Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na placu Ś-go Jana w Wilnie, przed wielu laty, w jednej z kamienic na dole, znajdowała się restauracya nieosobliwa, którą może pamiętają jeszcze, ci co naówczas do niej uczęszczali. Nie miała ona ani prawa ani ochoty liczyć się do najpierwszych, nie grzeszyła wytwornością, rachowała na gości, których więcej wabi przystępność i pewne zaniedbanie, niż elegancya i drożyzna. Jeden chłopak dosyć odrapany i troje śmiałych dziewcząt, którym nigdy na odpowiedzi nie zbywało choćby na najśmielsze pytanie, nie licząc gospodarza, wyglądającego bardzo powszednio choć butno — stanowiły służbę i zarząd restauracyi tej, kawiarni razem i bilardu. Kancelarzyści, akademicy, oficerowie niższych stopni, ludzie lubiący swobodę a niemający wiele grosza w kieszeni, uczęszczali tu zwykle.
Ceny były umiarkowane, jadło i napój obrachowane na niewybrydność gości, a swoboda dochodziła niekiedy do najokrutniejszej wrzawy, którą, gospodarz Fiszer z trudnością starał się powściągać. On sam i służba zresztą byli z hałasem oswojeni i wiedzieli, że bez niego się obejść nie może; szło im tylko, aby czujne ucho jakiego dozorcy policyjnego nie posłużyło się nim i nie usprawiedliwiło interwencyi, która nigdy na sucho się nie obeszła.
W kilku tych izbach, z których jedna tylko nieco jaśniej była oświecona, niekiedy tłok bywał taki, iż miejsca nowoprzybyli wynaleźć sobie nie mogli. Miejsce w którém znajdował się lokal p. Fiszera było tak szczęśliwie wybrane u zbiegu ulic, w samym niemal środku miasta, iż onby go był na najwspanialej gdzieindziej urządzone salony nie mieniał. Tędy przesuwała się w pewnych dniach i godzinach niemal cała ludność miasta, a dla wielu ta brudna restauracya miała w sobie urok niezwyciężony.
Każdy tu był jak w domu, bez ceremonii: wchodził zabłocony, siadał, palił, wołał, żartował ze służbą, podnosił głos, dysponował, kaprysić mógł i wykłócić się dowoli.
Jeżeli wypadkiem zabłądził tu elegant nawykły do innego tonu, czystości i pewnej względności służby, wynosił się rychło, bo nań tak spoglądano, jakby go za drzwi chciano wysadzić. Bilard przytrzymał czasem w restauracyi do późna niektórych, innych zawzięta pijatyka, na którą Fiszer choć miał oko, nie był jej przeciwnym... Otwierały się podwoje do dnia bardzo, i rzadko kiedy było pusto.
W pierwszej izbie zastawionej stolikami jadano i pito; tu był rodzaj bufetu i zapach jej, gdyby go nie czyniły znośniejszym alkoholiczne wyziewy, wymagałby pewnego oswojenia się z nim, aby go wytrzymać można. Druga ciemniejsza salka od dziedzińca bilardem była zajęta, a kilka pokoików na tyłach służyło dla tych, co chcieli na osobności wypróżnić jaką butelkę z dobremi przyjaciółmi.
W jednym z nich właśnie przy dwóch skromnych lampeczkach francuskiego wina, siedzieli dwaj młodzieńcy, z których stroju wnosić było można, że się sposobili do podróży.
W izdebce mrok panował, który ją jeszcze smutniejszą czynił niż była, a z siebie samej więzienną celę przypominała. Dwa proste zabrukane stoliki, kilka krzeseł nie nowych, kanapka, na której w pewną odwagę uzbroiwszy się siąść chyba można było — zajmowały szczupły pokoik o jedném oknie wychodzącém na ciasne i smutne podwórko. Światło dnia wpadało doń z góry, blade, szare, zimne, a promień słońca nigdy się tu nie przedzierał.
Pomimo tak smutnego miejsca, twarze dwóch młodzieńców były wesołe, rozpromienione, a rozmowa wielce ożywiona. W tym wieku, na progu życia, gdzież nie wesoło? Młodość zastępuje słońce gdy go niema, powietrze nawet gdy go braknie.
Pomiędzy dwoma chłopakami, z których jeden siedział na kanapce opierając się o stolik, a drugi przechadzał się po ciasnym pokoiku potrącając o krzesła i stoliki, różnica wieku była prawie niewidoczna, a podobieństwo twarzy tak wielkie, że się każdy mógł w nich braci domyśleć.
