Dombi i syn/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII. Wykształcenie Pawła.

Za kilka minut, bardzo długich dla siedzącego na stole Pawełka, wrócił doktor Blimber krokiem poważnym i uroczystym zapewne dla wywołania większego wrażenia na młodą duszę. Krok ten podobny był do marszu i gdy doktor wysuwał prawą nogę naprzód, majestatycznie obracał się na swej osi, wykreślając na lewo półobrót, a gdy wysuwała się noga lewa, czynił taki zwrot na prawo. Wydawało się, że oglądał się naokoło, jakby mówił: „niechże mi ktokolwiek gdziekolwiek pokaże rzecz, której nie znam. Niepodobna.“
Pani Blimber i panna Blimber nadeszły z doktorem. Pedagog wziął ze stołu nowego pupila i przekazał go pannie Blimber.
— Kornelio, Dombi pozostanie na razie pod twoim dozorem. Wiedź go naprzód, wciąż naprzód.
Kornelia przejęła z rąk ojca młodego pupila i Paweł uczuł okulary, badające go.
— Ile masz lat, Dombi?
— Sześć — odrzekł Paweł, dziwiąc się, że włosy Kornelii nie tak długie jak u Florci i że podobna do chłopca.
— Ile umiesz z gramatyki łacińskiej, Dombi?
— Nie umiem wcale gramatyki łacińskiej. Byłem wątłem i słabem dzieckiem. Nie mogłem myśleć o łacińskiej gramatyce, gdy mnie co dzień stary Globb woził po brzegu morza. Proszę pozwolić staremu Globbowi odwiedzać mnie tutaj.
— Co za barbarzyńskie nazwisko! Co to za potwór, mój mały?
— Jaki potwór?
— A ten Globb.
— On taki sam potwór, jak i pan.
— Coo? — zawołał doktor okropnym głosem. — Coś powiedział?!
Drżenie przebiegło po skórze Pawełka. Niemniej przeto postanowił bronić nieobecnego Globba.
— Globb bardzo szanowny staruszek; on ciągnął mój wózek, gdzie mogłem wedle chęci leżeć i spać. On wszystko wie o głębinach morskich i o rybach tam żyjących i straszliwych potworach, które stamtąd wyłażą, grzeją się na skałach w upały słoneczne i uciekają w otchłanie, gdy się zlękną. Przytem wydają taki hałas, że słychać na kilka mil. Są jeszcze potwory, nie wiem, jak długie i nie pamiętam, jak się nazywają, ale Florcia wszystko to wie. Udają nieszczęśliwych i płaczą niby dzieci, a gdy kto z litości się zbliży, rozdziawiają ogromne paszcze i napadają. Wtedy jeden tylko środek ratunku — mówił Paweł odważnie, udzielając tego sekretu samemu doktorowi Blimber — trzeba odbiedz na pewien odstęp i znów nagle zwrócić się; one nie mogą tak zgrabnie nawracać, bo są bardzo długie. Łatwo je w taki sposób pokonać, jak opowiadał Globb. W ogóle on bardzo dużo wie o morzu, choć nie umie wytłomaczyć, dlaczego morskie fale zawsze jedno i to samo mówią i dla czego ja tak często myślę o swej mamie, gdy patrzę na morze. Moja mama umarła. Chciałbym, aby stary Globb niekiedy odwiedzał mnie tutaj, bo ja go znam bardzo dobrze i on mnie zna.
— Zły kierunek — rzekł doktor — lecz nauka musi wyplenić złe ziarno. Panna Blimber z przerażeniem pomyślała, że to było niezwykłe dziecko. Patrzyła na nie z takąż uwagą jak niegdyś pani Pipczyn.
