Przejdź do zawartości

Dombi i syn/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII. Wieść z za morza i decyzya firmy.

W podwórzu przed biurem pana Dombi odbywał się targ detaliczny wybornymi owocami. Codzień od dziesiątej rano do piątej po południu przekupnie i przekupki zalecały przechodniom pantofle, notesy, greckie gąbki, obroże, mydło windzorskie, obrazy, a czasem nawet psy myśliwskie.

Wszystko to gorliwie zachwalano, lecz nigdy żaden przekupień nie poważył się niepokoić pana Dombi. Ilekroć znakomity kupiec zjawiał się na targowisku — wszyscy z uszanowaniem rozstępowali się prócz odważnego handlarza psiemi obrożami, który prostując się, ujmował szerokie skrzydła swego kapelusza i grzecznie się kłaniał. Przemysłowiec ten był poniekąd mężem politycznym, tak dobrze znanym handlującemu światkowi, że pewien artysta, zamieszkały w Czypsajdzie[1] przygwoździł portret jego do drzwi swego sklepu. Roznosiciel biletów i plakatów na widok pana Dombi z pośpiechem otwierał naoścież drzwi biura, zdejmował czapkę i pochylał głowę ze czcią, gdy obok kroczył wyniosły pan.
Kapitan Kutl układa plany.
Ale niczem to było wobec drżenia pisarzy i agentów. We wszystkich komnatach nastawała cisza uroczysta. Światło ponure i mętne, wlewające się przez szyby i otwory w suficie, ukazywało oczom ciekawego widza stosy ksiąg i papierów z numerami i tytułami. Poza tem za długim i szerokim stołem widniały postacie ludzkie z głowami posępnie zwieszonemi, o czołach zadumanych, oderwane od świata i obce mu. Można było pomyśleć, że dłoń jakiejś wszechmocnej wróżki zamieniła je w ryby i spuściła na dno morza, podczas gdy niewielka komnata kasowa w środku biura, gdzie dniem i nocą gorzała lampa pod szklanym kloszem, podobna była do jaskini morskiego potworu, obzierającego chciwemi krwi oczami dziwne tajniki głębin oceanu. W przedpokoju wiecznie siedzący posłaniec Percz odgadywał zbliżanie się szefa.

Na chwilę przedtem wbiegał do jego gabinetu, dobywał z pudła węgli, rozdmuchiwał ogień na kominku, wysuszał mokrą gazetę poranną, tylko co wyzwoloną z objęć drukarskiej maszyny, ustawiał krzesła, przy wejściu pana Dombi czynił raźny zwrot na lewo, aby wziąć odeń palto i kapelusz; wnet z szacunkiem składał przed oczami pana gazetę, a wszystko to czynił z taką uniżonością, zdawało się, padałby mu do nóg pokornie, gdyby mógł i wielbiłby go tytułami, którymi zdobiła się niegdyś święta postać kalifa Haruna-al-Raszyda. — Że to jednak w Londynie nie uchodziło, posłaniec Percz poprzestawał na milczącem okazywaniu czci, a w oczach czytało się słowa: „Ty, mój władco, światło oczu moich, tchnienie warg moich, życie duszy mej — ty jesteś władcą najwierniejszego Percza.“ Pełen tych uczuć, stąpał na paluszkach, przymykał drzwi i cichutko usuwał się do przedpokoju. — Pan Dombi, niedostępna i ponura wielkość, zniżał się do ludzkości po dwóch stopniach biurowej administracyi. Pierwszym stopniem był pan Karker, drugim pan Morfin, naczelnicy wydziałów. Każdy miał pokój, złączony z rezydencyą szefa. Pan Karker, jak wielki wyzyr, usadowił się bliżej od Sułtana; pan Morfin, dostojnik niższego rzędu, mieścił się bliżej od pisarzy. Pan Morfin był to niemłody kawaler, obdarzony wesołem usposobieniem i bystremi szaremi oczami. Surdut, kamizelka i frak czarnej barwy dostrajał się do gęstych kruczych włosów, przetkanych tu i owdzie siwizną i białych bokobrodów. Szczerze szanował pana Dombi, ale i lękał się go.
