Dombi i syn/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zbliżyły się letnie ferye, czas miły dla żaka, a przemądrzałe pisklęta doktora Blimber nie okazywały zgoła nieprzystojnej uciechy. Wyrazy radości bujnej nie godziły się z nastrojem klasycznego zakładu. Młodzi dżentlmeni po dwakroć do roku poważnie rozjeżdżali się do domów. Może nawet nie mieli dostatecznych przyczyn do radości z powrotu do pieleszy ojczystych.
Z pośród towarzyszy Pawełek stanowił wyjątek. Wakacye przedstawiały się wyobraźni jego jako szereg jasnych dni świątecznych, a choć koniec ich zaćmiewał się widokiem rozłąki z Florcią, która już nie wróci do Brajton, to jednak Paweł odsuwał myśl tę od siebie. I pocóż myśleć o końcu świąt, które się nawet nie zaczęły? Przed ich nastaniem lwy i tygrysy na ścianach dziecinnej sypialni oswoiły się i poweselały. Potworne wykrętasy na dywanach nabrały harmonii rysunkowej i czułym wyrazem okazywały współczucie obserwatorowi. Ścienny zegar złagodniał i zapytywał o zdrowie małego przyjaciela. Tylko burzliwe morze jak dawniej nocami zawodziło pieśń melancholii pełną; lecz i w niej odzywały się dźwięki tkliwe a fala, jak dbała piastunka, kołysała Pawełka do snu w jego łóżeczku. Tuts już kończył kurs swego wykształcenia i codzień uwiadamiał o tem Pawła z zastrzeżeniem, że stanie się samodzielnym właścicielem dziedzicznego majątku.
Oczywiście Tuts i Dombi zawarli dozgonną przyjaźń bez względu na różnicę lat i uzdolnień. Przed feryami Tuts prawie nie rozstawał się z Pawłem, darząc go wyrazistemi spojrzeniami.
Doktor Blimber, pani i panna Blimber zauważyli, że Tuts przyjął na siebie obowiązek obrońcy i opiekuna Pawełka, co też doszło wkrótce do wiadomości i pani Pipczyn, która skutkiem tego z duszy go nienawidziła, zwąc nie inaczej, jak „bałwanem szczerzącym zęby“. Niepodejrzywał jednak wcale gniewu pani Pipczyn i w prostocie serca wciąż miał ją za damę czcigodną. Z tej przyczyny, ilekroć przychodziła do Pawełka, śmiał się uprzejmie i pytał o zdrowie tak gorliwie, że szanowna dama zniecierpliwiona raz wieczorem oznajmiła mu bez ogródki, „że głupi i że wcale nie myśli“ znosić impertynencyi młokosa. Strapiony taką przygodą, uciekł do kąta i nie śmiał pokazywać się na oczy rycerskiej damie.
Raz, na dwa czy trzy tygodnie przed feryami, Kornelia Blimber wezwała Pawła do siebie i rzekła:
— Dombi, chcę wysłać do Londynu twoją Analysis.
— Bardzo dziękuję, miss.
— Wiesz, co to Analysis?
— Nie, pani, nie wiem.
— Ach, Dombi, Dombi! Zaczynam myśleć, że jesteś zły chłopczyk. Dla czegóż nie zapytasz, skoro nie rozumiesz naukowego słowa?
— Pani Pipczyn mówiła, że nie powinienem zadawać pytań.
— Zabraniam ci raz na zawsze wspominać mi o pani Pipczyn. To nie do pojęcia. Kurs nauk tutejszy bardzo daleki od zakresu wiedzy jakiejś tam pani Pipczyn. Jeżeli jeszcze raz choć słówko powiesz o pani Pipczyn, będę musiała jutro rano przesłuchać z gramatyki od verbum personale do simillima cigno włącznie...
— Wcale nie chciałem, miss...
— Nie potrzebuję wiedzieć, coś chciał, a czegoś nie chciał. Proszę na przyszłość nie używać tych wykrętów....
Paweł umilkł. Panna Kornelia z powagą wzięła papier i odczytała tytuł: „Analysis charakteru Pawła Dombi“.
Uważajże Dombi. Słowo Analysis znakomity nasz współrodak Uoker objaśnia tak: Analysis jest to rozkład przedmiotu, podlegającego uczuciom lub wrażeniom, na jego składowe pierwiastki. Ze swej strony uważam za właściwe dodać, że rozbiór w logicznem pojęciu przeciwstawia się syntezie. Zrozumiałeś?
Jasne światło naukowego wyjaśnienia nie dokonało zbyt wyraźnego przewrotu w mózgu Pawełka. Skłonił się i milczał.
— Tak tedy — ciągnęła Kornelia — Analysis charakteru Pawła Dombi. Sądzę, że zdolności Dombi bardzo dobre i jeśli się nie mylę, ogólna jego skłonność do kultury stoi w tym samym stosunku. Przyjmując tedy zgodnie z naszą normą liczbę ośm za maximum czyli za wyższą miarę przy ocenie intelektualnych i moralnych uzdolnień osobnika, mogę oznaczyć każdy z tych atrybutów szóstką i trzy czwarte.