— Oprowadź go po domu, Kornelio i zapoznaj z nową sferą. Dombi, idź z tą panią. Dombi usłuchał. Podał rękę Kornelii i z nieśmiałą ciekawością badał ją nieznacznie, gdy szli. Okulary jej wydały mu się tajemniczemi i nie mógł rozpoznać, czy za połyskującemi szkłami były oczy. Kornelia wiodła go do szkolnej sali, a poza nią do klas; drzwi obite były suknem, żeby głuszyć głosy. W sali siedziało ośmiu wychowańców biczowanych nauką; siedzieli przy pracy z wielką powagą Tuts, jako senior, miał w rogu pokoju osobne biurko. Nauczyciel Fider obrabiał Wergilego i tę nutę wygrywały na teraz przed nim głosy czterech młodzieńców. Z reszty dwaj z wysiłkiem rozwiązywali rachunkowe zagadnienie, jeden rozpaczliwie tonął do obiadu przez beznadziejną ilość wierszy, ostatni spoglądał na swą pracę ze stężałem odrętwieniem i rozpaczą.
Widok nowego ucznia nie wywarł żadnego wrażenia. Pan Fider podał małemu Dombi kościstą rękę na znak, że rad go widzi. Paweł byłby uczynił to samo, gdyby mógł w sobie wzbudzić choć odrobinę szczerości. Przywitał się z czterema młodzieńcami, podał rękę zapaśnikom zadań matematycznych, ukłonił się innym. Młody Tuts uśmiechnął się na powitanie i ciągnął swą robotę. Była to praca łatwa. Pisał on listy do siebie od znakomitych osób, adresując: „do pana Tutsa w Brajtonie“. A napisawszy, chował je skrupulatnie w swej szufladzie.
Potem zaprowadziła Kornelia Pawła na wyższe piętro. Tam z pierwszego pokoju widać było rozfalowane morze, a koło okna ładne łóżeczko i na kartce napis: Dombi. Obok dwa inne łóżka z napisami. Bryggs i Tozer. Zaledwie zeszli nazad do sali, Pawełek ujrzał ze zdziwieniem, jak służący zaczął bić w miedziany gong w kącie sali. Paweł myślał, że go za to zamkną w kozie; nie nastąpiło nic podobnego. Dopiero Kornelia wyjaśniła, że za kwadrans podadzą obiad, musi więc udać się do swych kolegów. Ci już szykowali się do obiadu. Jeden zawiązywał krawat, inny mył ręce, trzeci przyczesywał się. Młody Tuts zbliżył się do Pawełka.
— Siadaj Dombi.
— Dziękuję.
— Jakiś ty mały!
— Prawda, jestem mały.
— Kto jest twoim krawcem? — pytał Tuts.
— Ubranie szyje mi kobieta, ta sama, co i siostrze.
— A moim krawcem Bordżes i spółka. Młody krawiec, lecz bardzo drogi. Czy ojciec twój bogaty?
— Bogaty. Ojciec mój Dombi i Syn.
— I kto?
— I Syn — powtórzył Paweł.
Pan Tuts kilkakrotnie dla pamięci powtórzył nazwisko, nie ufając jej atoli, oznajmił, że jutro ponowi zapytanie. I w tej chwili zaczął planować do siebie list od ojca Pawła. Wnet wszyscy chłopcy zebrali się w gromadkę. Byli bladzi, mówili zcicha i głowy ich były tak natłoczone wiedzą, że młody Biterston wobec nich mógł uchodzić za ideał bystrości.
— Ty sypiasz w moim pokoju, czy nie tak? — pytał z powagą młody dżentlmen, którego kołnierzyk sięgał uszu.
— Czy nazywasz się Briggs?
— Nie, Tozer.
— Wszystko jedno. Sypiamy w jednym pokoju.
— On nazywa się Briggs — ciągnął Tozer, wskazując zdrętwiałego młodzieńca — a jak twoje zdrowie, Dombi?
Pawełek odrzekł, że nieszczególne. Tozer zauważył, że z oczu to widać. A szkoda, dodał, bo tu trzeba mieć żelazne zdrowie. Potem pytali Pawła, czy nie z Kornelią będzie się uczył, a gdy potwierdził, wszyscy wyrazili mu żywe ubolewanie.