Łagodny i dobry nie żywił najmniejszej zazdrości do współzawodnika Karkera, osypanego łaskami i rad był ze swego zajęcia, które nie dawało mu sposobności do wyróżnienia się. Po dziennej pracy lubił muzykę i kochał swą wiolonczelę, którą raz na tydzień przenoszono z jego mieszkania do klubu koło banku, gdzie wesołe grono co środy wygrywało kwartety.
Pan Karker, lat czterdziestu, krągły i pulchny mężczyzna, olśniewał dwoma rzędami białych i ostrych zębów. Straszne te zęby mimowoli zwracały uwagę, bo je pan Karker pokazywał przy każdej sposobności, a gdy usta rozchylały się przy uśmiechu, rzadko rozszerzającym się poza kres mięsistych warg, zdawało się, że czai się kot, gotowy do skoku po łup. Naśladując szefa, nosił wysoki, biały kołnierzyk i zapinał się na wszystkie guziki. Zachowanie się jego z panem Dombi było doskonale obmyślane. Żył z nim na stopie dość poufałej, o ile pozwalał na to stosunek podwładnego do szefa. „Panie Dombi, taki człowiek jak ja, takiemu mężowi jak pan, nigdy nie może okazać dość wysokiej czci i dostatecznego oddania się. Choćbym się przed sobą do zera stuszował, będzie za mało. Nędzny robak nie może nigdy wznieść się do najdoskonalszej istoty. Dla tego pozwól, panie Dombi, że będę bez ceremonii. Dusza moja przytem pełna ubolewania; lecz ty, mój władco, zniżysz się do ułomności swego niewolnika.“ Gdyby pan Karker wydrukował taką deklaracyę i zawiesił ją na swej szyi, nie mógłby się jaśniej określić.
Takim był Karker, prokurent firmy. Pan Karker młodszy, przyjaciel Waltera — rodzony brat tamtego, stał niezmiernie niżej we władzy biurowej. Starszy zajmował szczyt administracyjnej drabiny, młodszy dół. Od początków karyery ani o włos się nie posunął w górę. Młodzi ludzie doganiali go, prześcigali, a on wciąż stał na końcowym szczeblu. Pogodził się ze swym losem, nie żalił się i nie żywił nadziei awansu.
— Witam pana — mówił raz główny prokurent, wchodząc rano do gabinetu pana Dombi ze zwitkiem papierów pod pachą.
— Witam pana, Karkerze. Czy jest co nowego dla mnie?
— Nie wiem, czy warto pana niepokoić. Wszak to dziś o trzeciej posiedzenie komitetu.
— Dwa. Drugie o trzy na czwartą.
— Niepodobna pana pochwycić. Jeżeli jeszcze i pan Paweł odziedziczy pańską pamięć, niełatwo będzie poradzić.
— Pamięć i u pana zdaje się niezła.
— Jeszczeby też. Wszak to jedyny kapitał takiego jak ja człowieka.
Pan Dombi, oparty o kominek, spokojnie przypatrywał się swemu prokurentowi. Wymyślność ubioru i wyszukana przesada w ruchach obliczone były na efekt. Zdawało się, że ten człowiek nadaremnie mocuje się z potężną władzą i unicestwia się doszczętnie niedosięgłą wielkością pana Dombi.
— Morfin jest?
— Obecny. Zapewne przeżuwa wrażenia swego wczorajszego kwartetu. Cały ranek tak mruczał, że można było zwaryować. Każ pan, panie Dombi, spalić na stosie jego wiolonczelę razem z piekielnemi nutami.
— Pan nie cenisz niczego i nikogo.
— Czyżbyś pan tak sądził? Może to i prawda. Nie wielu cenię. A jeżeli mam być szczerym, jeden jest tylko człowiek na świecie, godzien mej czci.