Mieli jednaki wzrost, też same ciemne oczy, rysy bliźnięco podobne, coś nawet w ruchach i głosie pokrewnego. Wpatrując się jednak baczniej w nich obu, zwłaszcza gdy jak teraz byli razem, uderzała wielka różnica wyrazu twarzy, charakteru tych dwóch postaci. Na czém ona zależała, niezmiernie trudno było określić — gdyż nie rysunek i kształty się różniły, ale duch co obu ożywiał.
Przechadzający się mógł być cokolwiek starszym, był odrobinę silniejszym i zażywniejszym: oko jego śmielej patrzało, lecz nie miało tak głęboko sięgającego spojrzenia, jak nieco przyćmione i zmrużone źrenice chłopca, który siedział przy stole.
Na jedném z tych dwóch bratnich obliczów. widać było niczém nietłumione pragnienie życia i zaspokojenie i uszczęśliwienie niém; jakąś śmiałą nadzieję i wiarę w swą siłę; na drugiém panował spokój, trochę smutku, a dusza kryła się więcej pod powłoką która ją obejmowała.
Patrząc na nich można było odgadnąć, iż jeden z nich żył więcej ze światem i w świecie, drugi z sobą i w sobie. We wzroku pierwszego myśli było mało, zastępowała ją instynktowa pojętność młodości; w drugim już widniał rozum, ale onieśmielony własnym sceptycyzmem.
Wistocie byli to dwaj bracia, o rok tylko wiekiem od siebie różni.
Obaj skończyli nauki uniwersyteckie szczęśliwie i właśnie rozstać się mieli, bo każdego z nich gdzieindziej powoływało przeznaczenie.
Synowie ubogiej wdowy, która oprócz nich miała dwie córki, a całego majątku małą cząsteczkę we wsi w powiecie kobryńskim, zmuszeni myśleć sami o przyszłości, u wrót życia, w których się właśnie znajdowali, byli już jak na rozstaju. Starszy skończył wydział prawny i miał jakoby wejść w służbę publiczną; młodszy który rozpoczął medycynę i z niej przerzucił się na literaturę, nie miał tymczasowo innego widoku nad nauczycielstwo domowe.
Nie mógł więc nawet pojechać na wieś do Żulina do matki, aby u nóg jej złożyć swój patent, i wziąść błogosławieństwo na dalszą drogę. Rodzina, przy której objął obowiązki, wymagała, aby jej towarzyszył na wakacye, bo jedynak, któremu miał służyć za mentora, nie mógł bez dozoru pozostać. Tłómaczyło to trochę smutne usposobienie spartego na stole Kwiryna. Brat jego Rajmund swobodniejszy wracał do domu, i tam miał dopiéro wypocząwszy, obmyśleć jakich środków użyje do pomieszczenia się gdzieś w służbie.
W czasie pobytu ostatniego roku w Wilnie, bracia widywali się często, ale nie mieszkali razem. Kwiryn już się zajmował chłopakiem, z którym jechał teraz na wieś; Rajmund nie miał żadnych zobowiązań — chcieli więc choć godzinę spędzić z sobą, bo obaj tegoż wieczora opuścić mieli miasto i nie wiedzieli kiedy znowu zobaczą się na świecie.
— Mówię ci, Kwirynie — głośnym, jasnym i śmiałym tonem prawił starszy do spartego na stole — tyś sobie źle poradził! Słowo daję! Lękam się aby ci to całego życia nie zwichnęło! Gadaj sobie co chcesz — nam ubogim chłopcom, pierwszą było rzeczą co najrychlej myśleć o chlebie — a ty z twojej filologii nigdy innego jak razowy pono mieć nie będziesz.
Proszę cię, do czego to prowadzi? Literatem będziesz! profesorem! Patrzajże na wielce utalentowanych i bardzo sławnych. Szydłowski ma reputacyą, długi, i rozpił się z desperacyi; Borowski zacny, rozumny, poważany, nie zostawi po sobie chyba dobre imię. — Cóżto za karyera? — przypuszczam choćby katedra w uniwersytecie! W najlepszym razie tylko że się ma co jeść!!
Miałeś wcale dobrą myśl w początku pójść na medycynę, ale delikacik z waszmości, trupy ci się nie podobały! Gdybyś już był jak ja, poszedł na prawo! Urzędnik ma przyszłość.
Kwiryn milczał. Przyłożył do ust kieliszek, bez myśli i bez smaku połknął kropel kilka — i westchnął.