Panna Blimber przerwała, śledząc wrażenie. Biedny Paweł nie mógł żadną miarą wyrozumieć, co znaczyło właściwie sześć i trzy czwarte: czy sześć funtów sterlingów i piętnaście szylingów i sześć pensów i trzy szelągi, czy sześć stóp i trzy cale, czy bez ćwierci siedm godzin, czy jakiś nieznany przedmiot wraz z innym, którego się nie nauczył. Napróżno łamał głowę, zacierał ręce i spoglądał na miss Blimber. Pewna, że wszystko to jak dzień jasne, Kornelia ciągnęła dalej:
— Zachowanie się — dwa. Zarozumiałość — dwa. Skłonność do złego towarzystwa, ujawniona z powodu niejakiego Globba, zrazu siedm — zmniejszyła się następnie do czterech i pół. Dżentlmeński układ na razie cztery, z czasem powiększy się. Teraz, Dombi, chciałabym zwrócić twoją uwagę na spostrzeżenia w końcu rozbioru.
Paweł uważnie słuchał.
W ogóle trzeba powiedzieć o Dombi, że zdolności i usposobienie bardzo dobre i że w danych warunkach okazał bardzo piękne postępy. Lecz na nieszczęście trzeba i to o nim powiedzieć, że bardzo dziwaczny w swoim charakterze i zachowaniu się, to też nie bez racyi uzyskał nazwę dziwaka; choć, ściśle biorąc, nie można mu nic wytknąć, coby godne było potępienia, to jednak często wcale nie bywa podobny do swych towarzyszy i rówieśników.
— No, Dombi, czyś dobrze zrozumiał?
— Zdaje mi się, miss.
— Ten rozbiór mam zamiar wysłać do Londynu szanownemu ojcu twemu; przykro mu będzie dowiedzieć się, że syn jego staje się cudakiem. To i dla nas niemiło, bo nie możemy ciebie tak lubić, jakbyśmy pragnęli.
Kornelia dotknęła najczulszej struny w duszy biednego chłopczyny i odtąd usiłował wszelkimi sposobami pozyskać miłość w domu doktora. Z jakichś tajemnych pobudek, nawet dla niego niezbadanych, koniecznie chciał pozostawić w tem miejscu dobrą po sobie pamięć. Nieznośną dlań była myśl, że odjazd jego obojętnie przyjmą. Postanowił koniecznie wysłużyć sobie względy i pogodzić się w tym celu nawet z psem łańcuchowym, którego nie cierpiał. „Niech i pies ten nie ma do mnie żalu“ — myślał. Nie przeczuwając, że i przez inne swe czyny różnił się wybitnie od rówieśników, biedak nieraz naprzykrzał się pannie Kornelii i usilnie prosił, aby go kochała bez względu na straszną analizę. Taką samą prośbę zanosił i do pani Blimber. Szanowna dama wobec niego ponowiła mniemanie ogółu o dziwactwie.
Paweł nie przeczył, dodał tylko, że jest to zapewne skutkiem jego chorych kości, lecz bądź co bądź ma otuchę, że dobra pani Blimber przebaczy mu, bo on wszystkich lubi.
— Zapewne — mówił Paweł z otwartością, stanowiącą najpiękniejszy rys jego charakteru zapewne, ja nie kocham tak państwa, jak siostrzyczkę Florcię — ale tego państwo i sami nie wymagacie — wszak prawda?
— Co za oryginalny chłopiec! — powiedziała pani Blimber. — Istny cudak!
— Ale jednak ja bardzo lubię i panią i wszystkich w tym domu i będzie mi bardzo przykro, jeżeli kto ucieszy się z mego wyjazdu. Na miłość Boga błagam, by mię pani pokochała.
Pani Blimber teraz stanowczego nabyła przeświadczenia, że na świecie niema chłopca dziwaczniejszego niż Paweł a gdy to mniemanie z odpowiedniem wyjaśnieniem zakomunikowała doktorowi, wzmocnił on sąd ten dowodami naukowymi i dodał, że erudycya z czasem wszystko zdoła poprawić. Poczem wyrzekł do córki z naciskiem: „prowadź go naprzód, Kornelio, wciąż naprzód.“
I Kornelia ciągnęła go z całej siły. A Paweł bez tchu pracował, rwał się ponad siły i ani na chwilę nie tracił z oka głównego celu: pozyskać przychylność całego domu. Stał się uprzejmym, usłużnym, tkliwym, uprzedzającym; wprawdzie czasami jak dawniej siadywał na stopniach schodów lub w zamyśleniu przypatrywał się falom i chmurom ze swego okna, lecz nie stronił od kolegów, bawił się z nimi i skromnie świadczył im przysługi bez prośby i przymusu z ich strony.
