsiadki, a panienki innym stylem, lecz prawie to samo powtarzały Pannie Benignie.
Wtém drzwi skrzypnęły i metr muzyki, z postacią spokojną, wszedł do pokoju.
— Wiesz Pan! rzekła do niego Jejmość załamując ręce i wpatrując się w jego oblicze dziwnie wykrzywione, mój mąż od wczorajszego dnia nie wrócił.
— Jeszcze wczoraj wiedziałem, iż nie wróci, zimno metr odpowiedział, to tylko szkoda, żem zapomniał oddać karteczki, którą pisał do Pani. — Prawdziwie, dodał po chwili przetrząsając swoje kieszenie, niewiem gdziem podział tę karteczkę.
— Kiedyż ją mąż mój pisał?
— Tego niewiem, spokoynie odpowiedział przybyły ruszając ramionami, oddał mi ją służący, bo osobiście Pana Mączki nie mam znać honoru — nie mam honoru! — ale gdzie się ta karteczka podziała! rzekł znowu powoli wyymując papiery z kieszeni. — Tu, niema! tu, niema! w kamizelce nie ma! w spodniach za pozwoleniem, także niema! o dolicha czy tylko nie zgubiłem? wykrzyknął nakoniec metr, zrobiwszy dokładny inwentarz swoich kieszeni.
— Z tego wynika, żywo przerwała Exaktorowa, żeś Pan bardzo nieuważny — jak to można zgubić?
— Ludzie rozum tracą, zimno rzekł metr zapinając surdut, czyż to dziwna, że ja — kartkę zgubiłem.
— Tak! ale Pan z tą kartką i swoją nieuwagą, nabawiłeś niespokojnością całą rodzinę!
— Czemu Pan wczoraj o tém nie pamiętałeś?
— Nie każdy ma dobrą pamięć, znowu powolnie odpowiedział muzyk, jak gdyby chciał probować niecierpliwości przytomnych — a ja na moje nieszczęście dostałem od przyrodzenia, bardzo słabą.
Wszyscy na tę odpowiedź ruszyli ramionami, i potok wyrazów wstrzymany na chwilę, oczekiwaniem i nadzieją, wylał się tym gwałtowniej, im dłużej zostawał przecięty. Metr tym czasem z zimną krwią postąpił ku fortepianowi, grzecznie bardzo sprosił z krzesła naprzeciw stojącego jakąś panienkę, otworzył go i wśród milczenia, grać zaczął.
Sąsiadki stanęły nieruchome ze zdumienia, milczenie było powszechne i nieprzerwane, i zdawało się, że wszystkie dusze porzuciwszy więzy ciała, uniosły się z muzyką ku niebu i rozpłynęły się w tonach.
Nagle ustała harmonia, zadumany metr oparł się na krześle i zdawał się cóś przypominać. Wzniósł potém prawą ręką i z pod nogi fortepianu wydobył złożony grubo papierek, który sam był wczoraj włożył, ażeby się instrument nie wahał. Z uwagą rozłożył on pismo, powstał i oddał go Jejmości. Wnet wszystkie sąsiadki nachyliły głowy ku listowi: oczy ich zajaśniały kobiecą ciekawością, a usta poruszać się zaczęły.
— Cóż tam pisze mąż Pani? zapytała w końcu jedna, napróżno usiłująca, przez ramię, wyczytać pismo — opowiedź nam, kochana Pani! Prosiemy! powtórzyło kilka głosów.
— Zaraz! zaraz! rzekła sama Jejmość — otoż czytam: „Moja kochana Pani! Dla ważnego interessu, muszę z miasta na parę dni wyjechać — tandem niebądź asani niespokojna o mnie, a do najbliższej stacyi pocztowej poślij do mnie jakiego experta, z którymbym mógł o rzeczy pogadać. Jeżeli Ryszard ma rozum, to wypraw jego z panem metrem, a to niezwłócznie.”
— Awantury! rzekła po przeczytaniu Jejmość.
— Komedye! wykrzyknęła druga.
— Sceny! dodała trzecia.
— A to rzecz niepojęta, przerwała czwarta, posyłajże zaraz Jejmość — Panie metrze czy pojedziesz?
— Nie wiem! zimno przebąknął muzyk, wyglądając przez okno — jak się zdarzy.
— O! mamy nadzieję w jego łasce, że nam tego nieodmówisz — pojedziesz z Ryszardem.
— Pojadę! — z cicha odpowiedział zagadniony, ale muszę pójść się przygotować.
— Aha! aha! powtórzyły kumoszki, tylko prędko, tylko prędko.