Nikt, patrząc na wyraz twarzy Karkera nie mógłby odgadnąć, czy prawdę mówi, czy zmyśla. Lecz pan Dombi nie miał powodu nie ufać swemu pomocnikowi.
— A oto a propos Morfina. Składa raport o śmierci młodszego agenta w Barbados i prosi o zamianowanie kogoś na jego miejsce i odesłanie statkiem: „Syn i Następca“, który odpływa za pięć tygodni. Pan zdaje się nikogo nie ma na widoku?
Pan Dombi potwierdził obojętnie.
— Posada niezbyt dobra. A może Morfin przysłuży się jakiemu przyjacielowi kółka muzycznego. Niech go tam. Kto to? Proszę wejść.
— Przepraszam, panie Karker. Nie wiedziałem, że pan tu — mówił Walter, wchodząc z listami, przed chwilą wziętymi od listonosza. — Pan Karker młodszy... Przy wzmiance o tem nazwisku główny prokurzysta uczuł jakby wstyd, zwrócił na pana Dombi wzrok błagalny, pochylił głowę i przez chwilę milczał.
— Miałem zaszczyt upraszać pana — ozwał się gniewnie do Waltera — ażebyś pan nigdy w rozmowie ze mną nie wspominał nazwiska młodszego Karkera.
— Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć... pan Karker myślał, że pan już wyszedł... jabym się nie ośmielił wejść, gdybym wiedział, że pan pracuje z panem Dombi. Oto listy, adresowane do pana Dombi.
— Bardzo dobrze — rzekł prokurzysta, wyrywając listy z rąk Waltera. — Wracaj pan, skąd przyszedłeś.
Ale przy tym grubiańskim wybryku nie dostrzegł, że jeden list wypadł pod nogi pana Dombi, który go też nie widział. Walter musiał wrócić, podniósł list i położył na biurze przed panem Dombi. Było to, jakby umyślnie, pismo pani Pipczyn, zaadresowane ręką Florci z raportem o Pawełku. Pan Dombi spojrzał na kopertę, potem dumnie i groźnie na Waltera w mniemaniu, że młodzieniec z rozmysłem ten list wśród innych wyróżnił.
— Możesz pan iść na swoje miejsce — rzekł ozięble.
Zgniótł list w ręce i nie otworzywszy, ukrył w kieszeni, badawczo śledząc kroki Waltera.
— Powiedziałeś pan, że nie masz kandydata na posadę w Indyach?
— Tak.
— Wyślijcie młodego Gey’a.
— Dobrze, doskonale. Nic właściwszego nie możnaby znaleźć.
Wziął pióro i zanotował decyzyę szefa: „wysłać młodego Gey’a“.
— Proszę go tu zawołać.
Pan Karker rzucił się ku drzwiom i za chwilę zjawił się z Walterem.
— Gey! — rzekł Dombi. Opróżniła się u nas posada we Wschodnich Indyach na Barbadosie. Mam zamiar posłać tam pana. Bądź pan gotów i racz zawiadomić wuja o tem zarządzeniu.
U Waltera zaparło oddech i ledwie mógł wybąkać: do Wschodnich Indyi!
— Ktoś musi przecież jechać. Jesteś pan młody, zdrów, a przytem wujowi nieświetnie się powodzi. Powiedz pan wujowi, że ja cię tam przeznaczyłem. Zresztą czas odjazdu za miesiąc lub dwa.
— Czy będę musiał tam zostać?
— Czy zostać? Co to znaczy? Co chce on przez to powiedzieć, Karker?
— To znaczy, czy będę musiał na stałe zamieszkać w Barbadosie.
— Rozumie się.
Walter ukłonił się.
— Rzecz skończona. Pan, Karkerze, objaśnisz mu w swoim czasie, jakie należy poczynić przygotowania, zapasy i tak dalej. Teraz niema co czekać.
— Nie masz pan na co czekać — powtórzył Karker, szczerząc zęby.
— A zresztą może ma co do nadmienienia?