— A! Mundku mój! — zawołał zwolna stłumionym głosem — nie od dziś my się nie możemy zrozumieć.
— Owszem, ja ciebie rozumiem doskonale, przerwał Rajmund stając naprzeciw stołu i wychylając raźno swą lampkę do której dolał. Chciał tę samę przysługę uczynić bratu, ale ten głową potrząsnął i zakrył ręką kieliszek.
— Tak, ja ciebie rozumiem doskonale, mówił Rajmund — uległeś słabości, fantazyi. Czujesz w sobie talent — chce ci się glorio li, uczoności, sławy, poświęciłeś tym marzeniom — rzeczywistość! Drogo ci to opłacić przyjdzie!
Zarzut ten wywołał rumieniec na twarz Kwiryna, który się poruszył, strząsł i przerwał bratu.
— Nie, nie rozumiesz mnie!
To co ty nazywasz fantazyą, u mnie się obowiązkiem zowie! Człowiek nie dla samego chleba jest stworzony, — cel jego wyższy, wznioślejszy; powinien przejąć co zostawiła przeszłość i uzupełnione, powiększone oddać przyszłości. Dla mnie to życie ducha idzie przede wszystkiém!
Rajmund z młodzieńczą wesołą werwą śmiać się zaczął, bez szyderstwa, bez złośliwości — lecz tak że się od śmiechu powstrzymać nie mógł.
— Kwirku ty mój! zawołał — to są romanse! Co mnie obchodzi spuścizna przeszłości, kiedy ja po ojcu nie wziąwszy nic, nie będę miał co jeść! Co mnie obchodzą potomni, kiedy ja z głodu mam mrzeć. Myślę o sobie!
— Do pewnej miary, przerwał Kwiryn, rzecz słuszna — ale...
— Ja w pragnieniu życia nie znam miary, tak jak ty w twojém żądzy nauki, odparł Rajmund — chcę żyć w najobszerniejszém tego wyrazu znaczeniu, żyć piersią całą, używać, dojść jak najwyżej, posiąść jak najwięcej. Mam ambicyą, mam pragnienie — jestem nienasycony. Życie i użycie, to mój Bóg.
— Ha! westchnął Kwiryn — służymy więc dwóm Bogom różnym, bo dla mnie Bogiem wyzwolenie i spotęgowanie ducha mojego!
— Romanse! powtórzył Rajmund — o rok jesteś tylko młodszym ode mnie, a mówisz po dziecinnemu! Z takiśm pojęciem życia do czegóż ty dojdziesz?
— Ja nie wiem — zawołał Kwiryn — nie w mojej mocy jest dojść, ale w mej mocy iść. Zresztą, wiesz co Mundku, to co się tobie tak uśmiecha, w czém ty widzisz swe szczęście, dla mnie byłoby męczarnią.
Wiedziałeś to już i mogłeś zrozumieć z naszego życia odmiennego w uniwersytecie. Ty pozawiązywałeś stosunki, kręciłeś się po domach pańskich, bawiłeś się, umizgałeś — ja siedziałem w kącie nad książkami i, słowo ci daję, daleko się uważałem za szczęśliwszego w mojém osamotnieniu nad ciebie, coś się musiał kłaniać, uśmiechać, nieraz kłamać, często udawać, słowem, grać rolę niewolniczą — nieznośną!
— Widzisz Kwirek! — gorąco odparł brat, widzisz! ta niewola była dla mnie roskoszą. Jasię czułem i czuję stworzonym do tego świata, do którego, jak ty powiadasz, wśliznąłem się. Niepotrzeba mi było się wciskiwać ani wślizgiwać, bo ten świat poczuł we mnie swojego, przyjął, adoptował, pokochał....
Słuchaj — ja już dziś mam takie stosunki, które mi dozwalają w przyszłość patrzeć śmiało — a ty co masz?? co?
Kwiryn ramionami ruszył i odparł trochę szydersko.
— Mam rozpoczętą gramatykę grecką i tłómaczenie Iliady!!
— To mnie ściął! rozśmiał się Rajmund. Stosunek z Jego Ekscelencyą Homerem i rozpoczęta gramatyka, których jest już sto doskonałych i która się na nic nie zda.
— A twoje stosunki? szepnął Kwiryn.
— Nigdy ci o nich nie rozpowiadałem szerzej, bom się chwalić nie chciał — rozpoczął Rajmund, lecz bądź co bądź, nie chcę mieć tajemnic. Nie żartuj sobie z moich stosunków.