Zaprzężony i upakowany pojazd stał przed domem, furman okryty płaszczem poziewał na koźle, konie kiedy niekiedy uderzały bruk niecierpliwą nogą, a bryka była nieruchoma.
Przez okna wychodzące na ulicę pokazywały się czasami główki z zazielonych firanek. Ryszard siedział także w swoiém otwartém oknie na górze, nieruchomy i zamyślony, a na dole Jejmość niespokojnie przechadzała się po pokoju, wyglądając czasami na ulicę. Za każdym szelestem stawała i zwracała oczy na drzwi, a gdy się te nieotwierały, ruszała ramionami, i przechadzała się znowu. Nareście uderzyła obiema rękami po boku i zawołała zbliżając się ku oknu.
— Zawiódł mię! już szósta blisko, a jego nie ma.
— Nie ma! powtórzyła Benisia, przebierając dosyć niezgrabnie po fortepianie.
— Ale to kara Pana Boga! rzekła znowu pierwsza, trzeba posłać.
— Wartoby było,
— Chłopcze! hej! Szymku! chodźno tu — i Szymek stanął we drzwiach, dojadając nieznacznie kawałka pulchnej bułki.
— Ruszaj! mówiła do niego Jejmość, do Pana metra, co to tu był dziś rano — rozumiesz?
— Rozumiem.
— I proś go żeby tu prędzej przychodził — rozumiesz? — Rozumiem.
— Lećże na jednej nodze.
— Dobrze Pani.
— Dostaniesz séra na podwieczorek.
— O! dobrze, Pani, dobrze — już idę. Jakoż pobiegł chłopiec żwawo i świszcząc poleciał prosto przed siebie. Tym czasem Jejmość i Panna Benigna z równą niespokojnością i większą nadzieją oczekiwały znowu metra. Postawiono świece na stole, szósta wybiła, wzięto się do roboty, ale niespokojność obracała ciągle oczy na drzwi, i nie dobrze robić nie dozwalała. Obie milczały, spoglądając tylko kiedy niekiedy na siebie — Wybił kwadrans, chłopca nie ma, Jejmość porzuciła robotę i okulary i znowu chodzić zaczęła, Benisia nastawiała ucha i tak przeszedł kwadrans, wybiło pół do siódmej. Drzwi otwarły się z trzaskiem, i chłopiec wbiegł na środek pokoju — Młódsza kobieta poskoczyła żywo, wołając — a co? a co? — a starsza z pozorną obojętnością postępując ku niemu, milcząc rzuciła tylko na niego badające wejrzenie.
— Już to moja Jejmość, rzekł po chwili namysłu chłopiec, dalibóg niewiem, czemu ja taki głupi! Niezapytałem się, gdzie on stoi — i całe miasto zlatałem. Co kogo zagadnę — a gdzie Pan metr? to ten mię znowu pyta — jaki metr? Ja jemu mówię — metr co uczy grać na palcach; a on się śmieje. Żeby Pani była łaskawa dla wszystkiego powiedzieć mi, jak on się nazywa, i gdzie stoi, tobym ja go może prędzej znalazł.
Matka z córką spójrzały na siebie i niewiedziały co odpowiedzieć, bo nieznały ani nazwiska, ani mieszkania metra.



Przybył nakoniec oczekiwany, około godziny siódmej i wszedł do pokoju, gdzie Ryszard oddawna tylko na niego czekając, z odjazdem się ociągał.

— A ktoż się widział bawić tak długo? zapytała Jejmość.
— Musiałeś Pan zapomnieć o przyrzeczeniu! dodała Benisia.
— Jedźmy! ponuro rzekł Ryszard.
— Czegoż się tak śpieszyć, odpowiedział metr zimno — trafiemy jeszcze na czas. Bo ja, przyznam się Państwu, zupełnie o dzisiejszej podróży zapomniałem, i wyjrzawszy dopiero oknem, gdym konie zobaczył, przyszło mi to na myśl.
— A gdzież Pan mieszka.
— Naprzeciw zaraz — tylko przez ulicę! Teraz zaś Panie Ryszardzie, żegnajmy się i jedźmy.
— Jedźmy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.