Rozległo się znów straszne uderzenie w gong i wszyscy udali się do jadalni z wyjątkiem kamiennego Briggsa. Paweł ujrzał, że mu przyniesiono na talerzu kawałek chleba i srebrny widelec pod serwetką.
Doktor Blimber siedział już na zwykłem miejscu, a obok pani i panna Blimber. Z końca stołu zajął miejsce Fider w czarnym fraku. Krzesło Pawła postawiono koło panny Blimber, lecz gdy usiadł, musiano podłożyć kilka ksiąg z gabinetu doktora, tak był mały. Odtąd zwykle zjawiał się w jadalni z temi księgami. Doktor odczytał modlitwę i zaczął się obiad. Pierwszą potrawą była zupa, potem pieczeń, sztuka mięsa, jarzyna, legumina i ser. Usługa odbywała się z powagą, przed każdym młodzieńcem leżała serwetka i srebrny widelec. Bufetowy w granatowym fraku z metalowymi guzikami roznosił dania i nalewał w szklanki piwo z takiem namaszczeniem, jak gdyby w rękach miał flaszkę z drogiem winem.
Nikt bez zapytania nie mógł rzec słowa prócz rodziny Blimber. O ile który młodzian nie był zajęty łyżką, nożem czy widelcem, oczy jego kierowały się ku tej rodzinie. Tylko Tuts stanowił wyjątek od tej reguły: oczy jego biegały wciąż ku oczom przybysza. Raz tylko zawiązała się rozmowa. Przy serze, skoro dopił porteru, odkaszlnął parękroć i zaczął doktor:
— Godne uwagi, panie Fider, że Rzymianie za cesarstwa, gdy zbytek doszedł do najwyższych granic, gdy konsulowie pustoszyli prowincye i rujnowali obywateli, byle zdobyć środki do jednej uczty cesarskiej...
Tu jeden z wychowańców zaczął głośno kaszleć.
— Dżonson — rzekł pan Fider — napij się wody.
Doktor przerwał, lecz za chwilę ciągnął dalej:
— I kiedy, panie Fider...
Lecz pan Fider nie mógł oczu oderwać od Dżonsona, który zbierał się znowu uledz paroksyzmowi kaszlu.
— Proszę wybaczyć — usprawiedliwiał się Fider.
— I kiedy brat Witelliusza wydał ucztę, na której podano dwa tysiące potraw z ryby....
— Napij się wody, Dżonson. — Potraw z ryby... panie doktorze.
— Pięć tysięcy potraw z różnego drobiu...
— Albo przełknij skórkę chleba — rzekł pan Fider.
— A jedno danie, nazwane od wielkości „tarczą Minerwy “, przyrządzone prócz innych kosztownych przypraw z móżdżków bażancich...
— Kehe, kehe, kehe!...
— I bekasich...
— Kehe, kehe, kehe!
— Z wnętrzności ryby, nazywanej scari...
— Może ci pęknąć żyła w głowie — niepokoił się Fider — już się lepiej nie wstrzymuj.
— Z wnętrzności minoga, łowionego w morzu karpackiem, — gdy czytamy o tych wspaniałych ucztach a nadto pamiętamy, że Tytus...
— Co się stanie z twoją biedną matką, jeśli cię obali atak apopleksyi?!
— ...Domicyan...
— Całyś zsiniał.
— Neron, Tyberyusz, Kaligula, Heliogabal i wielu innych... To jednak bardzo cenne, co panu mówię, czy może pan mnie słuchać, panie Fider... Ale paroksyzm kaszlu pupila tak się wzmógł, iż towarzysze poczęli go tłuc w kark, pan Fider nadstawiał ku ustom szklankę wody, a bufetowy musiał go oprowadzać po sali. Wrzawa trwała kilka minut i gdy nareszcie Dżonson wracał do normy, w jadalni nastała cisza.
— Panowie — rzekł doktor — módlmy się. Dżonson jutro rano przed śniadaniem odczyta z pamięci z greckiego tekstu pisma św. pierwszy list św. Pawła do Efezu. Zajęcia zaczną się za pół godziny.