— Tańcowałeś kontredansa u Salomo....ów, wtrącił Kwiryn — to wiem.
Rajmund napuszył się i minkę zrobił szyderską. Nalał sobie wina i wychylił je szybko, zaczynając znów chodzić po izdebce.
— W kamienicy na Bernardyńskim zaułku, w której ja stałem na trzeciém piętrze, począł mówić, na pierwszém stali państwo Szambelaństwo Ch. — Nieznasz ich i nie masz o nich wyobrażenia.
Jakiś czas ja też anim się spodziewał zawrzeć z niemi znajomości. Były to zawysokie progi na moje nogi. Spotykaliśmy się na schodach czasami. Szambelan wyglądał mi śmiesznie, stary, uróżowany, w peruczce, elegant, ale z twarzą łagodną, dobrą i tak wyżytą, zmęczoną, wyssaną, zniszczoną, że mimo sztucznego rumieńca, na tę ruinę smutno było patrzeć. Widywałem też czasem samę panią, znacznie młodszą, z resztkami dobrze i starannie zachowanej piękności, tak wyelegantowaną jak mąż, z czarnemi ognistemi, wyrazistemi oczyma i bardzo dystyngowanemi ruchy — mijaliśmy się nie znając, usuwałem się im z drogi. Raz wieczorem miałem zręczność powracającemu do kamienicy Szambelanowi, nim służącego się dobudził dzwonieniem, poświecić na wschodach. Zrobiła się niby znajomość, do której wagi nie przywiązywałem; ale wielce ugrzeczniony pan nazajutrz przyszedł do mnie. Zostałem zaproszony na herbatę. Poznałem panią Szambelanową; nie było więcej nikogo, bo są bezdzietni i żyją zupełnie sami. Nie liczę podstarzałej panny rezydentki. Wieczorem rozmawialiśmy dużo. Gdym się żegnał, sama pani prosiła mnie abym jako sąsiad przychodził często na herbatę. Szambelan gorąco to zaproszenie potwierdził, a później już na wschodach mi je przypominał, niekiedy nawet przysyłając po mnie kamerdynera. Stałem się u nich prawie domowym, bo — miałem szczęście podobać się obojgu, a nie chwaląc się, szczególniej samej pani.
Słuchając, namarszczył się Kwiryn. Rajmund stanął naprzeciw i śmiał się.
— A, ty! purytaninie! zawołał — Cóż ty chciałeś, żebym najmilszych w świecie i najwygodniejszych stosunków zaparł się dla jakiejś głupiej delikatności.
— Wstydź się! wtrącił Kwiryn.
— Nie mam się czego wstydzić — zawołał Rajmund. Słowo daję! Szambelan i ona mają w świecie stosunki i koligacye ogromne. Jestem jedną nogą w strzemieniu.
— A po kolana w błocie! odparł Kwiryn.
— Słuchajże! przerwał Rajmund, gdybym kogokolwiek oszukiwał! ale ja ci stosunku tego odmalować nie potrafię. Szambelan najczęściej gdym ja przyszedł, wynosił się zaraz, zaklinając mnie abym żonę jego zabawiał. Zastając mnie u niej, dziękował i ściskał. Dowiedziałem się od niej samej potém, że miał nieszczęśliwe pasyjki w mieście i że się bałamucił bez miary, tracąc co miał na najgodniejsze wzgardy stworzenia, których młodość go nęciła. Żona ubolewała nad nim, nad sobą — lecz nie było na to rady...
— Mój Rajmundzie — odezwał się Kwiryn — przerwy ty to opowiadanie, nie jestem go ciekawy. Masz dobrą przyjaciółkę w pani Szambelanowej, przyjaciela w nim, to dosyć...
Wyjedziesz na wieś, zapomną o tobie, zabiorą nową znajomość i ktoś inny będzie uczęszczał na herbatę.
— Bardzo wątpię — odezwał się Rajmund, bo ja dziś lub jutro się z nimi spotkam w drodze i odprowadzę ich niemal aż do domu. Jadą tym samym traktem. Będę u nich wkrótce na wsi. Szambelan ma mi dać list polecający.
Kwiryn zamilkł chwilę, oddął usta.
— Winszuję — szepnął — I tą drogą myślisz się dorabiać przyszłości?
— Tą najprzód, a potém wszelkiemi innemi, jakie prowadzą do —
— Czego? spytał brat.