— Nie, panie — odrzekł Walter wzburzony mnóstwem obrazów, jakie przed nim rysowała fantazya. Widział kapitana Kuttla w połyskliwym kapeluszu, słyszał rozpaczne jęki starca Sola przy pożegnaniu bez nadziei widzenia kiedy w życiu bratanka.
— Bardzom panu obowiązany — ciągnął po chwili.
— Nie ma na co czekać, Karkerze — ponowił Dombi.
I gdy Karker powtórzył to ponownie, Walter poznał, że dalszą zwłokę mianoby za niedarowaną zuchwałość; zwiesiwszy głowę, wyszedł bez słowa. W korytarzu dopędził go prokurzysta i kazał zawołać do siebie Karkera młodszego.
Karker starszy z głową butnie wzniesioną stał oparty o kominek, ukrywszy obie ręce za poły fraka. Nie zmieniając pozy, nie łagodząc gniewnego wyrazu, kiwnął zlekka głową i kazał Walterowi drzwi przymknąć.
— Janie Karker — syknął prokurzysta w stronę brata, pokazując straszne zęby, jak gdyby zamierzył gryźć swych kolegów — co cię to wiąże z tym młokosem, który niby zły duch prześladuje mnie wszędzie twem imieniem? Czy ci nie wystarcza, Janie Karker, że ja, twój najbliższy krewny, nie mogę się uwolnić od tej....
— Hańby zapewne. Dokończ, Dżems.
— Tak, hańby. Ale pocóż trąbić i rozgłaszać o tej hańbie wszędzie i zawstydzać mię przed całym domem? I kiedy? W chwili poufnej rozmowy z panem Dombi! Ażali wyobrażasz sobie, bracie mój, Janie Karker, że imię twe w tem miejscu ma co wspólnego z zaufaniem i otwartością?
— Nie, Dżems, nie, ja wcale tego nie myślę.
— Cóż ty sobie myślisz? Zagrodzić mi tor? Bielmem powisnąć na moich oczach? Bracie mój, bracie! Czy mało miałem z twego powodu zgryzot?
— Nigdym ciebie nie obrażał, przynajmniej świadomie.
— Tyś moim bratem — i to samo już śmiertelna obelga.
— Z duszy radbym zerwać to pokrewieństwo.
— Grób je zgładzi — mój lub twój.
W toku tej rozmowy Walter na braci spoglądał w zdumieniu i bolesnym smutku, ledwie oddychając. Młodszy stał z pochyloną głową, pokornie słuchając wyrzutów groźnego sędziego. Gorzkie to były wyrzuty, niemiłosierne, pogardliwe wobec młodzieńca, mimowolnego świadka okropnej i zagadkowej sceny. A tymczasem ani jednej skargi, ani jednego słówka ostrego nie wydały usta podsądnego; stał i słuchał pokornie, tylko prawa ręka czyniła błagalny ruch: „zmiłuj się, zmiłuj!“ Kat nie znał litości i gryzł nieszczęsną pastwę, znękaną długą męką.
Nareszcie gorący młodzian, uznając się za niewinną przyczynę tej burzy, nie mógł wytrzymać i z ogniem ujął się za ofiarą.
— Panie Karker, wierz pan, jam tu zawinił. Lekkomyślnie pozwalałem sobie mówić o bracie pańskim daleko częściej, niż potrzeba i jego imię wbrew zakazowi pańskiemu powtarzało się w mych gawędach. Ale wina po mojej stronie cała. Ani słówkiem nie dotykaliśmy przedmiotu, wychodzącego poza kres naszych spraw osobistych. Zresztą nie zarzucam sobie nawet nierozwagi. Wiedz pan: polubiłem pańskiego szanownego brata, zaledwiem próg tego domu przekroczył. Przywiązałem się do niego od chwili objęcia służbowych zajęć. Jakże nie miałem o nim mówić, kiedym wciąż o nim myślał.
Walter mówił gorąco z zupełnem poczuciem swej szlachetności.