Upragniony cel świetnie zdobył. Pokochali go, jak subtelną zabawkę, wymagającą delikatnego obejścia się. Jednak chłopczyna nie mógł przemódz swej natury lub odmienić analizy i przydomek dziwaka pozostał mu na zawsze. To nie przeszkadzało mu wyrobić sobie przywilejów, z jakich nie korzystał żaden pupil. Wszyscy uczniowie, żegnając się codziennie, kłaniali się panu Blimber, a Paweł Dombi śmiało wyciągał rączkę; gdy komu groziła kara, Paweł szedł jako delegat do gabinetu doktora i nieraz wypraszał przebaczenie. Napół ślepy służący naradzał się z nim nieraz z powodu stłuczonej filiżanki, a nawet sam bufetowy człowiek niedostępny, życzliwie nań patrzył i nieraz dolewał do piwa nieco porteru, żeby wzmocnić siły chłopięcia.
Prócz tych przywilejów miał Paweł prawo wchodzić zawsze do pokoju Fidera, skąd mu się dwa razy udało wywieść na świeże powietrze blizkiego zemdlenia Tutsa z powodu mocnego cygara, dobytego z paczki, kupionej u kontrabandzisty. Pan Fider miał ładny pokój z małą sypialnią. Nad kominkiem wisiał flet; jeszcze nie grał na nim, ale miał zamiar nauczyć się.
Tu widniała wędka z przyrządami do rybołówstwa. Pan Fider postanowił nauczyć się łowić ryby, choć jeszcze ani razu nie uprawiał tej sztuki. Pośród książek biła w oczy gramatyka hiszpańska i warcabnica. Pan Fider dotąd nie grał w warcaby i nie rozumiał po hiszpańsku, ale miał zamiar jak najprędzej nauczyć się jednego i drugiego. W tym samym celu rozstawiono nabyte w różnych miejscach: pędzelki do farb, używaną waltornię, parę rękawic do boksowania. „Sztuka samoobrony — mawiał pan Fider — jest jedną z najważniejszych sztuk, niezbędnych dla mężczyzny, cześć ceniącego. Kto nią nie włada, nie może pospieszyć na pomoc słabej i bezbronnej kobiecie. Niezawodnie nauczę się boksowania.“
Ale najdroższym skarbem w gabinecie pana Fidera był wielki zielony dzban z tabaką, ofiarowany mu w końcu ostatnich wakacyi przez Tutsa, który go nabył za dużą cenę, gdyż należał pierwotnie do księcia panującego. Pan Fider i pan Tuts, zażywając tę tabakę, kichali do upadłego a nosy ich okazywały znamiona kurczowego paroksyzmu. Oddawali się tej rozkoszy po szeregu przygotowań, przestrzeganych surowo. Rozwinąwszy na stole arkusz papieru najlepszego, wysypywali odpowiednią ilość tabaki, skrapiali ją zieloną herbatą, mieszali łyżeczką lub scyzorykiem a potem napełniwszy tabakierki, zaczynali wąchać. Nabijając nosy, cierpieli mękę nieznośną z dziwnem poświęceniem a następnie dla tem większej rozkoszy, aby już odrazu poznać cały urok dosytu, spijali butelkę mocnego porteru.
— Pawełek, zasiadający czasami obok swego protektora Tutsa, odczuwał przy tej hulance jakiś rodzaj zaczarowania i kiedy pan Fider, gawędząc o tajemnicach Londynu, zwierzał się Tutsowi, że ma zamiar podczas tego rocznych feryi poznać je we wszystkich najdrobniejszych szczegółach i odcieniach i dla tego najął już mieszkanie u dwóch starych panien w Pekgemie, Paweł przyglądał mu się niby tajemniczemu bohaterowi fantastycznych przygód i prawie lękał się go.
Raz wieczorem tuż przed feryami wszedł do pokoju Fidera i zastał obu przed dużą paczką litografowanych biletów. Pan Fider wpisywał nazwiska i adresy, a Tuts składał i pieczętował.
— Aha, Dombi — zawołał Fider — jesteś, przyjacielu. Dobrze.
Rzucił mu jeden bilet i rzekł:
— Masz, Dombi, to twój.
— Mój?
— Twój bilet zapraszający na bal.
Paweł czytał: „Doktor Blimber i pani Blimber przesyłają wyrazy uszanowania panu Pawłowi Dombi i mają zaszczyt zaprosić go uprzejmie na przyszłą środę o pół do ósmej po południu. Wieczór rozpocznie się kadrylem!“
Okazało się, że doktor Blimber i pani Blimber przesyłali wyrazy uszanowania całemu gronu młodych dżentlmenów i uprzejmie zapraszali ich na bal.
Potem Fider ku nieopisanej radości Pawła oznajmił, że i siostra jego Florentyna Dombi także na bal zaproszona, a że tego dnia kończy się rok szkolny, to wnet po balu, jeśli chce, może jechać z siostrą do domu, na co Paweł natychmiast odrzekł, że bardzo chce. Dalej pan Fider dodał, że doktor i pani Blimber oczekują odpowiedzi, która ma być napisana najdrobniejszem pismem na cienkim papierze w tej formie: „Paweł Dombi, przesyłając wyrazy najgłębszego uszanowania wielmożnym państwu Blimber, ma zaszczyt oznajmić, że będzie miał to sobie za bardzo miły obowiązek skorzystać z ich uprzejmego zaproszenia i stawi się niezawodnie w przyszłą środę punktualnie o pół do ósmej po południu.“ Nareszcie pan Fider radził nic nie mówić o tych zaproszeniach wobec państwa Blimber, bo według prawideł klasycznego wychowania i dobrego tonu przypuszcza się, że ani państwo Blimber ani młodzi ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o uroczystości.