— Do bogactwa, znaczenia, wziętości, władzy, siły i wszystkiego co życie ozłaca! zawołał Rajmund. Powiedziałem ci: chcę żyć! będę żył!
Kwiryn ruszył ramionami, wstał z kanapki.
— Dobrze, dobrze — odezwał się, żyj jak chcesz, rób co chcesz! mówmy o czém inném!
A! szczęśliwy człowiecze! dodał po namyśle — ty zobaczysz matkę! ty uściskasz siostry! ty będziesz w Żulinie! ty odetchniesz tém zdrowém powietrzem naszém i spoczniesz! A ja!!
Tu jakby mu zabrakło tchu, przerwał i wnet począł znowu.
— Pocałuj nogi mateczki, uściskaj Julkę i Jadzię — pokłoń się olchom starym — gruszy co stoi naprzeciw ganku.
Łzy miał w oczach..
— Jakie dziecko z ciebie! mruknął Rajmund.
— Ja już umrę niém — rzekł Kwiryn.
— I ja przecież ich kocham, i mnie serce uderzy, dojeżdżając do Żulina, i ja wzruszony do nóg matce upadnę, ale u mnie się to odbędzie wszystko wesoło.
— Ja myślę o tém ze smutkiem, bo — ich nie zobaczę! zawołał Kwiryn — nie wiem nawet kiedy potrafię się wydobyć!
— A pocóżeś ten obowiązek niewolniczy przyjmował? wybuchnął Rajmund. Mówisz o mojej niewoli — ale ja stosunkowo do ciebie, jestem sto razy swobodniejszy! Po co ci było się wiązać?
— Nie chciałem być matce ciężarem!
— E! znowu przesada i romanse! — zawołał Rajmund. Przecieżbyś nie zrujnował ich, przesiedziawszy kilka miesięcy w Żulinie.
— A dalej co? — odparł Kwiryn spokojnie. Gdybym nie przyjął tego obowiązku, nie miałbym pojechać o czém.
Rajmund stanął nieco zarumieniony.
— Otóż to mnie gniewa, rzekł głos podnosząc i stukając o stół, że ty chcesz być czémś poczciwszém ode mnie. Całe twoje postępowanie jest ciągłym wyrzutem przeciw mnie!
— Co pleciesz! co gadasz — począł Kwiryn. — Tłómaczysz sobie wszystko opacznie. Tyś starszy, na tobie nadzieja przyszłości dla matki i sióstr. Słuszna jest rzecz, żeby ci matka teraz pomagała, kiedy ty masz jej być pomocą. Ja niedołężny, jak ty sam mówisz, jej, tobie, wam, na nicbym się nie zdał, ani dziś ani jutro: nie godziło mi się więc matki odzierać. Sam powiedziałeś że mam fantazye, mieliżeście im dogadzać?
Rajmund stał zadumany.
— Sofista jesteś zawołany! rzekł — ale bądź co bądź — od matki nic przyjmować niech ciąłeś, ja ci jestem trochę dłużny.
— A! dajże mi pokój! przerwał Kwiryn — kiedyś mi to wrócisz, ja dziś nie potrzebuję.
— Ty jesteś serdecznie dobry, poczciwy, poświęcający się, dodał Rajmund, ja z tego korzystam, matce z tém dobrze — ale koniec końców, jeżeli tak myślisz być z całym światem, przepowiadam ci że będziesz chodził bez bótów.
Kwiryn jakby nie słyszał, nie odpowiedział na to.
— Masz mój list, spytał — schowałeś go? nie zgubisz?
— Ale nie!
— I moje prezenciki dla Julki i Jadzi?
— Są w tłomoku — odparł Rajmund i spojrzał na zegarek.
— Nie późno jeszcze! szepnął Kwiryn — a tak mi się z tobą żal rozstawać — kiedy my się zobaczymy?
— Tego ja przewidzieć nie mogę, wesoło podchwycił Rajmund. Do Wilna prawdopodobnie, choćbym chciał, nie zajrzę prędko. Ty do Żulina nie będziesz mógł, a choćbyś i zawitał, czy ja wiem gdzie naówczas będę! Losy popchnąć mnie mogą na północ, na południe, wschód, zachód! Pójdę gdzie gwiazda przewodnia zaświeci!!
— Gwiazda! smutnie zawtórował brat — a tą gwiazdą?
— Tą gwiazdą — rzekł wesoło Rajmund, ty wiesz co jest dla mnie. Mówiłem ci.
— Smutne to, odparł Kwiryn.