Młodzieńcy skłonili się i odeszli. Pan Fider toż samo. Na tę krótką chwilę przechadzano się parami po tarasie za domem. W oznaczonym momencie dał się słyszeć dźwięk miedzianego gongu i klasa napełniła się uczniami.
Wieczorem wyszli młodzieńcy na przechadzkę.
Ceremonia z herbatą podobna była do obiadowej. Potem młodzi dżentlmeni znowu się uczyli. Paweł usiadł w kąciku i usiłował odgadnąć, co o nim myśli Florcia. Tu odnalazł go Tuts, długo się weń wpatrywał i wreszcie rzekł:
— Czy lubisz kamizelki, Dombi?
— Tak.
— I ja lubię.
Nic więcej nie wymyślił Tuts, lecz przez cały wieczór przypatrywał się Pawełkowi, gdyż ten mu się widocznie podobał.
O ósmej wieczorem młode towarzystwo znowu znalazło się w jadalni. Przed modlitwą bufetowy zaproponował chleb, ser i piwo. Ceremonia zakończyła się programem doktora: „Panowie, prace nasze jutro zaczną się o siódmej.“
Nastąpił ukłon i wyprawa do sypialni.
Tam, ulegając porywowi szczerości, Briggs oznajmił, że chciałby umrzeć, tylko mu żal matki i czarnego drozda w domu. Tozer mało mówił, wzdychał i radził Pawełkowi ostro się trzymać, bo jutro na niego kolej. Nakoniec sen zamknął zmęczone oczy Pawła i śniło mu się, że spaceruje z Florcią w przecudnym parku, rozkoszuje się kwiatami i podchodzi do wielkiego słonecznika, który nagle zmienił się w gong i zaryczał strasznie nad samem uchem. Ocknął się i ujrzał pochmurny zimowy poranek z drobnym deszczem a równocześnie rozległy się gromkie dźwięki gongu: czas wstawać.
Towarzysze byli na nogach. U Briggsa twarz od smutku i płaczu napuchła, że oczu widać nie było. Naciągał buty zły, równie jak Tozer, który ubrany zupełnie przed oknem drżał i wstrząsał ramionami. Biedny Pawełek sam nie mógł się ubrać i prosił o pomoc; ale Briggs mruknął: idź sobie, a Tozer bąknął:
jeszcze czego i odwrócił się. Dziecko ledwo się przygarnęło i zeszło na dół, gdzie ładna dziewczyna w rękawiczkach wygarniała z kominka popiół. Zdziwiła się obecnością dziecka i spytała, gdzie matka. Dowiedziawszy się, że zmarła, zdjęła rękawiczki, uporządkowała ubiór, ugrzała rączki, ucałowała i dodała, że jeżeli będzie potrzebował pomocy przy ubieraniu, niech zawoła Melii, to przyjdzie. Pawełek serdecznie podziękował i udał się do klasy, gdzie uczniowie już sposobili się do lekcyi. Mijając pokój, usłyszał pytanie:
— To ty, Dombi?
— Ja, pani.
Była to Kornelia.
— Chodź tu, Dombi — rzekła.
Wszedł. Kornelia była w tym samym kostyumie. Miała osobny pokoik z szafą na książki i bez kominka, ale nigdy nie odczuwała zimna ani potrzeby snu.
— No, Dombi, teraz ja idę.
Pawełek dziwił się, dokąd i po co idzie w taki brzydki czas; ale nic nie rzekł, bo zwrócił uwagę na paczkę nowych książek na stoliku miss Blimber.
— To twoje książki, Dombi.
— Wszystkie moje?
— Wszystkie. Pan Fider więcej kupi, jeżeli będziesz pilny.
— Dziękuję.
— Teraz zatem idę, a dopóki będę chodziła, to znaczy do śniadania, masz przeczytać wszystko, co tu zaznaczone ołówkiem i powiesz, czyś wszystko dobrze pojął. Nie trać czasu, Dombi. Spiesz się. Idź na dół i zaczynaj.