Podziękowawszy za rady, ukrył zapraszający bilet i usiadł jak zwykle obok Tutsa; lecz głowa jego, dawno już słaba i ciężka, tak rozbolała tego wieczoru, że musiał wesprzeć ją rękami i za kilka minut padł jak snop na kolana Tutsa. Po pewnym czasie odzyskał przytomność, podniósł z trwogą głowę i ujrzał, że do pokoju wszedł doktor Blimber, że otwarto okno, że głowę zlewano mu wodą. Jak to się wszystko stało i dla czego, nie umiał pojąć.
— Ocknął się, ocknął! No, chwała Bogu. Teraz nic — rzekł doktor Blimber. Jak się czujesz, mój mały przyjacielu?
— Bardzo dobrze, dziękuję.
Ale zdawało mu się, że pokój i wszystkie przedmioty zmieniły położenie. Podłoga chwiała się, ściany krążyły i skakały, Tuts napęczniał tak, że głowę ma jak beczka, a gdy wziął ulubieńca na ręce, aby go zanieść na górę, Paweł zdumiał się, bo ujrzał, że Tuts gramoli się z nim prosto do komina. Tuts zaniósł go do sypialni, czego przedtem nigdy nie czynił, to też Paweł dziwił się tej uprzejmości. Dziękował. Tuts rozebrał go, ułożył go w łóżku, siadł przy nim i uśmiechał się. W tem Tuts znikł i zamienił się w panią Pipczyn. Paweł nie pytał, jak się to stało i nie okazywał najmniejszych śladów zdziwienia.
— Pani Pipczyn — prosił — proszę nie mówić Florci.
— Czego nie mówić, kochanku?
— O mnie nie mówić.
— Nie, nie. Bądź spokojny.
— A jak pani myśli, co ja będę robił, gdy dorosnę?
Pani Pipczyn nie mogła odgadnąć.
— Oto co. Oddam swoje pieniądze do banku, rzucę wszelki handel, pojadę z siostrą na wieś, założę prześliczny ogród i będę się z nią przechadzał przez całe życie.
— Naprawdę?
— Niezawodnie. Tylko... jeżeli...
Przerwał i przez chwilę milczał. Szare oczy pani Pipczyn snuły się po jego twarzy.
— Jeżeli tylko dorosnę — dokończył.
Potem zaczął opowiadać o szczegółach balu, o zaproszeniu Florci, o tem, jak będą się zachwycali nią młodzi dżentlmeni, jak mu to będzie miło, i nareszcie, jak go kochają i jak go to cieszy. Opowiedział pani Pipczyn o swej analizie, o tem, że ma być dziwakiem, że wcale tego nie pojmuje i prosi usilnie, aby mu pani Pipczyn wyjaśniła, co to dziwak i dla czego on dziwak? Pani Pipczyn krótko i jasno zadecydowała, że wszystko to głupstwo, lecz Paweł nie zadowolił się tą odpowiedzią i wpił w nią takie badawcze spojrzenie, że musiała odwrócić się i odejść do okna.
Pewien skromny aptekarz i lekarz równocześnie nagle zjawił się w sypialni wraz z panią Pipczyn. Jak przyszli, po co przyszli i czy dawno przyszli — nie mógł sobie wytłómaczyć. Ujrzawszy ich przy łóżku, podnosił się i odpowiadał dokładnie na wszelkie pytania lekarza, którego nareszcie prosił na ucho, żeby nic nie wspominał Florci, bo niedługo będzie bal i ona zaproszona. Wogóle dużo z lekarzem rozmawiał i rozstał się w doskonałej zgodzie. Kiedy zamknął oczy, zdawało mu się, jak gdyby lekarz mówił, że w chłopczynie widoczny brak sił żywotnych (co to takiego? — myślał Pawełek) i znacznie osłabiony organizm. „Ponieważ dziecko mocno przywiązało się do myśli, że ośmnastego będzie na balu i odjedzie do domu, można już mu pozwolić na ten kaprys, żeby się nie pogorszyło. To dobrze, że odjeżdża do rodziny. Sam napiszę do pana Dombi, skoro tylko zapoznam się bliżej z tokiem choroby. Na razie, zdaje się, niema jeszcze wielkiej“... Ale czego niema, Paweł nie dosłyszał. Na zakończenie lekarz dodał, że cudowne, lecz bardzo dziwne dziecię. Coś im się wszystkim przywidziało z tem mojem dziwactwem! — myślał Paweł.