— Tak jak dla mnie twoja przyszłość — rzekł starszy. — Cóż? nauczycielstwo w prywatnym domu? W najlepszym razie profesura w gimnazyum, a jako cel najwyższy katedra w uniwersytecie. Nuż się zakochasz i ożenisz?
Smutny uśmieszek przebiegł po ustach Kwiryna.
— Bądź spokojny — rzekł, kochać się mogę, bo zdaje się że to jest jak szkarlatyna i odra, choroba którą przebyć potrzeba każdemu; ale nadto jestem sumienny, abym do mojej biedy przykuwał drugą ofiarę!!
— Co do mnie — odezwał się Rajmund, ja znowu nie tak bardzo się kochania obawiam, bo je pojmuję trywijalnie i grubijańsko, jak ty powiadasz. Żenić się zaś gotów jestem, choć jutro, byle bogato i w stosunkach takich, któreby mi przyszłość zapewniły.
I gdy o tém mówimy, dodał — muszę ci uczynić jeszcze jedno zwierzenie.
Tu zatrzymał się nieco i pomyślał, jakby dopiero teraz rozważyć potrzebował, czy właściwém będzie wynurzyć się purytaninowi ze swemi programami przyszłości. Po chwilce jakoś nabrał odwagi.
— Wiesz, rzekł, Szambelanowa, która mi sprzyja bardzo i nie ma tajemnic dla mnie, podała myśl jednę — niezłą. Mąż jej, który zawsze życie prowadził bardzo płoche, ma tam podobno w Kobryniu czy Prużanie wydaną za mąż za urzędnika pewną panią z córką, już dorosłą — którą kocha jak własne dziecię. Szambelanowa śmiejąc się dodaje: bo mu się zdaje może, iż do niego w istocie należy.
Tej córce ma on podobno za zezwoleniem żony, uczynić zapis bardzo znaczny, a oprócz tego że przyszłego jej męża będzie popierał mocno, to nie ulega wątpliwości. Szambelanowa pół żartem mi radzi abym się żenił.
Kwiryn pogardliwie ramionami ruszył i za obie ręce pochwycił brata.
— Mundku kochany — krzyknął, tyś się dziś, przy rozstaniu, uwziął mnie dręczyć! To są żarty, spodziewam się, ale obrzydliwe i straszne! Pomyślże.... w jakie stosunki wciągnąłbyś przez to siostry i matkę! z jakimi ludźmi! z jakim domem! Ty, syn poczciwego, zacnego ojca jakiegośmy mieli.
— Który właśnie przez tę poczciwość nic nam nie zostawił — odparł chmurno Rajmund.
— Imię niepokalane, pamięć najpoczciwszego z ludzi.
— Którego wszyscy, kto chciał, oszukiwali! burknął Rajmund. Bądź pewny, Kwirynie, że ja nie mniej pamięć jego szanuję, i gdy wspomnę go, oczy mi łzami zachodzą; ale to był — kubek w kubek — ty! Taki poczciwy, a taki niepraktyczny... Gotów z siebie zdjąć koszulę, fanatyk przesadzonej poczciwości i delikatności! To też nas bez chleba i matkę zostawił.
— Rajmundzie! dosyć — i nadto! ani słowa przeciw niemu!
— Mój drogi, ja go tak jak ty kochałem i kocham — dodał Rajmund, ale co prawda to nie grzech. Poczciwość jego nas zgubiła....
— Daj pokój! milcz! surowo zawołał Kwiryn. Człowiek był święty....
Rajmund nucąc poszedł do okna i palcami zaczął bębnić w szybę. Jakiś czas żaden z nich się nie śmiał odezwać. Starszy spójrzał znowu na zegarek.
— Bądź co bądź — rzekł, rozstać się potrzeba — późno się robi.
Kwiryn wstał z kanapki i zawołał na posługacza, który wpadł z hałasem. Potrzeba było zapłacić za wino. Rajmund sięgnął powoli do kieszeni, ale się tak nie śpieszył, że młodszy miał czas rachunek załatwić i chłopca odprawić.
— Znowu płacisz! zapytał Rajmund.
— Bom cię zaprosił — rzekł Kwiryn, podchodząc ku niemu, i ze łzami w oczach uściskał go. Starszy był również wzruszony; uczucie nawet jakie okazywał w tej chwili, żywszém się zdawało niż Kwiryna, który je w sobie zamknąć umiał.
— Pisz do mnie przynajmniej! odezwał się po cichu — ja do Żulina regularnie o sobie będę donosił.....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.