— A pan tymczasem, panie Karker — unikałeś mnie, wciąż unikałeś. Wiedziałem o tem i czułem to ku wielkiemu swemu żalowi. Jakichże to środków nie używałem, żeby stać się pańskim przyjacielem! Wszystko nadaremnie!
— Zapamiętaj pan — twoje usiłowania pozostaną bezowocne, o ile przy każdej okazyi będziesz mówił o panu Karkerze. Tem wcale nie usłużysz bratu. Spytaj go samego.
— Prawda, zabójcza prawda. Krewkość pańska stanie się powodem podobnych scen, od których radbym z duszy się uwolnić. Najlepszym przyjacielem moim okaże się ten, kto nie będzie o mnie myślał, zapomni o mem istnieniu, pozostawi mię memu losowi.
— Słyszałeś pan, Walterze Gey? Jesteś pan płochy i nie lubisz słuchać, co mówią starsi, lecz ten argument ochłodzi krew twoją. A i ty, miły bracie, zapewne nie zapomnisz tej lekcyi. Dosyć. Idź pan, Walterze Gey.
Opuszczając pokój, Walter znów słyszał głosy braci i powtarzające się własne nazwisko. Wstrzymał się na progu i nie wiedział: iść czy wrócić. Wówczas usłyszał dalszy ciąg rozmowy.
— Na miłość Boską, Dżems, sądź mnie wyrozumiałej, jeżeli możesz. Moje nieszczęsne dzieje wyryte tu — wskazał pierś — moje serce złamane...oceń sam... czy mogłem nie zauważyć Waltera Gey‘a? Czy mogłem nie wyrazić współczucia? Gey zaczął u nas służyć, widziałem w nim prawie drugiego siebie...
— Siebie drugiego? — pogardliwie powtórzył prokurent.
— Nie takiego, jakim jestem, lecz jakim byłem przy rozpoczęciu zawodu.
I on, jak ja niegdyś, gorący, lekkomyślny, niedoświadczony młodzian z wyobraźnią romantyczną, z sercem pełnem ognia, ze zdolnościami, które w miarę okoliczności popchną go ku złu lub dobru...
— Niby to? — rzekł brat z uśmiechem jadowitym.
— O bracie mój, bracie! Ty mnie razisz bez litości i ręka twa nie drży, zadając mi głębokie rany. O wszystkiem myślałem, wszystko przecierpiałem. Wierzyłem swym ułudom i żyłem wśród nich jak w rzeczywitym świecie. — I teraz widziałem tego chłopca na skraju przepaści bez troski igrającego, gdzie już wielu...
— Stara piosenka! No, dokończ. Gdzie wielu... runęło, czy co? — Gdzie już jeden pielgrzym, niegdyś bezpieczny jak ten chłopiec, potykał się niebacznie, zsuwał coraz niżej i wreszcie runął na dno strzaskany i zabity.
Pomyśl, ile musiałem cierpieć, patrząc na tego młodzieńca.
— Sobie samemu za to podziękuj.
— Pewnie że sobie. Nie chcę, aby inni wstyd mój dzielili.
— Jużeś się nim podzielił — mruknął Dżems.
— Ach, Dżems! Czyż od tej pory nie byłem dla ciebie pożyteczny? Czyś nie deptał mnie nogami, gdyś się gramolił w górę? Czy naprawdę będziesz mię jeszcze teraz dobijał obcasami?
Nastąpiła cisza. Główny prokurent zaczął przeglądać papiery na znak, że chce pozostać sam. Brat zbliżył się ku drzwiom.
— Powiedziałem wszystko, Dżems. Śledziłem za gorącym młodzieńcem z niewysłowionym strachem dotąd, aż szczęśliwie ominął miejsce, od którego zacząłem się osuwać — wtedy rodzony ojciec jego nie mógłby serdeczniej dziękować Bogu. Nie śmiałem go ostrzedz, nie śmiałem doradzać; lecz w groźnej chwili byłbym opowiedział własne dzieje. Bałem się z nim mówić wobec świadków. Mogliby pomyśleć, że go pcham na złą drogę. Jakiś jad kryje się w głębi mej duszy. Rozpatrz moje dzieje w związku z losem młodego Gey‘a a zrozumiesz, ile przeżyłem. Myśl o mnie wyrozumiałej, Dżems, jeśli możesz.