Tymczasem pani Pipczyn znów się znalazła obok niego, a może nawet nie odchodziła zupełnie. Teraz miała w rękach nie wiedzieć na co osobliwszą flaszeczkę i czarkę i podawała czarkę Pawełkowi. Potem dała mu jakiejś słodkiej galaretki i stan jego tak się polepszył, że na jego usilną prośbę pani Pipczyn odeszła do domu, a Briggs i Tozer zasiedli przy łóżku. Biedak Briggs okropnie dąsał się na swą analizę, gdzie go z niemiłosierną sztuką doświadczonego chemika rozłożono na składowe części. Ale mimo tego bardzo uprzejmie postępował z Pawłem i on i Tozer i inni koledzy, gdyż każdy, kładąc się spać, zbliżał się doń i pytał: Jakże ci, Dombi? Jak się czujesz, Dombi? Nie trać humoru i odwagi... i t. d. Briggs długo przewracał się w łóżku i żalił się na swą analizę, utrzymując, że ani za grosz w niej nie ma prawdy i że go zanalizowano jak bandytę.
— Coby to powiedział doktor Blimber, gdyby tak jego zanalizować? Przecież od tego zależy moja gaża kieszonkowa. Nie bagatela! Półtora roku męczyli biednego chłopca niby posługacza, a potem ogłosili go za leniucha. Nie dawali obiadu dwa razy na tydzień, a potem nazwali żarłokiem. Chciałbym widzieć, jakby on nie stał się łakomym na mojem miejscu.
Nazajutrz rano służący, zanim zaczął uderzać w gong, ostrzegł Pawła, żeby się nie niepokoił i spał bezpiecznie, podczas gdy inni będą się ubierali.
Paweł się ucieszył. Wkrótce przybyła pani Pipczyn, za nią lekarz, za lekarzem Melia, ta kobieta, która wygarniała popiół z kominka, pierwszego dnia po zainstalowaniu się Pawła w domu doktora. Och, jak to było dawno, jak dawno! Wszystkie te osoby oglądały Pawełka, pytały, jak się czuje i odeszły do sąsiedniego pokoju na naradę. Potem wrócił lekarz z doktorem i panią Blimber. Lekarz mówił:
— Tak, panie doktorze, radzę zwolnić tego dżentlmena od wszelkich zajęć. Wszak to i wakacye za drzwiami.
— Rozumie się — odrzekł doktor Blimber. — Kochanko, uwiadom o tem Kornelię.
Lekarz z taką pieczołowitością badał tętno, serce, oczy małego pacyenta, że Paweł mimowiednie dziękował.
— Mały nasz przyjaciel — zauważył doktor Blimber — zdaje się, nie skarżył się nigdy. Wydaje się zatem panu, że ma się lepiej?
— O wiele lepiej — odrzekł lekarz jakimś dwuznacznym tonem.
Paweł pogrążył się w rozmyślaniu nad odpowiedzią lekarza, lecz ten odgadłszy myśl pacyenta, odpowiedział mu zachęcającym i przyjacielskim uśmiechem. Pawełek też się uśmiechnął.
Cały ten dzień przeleżał w łóżku, drzemał, marzył, chwilami patrzył na Tutsa. Nazajutrz wstał bardzo rano, zeszedł na drugie piętro do sali, stanął przed zegarem i.... o cudo! zegar nie pytał więcej: jak-się-ma-mój-mały-przy-ja-ciel. Cyferblat zdjęto i zegarmistrz na drabince ruchomej zanurzał jakieś przyrządy w głąb maszyneryi. To nadzwyczaj zadziwiło Pawełka. Usiadł sobie na szczeblu drabinki i zaczął uważnie śledzić operacye, poglądając chwilami na cyferblat, który się nań boczył.
Zegarmistrz był uprzejmy i spytał Pawełka o zdrowie, na co Pawełek odrzekł, że nie znajdują go należytem, ale zresztą nic to. Potem Paweł zadał zegarmistrzowi mnóstwo pytań co do dzwonów i bicia zegarów. Chciał się dowiedzieć, czy jest kto w nocy na dzwonnicy, gdy zegar wydzwania, czy dzwon zegarowy sam uderza i jak to się dzieje? Dla czego inaczej dzwonią na pogrzeb a inaczej na wesele, czy może dzwonią jednako, tylko się tak zdaje, że inaczej — i dlaczego tak się zdaje? „Czy nie byłoby lepiej — pytał — mierzyć czas spalaniem się świec, jak chciał to czynić król Alfred? Wszak pan zna króla Alfreda?“ Zegarmistrz odrzekł, że nie zna, lecz myśli, żeby to było źle, bo zegarmistrze nie mieliby z czego żyć. Wogóle rozmowa toczyła się zajmująco, a Paweł śledził pracę dopóty, aż cyferblat zajął dawne położenie. Zegarmistrz złożył przybory do koszyka, pożegnał swego współbiesiadnika i odchodząc zauważył: Co to za dziwne dziecko! Dziwak i koniec!
— Dla czego oni zmówili się, żeby mnie dziwakiem nazywać. Dziwak i dziwak! Stanowczo nie rozumiem.
Nie mając lekcyi, dużo teraz rozmyślał.