— Dobrze, miss.
Książek było tak dużo, że choć Pawełek jął się ich obiema rękami, górną książkę przytrzymując brodą, środkowa wymknęła się, nim dotarł do drzwi i całe brzemię poleciało na podłogę. „Ach, Dombi, Dombi, jakżeś niezgrabny“ — rzekła panna Blimber i znów je nakładła. Nareszcie szczęśliwie wyszedł; po drodze atoli uronił dwie na schodach, jedną na piętrze, jedną w klasie. Ułożywszy resztę na swym stoliku, pozbierał tamte, wgramolił się na swoje miejce i przystąpił do pracy.
Po ukończeniu śniadania udał się za panną Kornelią.
— No, Dombi? Coś zrobił z książkami?
Była wśród nich gramatyka łacińska i grecka: o rodzajnikach, o odmianie rzeczowników, o prawidłach pisowni; początki historyi, różne ogólne zasady, tablice, miary. Zaledwie Paweł zaznajomił się z numerem drugim, przekonał się, że nic nie umie z pierwszego, a gdy dotarł do trzeciego i czwartego, w głowie powtórzyły się pojęcia tego rodzaju: trzy razy cztery = Hannibal, pięć od dwunastu = hic, haec, hoc, czasownik zgadza się ze starożytnym germaninem, a rzeczowniki mają być w tym samym przypadku, co krzyżowe pochody.
— Ach, Dombi, Dombi — ubolewała miss Blimber — jakiż ty jesteś nierozgarnięty.
— Gdyby tak zawołać tu staruszka Globba — usprawiedliwiał się Pawełek — lepiejbym pojmował.
— Co za głupstwo! Nie waż się nigdy mówić o Globbie. Tu niema miejsca dla potworów. Na przyszłość zabieraj tylko po jednej książce, a gdy się jednej lekcyi wyuczysz, wracaj po drugą. Weź teraz wierzchnią i idź do klasy.
Z widoczną przyjemnością mówiła panna Blimber o nieudolności Pawełka, jakby rada była, że będzie z nim miała wciąż do czynienia. Wziął pierwszą z góry książkę i zaczął kuć lekcyę. Raz udawało mu się powtórzyć ją na pamięć dosłownie, to znów ani słowa nie pamiętał; wreszcie zebrał całą odwagę i przyszedł ją wydać. Panna Blimber rzuciła podaną książkę na stół i rzekła: no, mów, Dombi, słucham. Stropiony tą niespodzianką, zapomniał zupełnie lekcyę i patrzał na uczoną pannę, w głowie której mieściły się całe drukowane książki.
Z tem wszystkiem po chwili udało mu się powtórzyć lekcyę dobrze i panna Blimber, wyraziwszy mu uznanie, zadała nową lekcyę, potem jeszcze nową, tak że do obiadu nauczył się czterech lekcyi; za to czuł zamęt w głowie i chodził jak senny, podobnie, jak inni uczniowie z wyjątkiem Tutsa. Po herbacie przy świetle lamp znów zaczęły się lekcye i przygotowania na dzień następny; wszystko kuło i trudziło się do chwili, aż słodki sen na kilka godzin pozwolił zapomnieć o tem umysłowem biczowaniu się.
O, soboto, dniu upragniony, trzykroć błogosławiona soboto! Dniu radości, dniu szczęścia, kiedy Florcia bez względu na pogodę, na przeszkody, bo pani Pipczyn gryzła i nękała ją bez litości, zjawiała się w naukowym zakładzie doktora Blimber! Soboty były prawdziwie dniami obiecanego biblijnego ukojenia dla brata i siostry, złączonych świętem uczuciem serdecznego przywiązania. Nawet wieczory niedzielne, ciężkie wieczory, których cień mgłą okrywał niedzielne poranki, nie mogły popsuć drogocennej soboty. Gdy inni wałęsali się lub siedzieli na brzegu morza albo w dusznej sali pani Pipczyn, Paweł miał Florcię i to mu starczyło. Florcia nuciła mu tkliwą piosenkę i tuliła jego umęczoną główkę na swych kolanach, a gdy w przeklęty wieczór niedzielny mroczna brama doktora pochłaniała Pawełka na cały tydzień, żegnał się z Florcią tylko, z nikim więcej!