Z temi słowy opuścił pokój. Zbladł ujrzawszy Waltera na progu, a zbladł jeszcze groźniej, gdy ten go ujął za rękę i szeptał:
— Panie Karker, przyjmij słowa podzięki. Wiele ci winienem i żałuję, że stałem się przyczyną okropnej sceny. Tyś mój opiekun, mój wspaniałomyślny, zbolały ojciec. O, jak mi ciebie żal i jak ja cię kocham.
Ściskał go za rękę, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni lub mówi. Po korytarzu snuła się służba i pisarze biegali, więc Karker i Walter weszli do pokoju Morfina, do którego drzwi były uchylone. Był pusty. Walter ujrzał na obliczu Karkera świeże ślady wzruszeń.
— Walterze — rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu — myśmy rozdzieleni na zawsze. Czy wiesz, kim jestem?
— Kim pan jesteś? — wyjąkał Walter bez tchu wpatrując się w niego.
— Zaczęło się to przed dwudziestym pierwszym rokiem mego życia... Prawda — zarodek ujawnił się już przedtem, lecz dojrzał i rozwinął się około tego czasu. Okradłem ich, gdym był w tym wieku. W dwudziestym drugim roku wszystko się odkryło i wówczas... wówczas umarłem dla ludzi, dla wszystkich!
Walter poruszał wargami, ale głosu nie wydał.
— Firma obeszła się ze mną łaskawie. Niech Bóg nagrodzi starca za jego wyrozumiałość i syna, który wówczas objął kierownictwo i obdarzył mnie zaufaniem. Raz zawołano mnie do pokoju, dzisiejszego gabinetu szefa, wszedłem tem i wyszedłem tem, czem mnie pan widzisz. Potem noga moja nie przekroczyła tego progu. Wiele lat siedziałem samotny na swem zwykłem miejscu, lecz wtedy mnie znali i służyłem za wzór dla innych. Traktowano mnie życzliwie. Czas po części zgładził mą winę i teraz nikt dokładnie nie zna mych dziejów prócz trzech ludzi. Gdy dorośnie przyszły szef firmy, powiedzą mu o mnie, lecz kąt mój będzie już pusty. Daj Boże, żeby się to stało. Przeżyłem młodość swą, nie zaznawszy jej; zamiary i nadzieje spełzły. Niech cię Bóg błogosławi, Walterze. Bądź uczciwy sam i pilnuj, by inni, drodzy sercu twemu, uczciwi byli — a gdyby nie — zabij ich lepiej.
Walter trząsł się jak w febrze, słuchając tajemniczej mowy i łzy strumieniem lały się z oczu jego. Gdy podniósł głowę, Karker siedział niemy na swem biurowem miejscu, znękany żalem. Jął się pracy i trzeba było przerwać rozmowę. Myśląc o tem, co widział i słyszał tego ranka, zaledwie mógł wierzyć, że delegowano go do Wschodnich Indyi, że w krotce musi opuścić starego Salomona, kapitana Kuttla, żegnać się z Florcią, Pawełkiem, ze wszystkiem, co kochał, czego szukał, do czego dążył.
Nie był to sen atoli. Wieść już rozbiegła się po domu handlowym i gdy Walter siedział ze sercem smutnem, z męczącą troską, podpierając głowę rękami, posłaniec Percz tknął go łokciem, przeprosił i szepnął:
— Nie mógłby pan z Indyi przysłać dobrego imbiru za tanią cenę? Widzi pan, żona powiła mi dziecię i nie szkodziłoby uraczyć ją konfiturą z imbirem.





  1. Cheapside dosłownie = tani kąt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.