Przedewszystkiem — Florcia na bal przyjedzie. Zobaczy, że chłopcy go lubią i to będzie Florci miłe. Niech Florcia wie, że młodzi dżentlmeni są dlań uprzejmi i dobrzy. Wtedy pomyśli, że mu nie nudno i może nie bardzo doń będzie tęskniła, gdy po wakacyach znowu go do pensyonatu odwiozą.
Nastał wreszcie siedmnasty. Doktor Blimber po śniadaniu odezwał się do młodych dżentlmenów:
— Panowie, lekcye wasze rozpoczną się na przyszły miesiąc dwudziestego piątego.
Tuts natychmiast włożył pierścionek, przybrał dumną minę angielskiego obywatela i w rozmowie z towarzyszami o byłym dyrektorze bez ceremonii nazwał go Blimberem. Staisi koledzy z zazdrością spoglądali na obywatela a młodzi nie mogli zrozumieć, dla czego Tutsa za tę niesłychaną zuchwałość burza nie zwiała z oblicza ziemi.
Przy śniadaniu nikt ani wspomniał o wieczornej uroczystości, lecz w domu przez cały dzień panował zamęt. Wieczorem sypialnia zamieniła się w magazyn białych kamizelek i krawatów i czuć było daleko woń spalonych włosów, tak że doktor Blimber, przesyłając swym pupilom pozdrowienie, polecił zapytać, czy się nie pali w ich pokoju. Służący wrócił z wieścią, że fryzyer, robiąc fryzury paniczom, zanadto rozgrzał szczypce w zbytnim swym ferworze.
Pomimo osłabienia i senności Paweł ubrał się na prędce i zeszedł do sali, gdzie już przechadzał się doktor Blimber, a wkrótce zjawiła się pani i panna.
Z gości pierwsi byli Tuts i Fider. Obaj mieli w rękach kapelusze, jak gdyby przyjechali z daleka, a gdy bufetowy ich zaanonsował, doktor Blimber rzekł:
— Witam panów, bardzo mi przyjemnie. Tuts miał śliczną szpilkę, pierścionek, po dżentlmeńsku złożył ukłon damom i podał rękę doktorowi.
Wkrótce potem przybyli i inni młodzieńcy, za nimi pan Baps, tancmistrz, z żoną. Postawa pana Bapsa była wspaniała, mówił doniośle akcentując każdą sylabę. Zbliżył się po chwili do Tutsa, który się zachwycał swymi bucikami i spytał:
— Co pan sądzisz o surowych produktach, sprowadzanych do naszych przystani z zagranicy w zamian za złoto? Co czynić z nimi?
— Gotować je — bez zająknienia odrzek Tuts.
Na tem urwała się rozmowa, chociaż zdawało się, że tancmistrz nie podzielał zapatrywania Tutsa.
Paweł, który siedział na miękkiej sofie obłożony poduszkami, zerwał się i pobiegł do sąsiedniego pokoju czekać na Florcię; nie widział jej od dwóch tygodni. Wkrótce zjawiła się jak anioł piękna w swym balowym stroju, ze świeżych kwiatów bukietem w ręku. W pokoju była tylko przyjaciółka Pawła Melia, kiedy Florcia uklękła, żeby ucałować braciszka. Paweł rzucił się w jej w objęcia i nie mógł oczu oderwać od jej twarzy.
— Co ci to, Florciu? — spytał Pawełek prawie pewny, że ujrzał łzę na policzku siostry!
— Nic, kochanku, nic.
Paweł dotknął paluszkiem policzka; w istocie była to łza.
— Najdroższa, co ci jest?
— Pojedziemy do domu i będę się tobą opiekowała.
— Będziesz się opiekowała?
Dziwił się, dla czego młode kobiety spoglądały nań z takiem zamyśleniem, dla czego Florcia na chwilę się odwróciła i znów nań patrzyła z uśmiechem.
— Florciu — powiedz mi, najdroższa, czy to prawda, że jestem cudak?
Florcia zaśmiała się, przytuliła i rzekła: Nie.
— A oni wszyscy powiadają, że jestem dziwak. Chciałbym wiedzieć, co to dziwak?
W tej chwili zastukano do drzwi i Florcia nie dała odpowiedzi. Paweł zauważył, że Melia o czemś z nią szeptała; lecz weszli goście 1 uwaga jego skierowała się gdzieindziej.
Byli to Barnet Skettls, pani i syn jej, dziecko, mające zacząć po wakacyach kurs nauk u pana Blimber. Ojciec był posłem do parlamentu i pan Fider zapowiedział, że pan Barnet niewątpliwie ukręci karku szalonej partyi radykałów w izbie dolnej, byleby mu się udało „pochwycić spojrzenie prezydenta,“ czego się nie mógł doczekać[1]. — Jaki to pokój? — spytała pani Skettls Melii.
— Gabinet doktora Blimbera.
— Badzo ładny pokój. A kto ten chłopczyk? Czy nie jeden z młodszych dżentlmenów?
— Tak.
— Jak się nazywasz, kochanku?
— Dombi — odrzekł Paweł.