Wikkem odjechała z Brajtonu do Londynu, a miejsce jej zajęła w domu pani Pipczyn Zuzanna Nipper. Gorączka — stała się młodą i bardzo ładną kobietą, roztropną i sprytną — właśnie na rękę pani Pipczyn, która w niej znalazła godną siebie osobę. Zaraz po przybyciu do Brajton panna Nipper rozpoczęła z nią walkę, walkę na śmierć i życie — wkrótce stoczyła ze świetnym wynikiem kilka potyczek. Nie prosiła i nie dawała pardonu. Oznajmiła: będzie wojna i wojna była — pani Pipczyn żyła odtąd śród nagłych napaści, nieprzewidzianych zasadzek, śmiałych wyzwań. Zuzanna nękała i zgniatała swego wroga zawsze i wszędzie: przy kotletach, przy ciastkach, w sali, w jadalni, w sypialni.
Raz wieczorem w niedzielę po pożegnaniu z Pawełkiem Florcia wróciła do domu i dostała z torebki kawałek papieru z paru notatkami ołówkiem.
— Spojrzyj, Zuzanno — rzekła — oto tytuły książek Pawełka. Spisałam je przeszłej nocy, gdy je wertował biedak bez względu na ostateczne wyczerpanie.
— Dla czego mi je panienka pokazuje? Wolę raczej patrzeć na panią Pipczyn.
— Bądź tak dobra, Zuzanno, kup mi je jutro rano. Mam dość pieniędzy.
— A to co nowego? — Jak panienka może mówić nawet coś podobnego, skoro sama ma stosy książek i skoro pan Dombi z łaski panienki nasłał tu zgraję nauczycieli i nauczycielek — niech ich licho weźmie — choć ojczulkowi i do głowy nie przyszłoby czegokolwiek uczyć panienkę, gdybyś mu się sama nie napierała.
— Kup mi, Zuzanno, ja wiem, że kupisz, gdy się dowiesz, na co mi one potrzebne.
— A na co, panno Florciu? Jeżeli chcesz niemi rozbić głowę pani Pipczyn — dodała ciszej — to ci kupię całą furę.
— Zdaje mi się, że mogę nieco pomagać biednemu Pawełkowi i ułatwiać mu niedzielną pracę. Przynajmniej spróbuję. Kup mi, nigdy ci tej usługi nie zapomnę.
I Florcia tak błagalnie patrzyła, że Zuzanna wzięła z jej rąk portmonetkę i popędziła załatwić sprawunek.
Nie było to łatwo spełnić. W jednej księgarni powiedziano, że takich dzieł niema; w drugiej, że miesiąc temu było dużo, teraz niema ani jednej; w trzeciej, że za tydzień sprowadzą mnóstwo. Zuzanna nie rozpaczała. Zwerbowała w księgarni pomocnika i z nim szperała tak długo, aż książki znaleziono, kupiono i w tryumfie przyniesiono do domu.
Z tym skarbem, po skończeniu własnych lekcyi, Florcia nocami siadywała w swym pokoiku. Zdolna i szybko oryentująca się, wspomagana miłością, wkrótce dopędziła brata, zrównała się z nim i prześcignęła go.
Nic o tem nie wiedziała pani Pipczyn. Florcia pracowała nocami, gdy wszyscy spali z wyjątkiem Zuzanny, która zwykle siedziała zaspana, podczas gdy ogień trzaskał w kominku i rozgorywające świece wtórowały mu smutno. Może ten trud usilny a właściwiej mówiąc poświęcenie niezrównane skłoniłoby nawet panią Czykk do przyznania swej krewnej godności imienia Dombi.