Na to pan Barnet wmieszał się do rozmowy i oznajmił, że spotykał ojca Pawła na publicznych zebraniach i bardzo mu przyjemnie poznać syna. Paweł dosłyszał, jak zwrócił się do ledi ze słowami: City — bogacz — bardzo znany.
— Proszę ojcu przesłać wyrazy najgłębszego szacunku — kończył pan Barnet.
— Bardzo dobrze — odrzekł Paweł.
— Jaki rozumny chłopczyk — ciągnął pan Barnet. — Synu, zapoznaj się z młodym dżentlmenem. To taki dżentlmen, z którym możesz i powinieneś się zaznajomić.
— Jaka miła twarzyczka! Co za oczęta! Co za włoski! — wołała ledi, lornetując Florcię od stóp do głowy.
— Siostra moja, Florcia Dombi — rekomendował Paweł.
Skettlsowie zachwycali się. Całe towarzystwo udało się razem do sali. Pan Barnet wprowadził Florcię, a młody Skettls szedł z tyłu.
Doktor Blimber niebawem skłonił go do tańca z Florcią. Paweł podejrzewał, że dziki chłopiec nierad był z towarzystwa i gniewał się. Nikt nie chciał zająć jego miejsca na sofie między poduszkami, a młodzi dżentlmeni przy wejściu do sali wyraźnie wskazywali mu to miejsce. Dostrzegłszy, że młody Dombi z rozkoszą przygląda się tańczącej siostrze, ustawili się tak, że nikt mu jej widoku nie zasłaniał i mógł wodzić za nią oczami bez przeszkody. Wszyscy goście okazywali mu tyle względów, zbliżali się doń z zapytaniami, jak się czuje, czy go nie boli główka, czy się nie zmęczył? Paweł z duszy dziękował i rozsiadłszy się na kanapie razem z panią Blimber i ledi Skettls, czuł się szczęśliwym, zwłaszcza że Florcia po każdym tańcu siadała obok i rozmawiała z nim.
Onaby z radością wcale nie tańczyła, byle wieczór spędzić koło Pawełka, lecz on chciał, żeby tańczyła, bo mu to sprawia przyjemność. Mówił prawdę; serce mu radośnie skakało, twarzyczka płonęła, gdy widział, że wszyscy zachwycają się Florcią.
Obłożony poduszkami na swem wysokiem siedzeniu widział i słyszał wszystko, co się działo, jak gdyby cały bal urządzono dla jego rozrywki. Między innemi rzeczami słyszał, jak tancmistrz Baps zbliżył się do posła i spytał go, jak Tutsa:
— Jak pan myśli co do surowych produktów, sprowadzanych za nasze złoto z za granicy: co czynić z nimi?
Pan Barnet wiele i długo i mądrze rozprawiał o tym przedmiocie, a jednak nie zadowolił Bapsa.
— Wszystko to prawda, zupełnie podzielam pańskie zdanie; jednak przypuśćmy, że Rosya zawali nasze porty swojem sadłem — wtedy co?
Barnet czuł się zakłopotany nieoczekiwanem przypuszczeniem, jednakże opamiętał się wnet i rzekł:
— No, wtedy trzeba będzie zwiększyć przetwory bawełniane.
Pan Baps nie czynił dalszych uwag i podążył do swej małżonki. Pan Barnet nie wątpił, że jego partner — jakaś znakomita figura — zwrócił się do pana Blimber z pytaniem:
— Powiedz mi pan, z łaski swej, doktorze — jegomość ów zapewne służy w departamencie handlu zewnętrznego?
— O nie — to nasz nauczyciel.
— Statystyki czy ekonomii politycznej?
— Niezupełnie tak...
— A zatem niewątpliwie trudni się badaniem figur matematycznych lub czego w tym rodzaju?
— Właśnie figur — rzekł pan Blimber — pan Baps, nasz nauczyciel tańca, najlepszy człek to w swoim gatunku.
Pan Barnet nasrożył się, rozindyczył i zbliżając się do swej małżonki, oświadczył, że jegomość, z którym rozmawiał — naj-bez-wstydniej-szy zuchwalec w swoim rodzaju. Paweł nie mógł zmiarkować, dla czego pan Barnet tak szybko zmienił opinię o panu Bapsie, którego mu przedstawiono jako najlepszego człowieka. W rozmowie z Pawłem ledi Skettls domyślała się, że bardzo lubi muzykę.
— Lubię, miledi, a jeżeli i pani lubi, radzę posłuchać, jak śpiewa Florcia.
Ledi natychmiast dodała, że ginie z niecierpliwości usłyszenia śpiewu panny Dombi, a kiedy Florcia drożyła się, Paweł ją zawołał i rzekł:
— Florciu, bądź łaskawa dla mnie, kochanko, zaśpiewaj.
Wtedy podeszła do fortepianu i śpiewała. Goście rozstąpili się, aby nie zakryć siostry przed wzrokiem Dombi. I widział, że siostra — dobra, miła, piękna siostra — stała się przedmiotem uwagi całego zebrania, słyszał głos jej czarujący i słodki, rozlegający się śród ciszy lśniącej sali dźwięczną melodyą miłości i nadziei: odwrócił twarzyczkę i zalał się łzami, nie, żeby melodya była smutna, lecz dla tego, że „ona dla mnie najukochańsza“ — jak od powiadał na trwożne zapytania gości.
Wszystkim podobała się Florcia, bo i jak miała się nie podobać? Ze wszystkich stron dobiegały go pochwały dla „siostrzyczki małego Dombi“; wszyscy podziwiali rozum, skromność, talent małej czarodziejki i Paweł był w jakiemś upojeniu: sala balowa zamieniała się w pyszny ogród, atmosfera zaś nasycona była słodką sympatyą, od której serce rozpływało się, napełniało błogością. Nareszcie wybiła godzina rozłąki i zaczął się ruch wśród gości doktora Blimbera. Pan Barnet powtórzył prośbę o załączenie wyrazów głębokiego szacunku panu Dombi, ledi Skettls z macierzyńską tkliwością ucałowała go w głowę, a nawet pani Baps spieszyła uściskać Pawełka, życząc mu wszelkich pociech.
Żegnaj mi, doktorze Blimber — mówił Pawełek, wyciągając rękę.
Bądź zdrów, mój mały przyjacielu, zawsze byłeś ulubionym moim uczniem. Bądź zdrów, niech cię Bóg błogosławi.
Młodzi dżentlemeni zbiegli się, aby go jeszcze widzieć, ściskali mu ręce, machali kapeluszami, prosili, żeby o nich nie zapominał. Kiedy Florcia na ganku otulała go pledami, Paweł szeptał: „Słyszysz, najdroższa? Czy jesteś rada? Czy o tem zapomnisz?“ A oczy skrzyły mu się zachwytem, gdy to mówił.
Przy wsiadaniu do karety jeszcze raz objął tłum, który go odprowadzał i wszystkie przedmioty zaczęły znowu krążyć i skakać, jak gdyby przypatrywał się przez szkła lornetki, chwiejącej się w rękach. Potem zaszył się w kąt karety i mocno przylgnął do Florci. Cała wzruszająca scena pożegnania wydała mu się sennem widzeniem, niepokojącem i zarazem nad wyraz miłem, a ilekroć później myślał o doktorze Blimber, zawsze go sobie wyobrażał stojącym na ganku i żegnającym „swego małego przyjaciela“.
Prócz doktora druga jeszcze postać rysowała się w wyobraźni Pawełka, postać Tutsa, który niespodzianie otworzył jedno okno karety, wsunął głowę i spytał: Dombi? Zanim mu kto odpowiedzieć zdołał, ukrył się i zaśmiał najżyczliwiej. A gdy kareta już ruszyła, Tuts skoczył z drugiej strony, znowu wsunął głowę przez okno i tym samym głosem spytał: Dombi tu? Poczem znikł, zanosząc się od śmiechu. Jak Florcia się śmiała! Paweł często myślał o tej scenie i sam śmiał się serdecznie.
Ale nazajutrz i dni następnych zaszły wydarzenia, które jak przez mgłę przypominały mu się. Przedewszystkiem nie mógł pojąć, dla czego żyli wciąż u pani Pipczyn zamiast jechać do domu? Czemu zawsze leżał w łóżku a Florcia siadywała obok. Czy przychodził do niego ojciec, czy też widział tylko na ścianie wysoki cień czyjś? Czy naprawdę mówił lekarz, czy mu się tylko przyśniło, że gdyby zabrali chłopczyka do domu przed balem dziecinnym, na którym doznał zbyt silnych wzruszeń, to zapewne nie uwiądłby tak rychło? Zdawało mu się także, że mawiał siostrze:
„Och, Florciu, zabierz mnie do domu, nie opuszczaj mnie.“ A może i to mu się przyśniło. Tylko chyba słyszał swoje własne słowa: „Jedźmy do domu, Florciu, jedźmy.“
Za to doskonale pamięta, jak go przywieźli wraz z Florcią do domu i jaki ścisk był na schodach, gdy go nieśli na górę. Poznał swój dawny pokój i maleńkie łóżeczko, gdzie go złożyli. Przed nim pośród innych stała ciotka i panna Toks i pani Pipczyn i Zuzanna. Ale i tu było coś, czego nie zrozumiał i co go mocno niepokoiło.
— Muszę pomówić z Florcią, na osobności z Florcią.
Wszyscy odstąpili, a Florcia zbliżyła się do łóżeczka.
— Powiedz, moje słoneczko, czy tatuś był na ganku, gdy mnie wynieśli z karety?
— Był, kochanku.
— Zdawało mi się, że płakał i poszedł do swego pokoju. Prawda to, mój aniele?
Florcia zaprzeczyła i przylgnęła ustami do jego policzka.
— No, tom kontent, że nie płakał. Prawda, że mi się to przyśniło. Nie mów nikomu, o com pytał.
- ↑ Kiedy członek izby dolnej powstaje, aby wygłosić mowę, nie może jej zacząć, zanim nań nie spojrzy prezydent. Stąd wyrażenie to catch the Speaker’s eve równe wyrażeniu: otrzymać głos.