Wielką była jej nagroda, gdy w sobotę wieczorem, kiedy Paweł jak zwykle wziął się do lekcyi, usiadła koło niego i zaczęła mu wyjaśniać zawiłe ustępy, wyrównując trudną drogę szkolnej nauki. Paweł płonił się, uśmiechał, gorąco ściskał siostrę i tylko Bogu wiadomo, jak kołatało radośnie jej serduszko przy tem słodkiem wynagrodzeniu.
— O, Florciu! mówił — jak cię kocham, jak cię kocham, Florciu!
— I ja ciebie, mój najdroższy.
— Wiem, Florciu, wiem!
Nic więcej nie dodał i spokojnie spędził czas obok siostry. W nocy trzy czy cztery razy wracał do niej i zapewniał ją o swem przywiązaniu.
Odtąd brat i siostra w soboty nocą siadywali nad książkami, usiłując wedle możności ułatwić pracę na przyszły tydzień. Myśl, że pracuje tam, gdzie Florcia przedtem dla niego pracowała, nie szczędząc sił swych, podniecała go i ożywiała. Ale nadto Paweł miał od siostry istotną pomoc i może to uratowało go od nieuniknionego wyczerpania pod brzemieniem, jakie nakładała mu urocza Kornelia Blimber.
Nie można nawet powiedzieć, żeby panna Blimber okazywała względem niego wyrafinowaną surowość albo żeby doktor Blimber obchodził się okrutnie z młodymi uczniami. Oboje tylko traktowali ich tak, jak gdyby młodzi byli doktorami i urodzili się dojrzałymi. Najbliżsi krewni ich pod wpływem ambicyi i źle obliczonego pospiechu, wysławiali doktora Blimber.
Z Pawłem powtórzyły się powszednie dzieje. Doktór oznajmił, że to rozumny chłopczyk i szybkie czyni postępy, pan Dombi zaś zapobiegał tem gorliwiej, aby go nadziać wszelaką wiedzą. O Briggsie powiedziano, że tępy i czyni małe postępy, ojciec zaś jego okazał się nieprzejednanym. Słowem czy tak czy owak, choć temperatura cieplarni doktorskiej była wysoka i duszna, właściciele roślin prosili o podkładanie gorących węgli i rozdmuchiwanie żaru.
Prędko utracił Pawełek swą żywość a natura jego pozostała dziwną, pełną zamyśleń, starczą. Skupił się w sobie i już nie ujawniał ciekawości, jak u pani Pipczyn, badając kota i jego panią. Lubił samotność, rzadkie wolne chwile spędzał bez towarzyszy, włócząc się koło domu lub siedział na schodach i słuchał bicia zegarów. Doskonale zapoznał się z obiciami pokojów i z obrazami na ścianach i miniaturowe lwy i tygrysy, biegające po ścianach sypialni, zaprzyjaźniły się z nim. I żył sam pośród cudownych wizyi swej wyobraźni, a nikt go nie rozumiał.
Pani Blimber nazywała go „dziwakiem“, lokaje opowiadali sobie, że mały Dombi nudzi. Zresztą nikt się nim nie zajmował.
Jeden Tuts miał niejakie pojęcie o nastrojach Pawła, lecz nie umiał ich wyjaśnić ani sobie ani innym. Długo i często ścigał oczami małą postać na brzegu morza i jakaś dziwna, bezwiedna sympatya ciągnęła go w stronę Dombi.
— Jak zdrowie twoje? — pytał Pawła pięćdziesiąt razy na dzień.
— Dobre. Dziękuję.
— Dajże mi rękę.
Paweł podawał rękę. Po chwili znów pytał o to samo i takąż otrzymywał odpowiedź.
Raz Tuts siedział za swem biurkiem, zajęty wedle zwyczaju swą ważną korespondencyą, kiedy olśniła go wielka myśl. Rzucił pióro, poszedł do Pawła, którego znalazł na oknie sypialni, poglądającego na morze.
— Dombi! O czem myślisz?
— O, myślę o wielu rzeczach.
— Nie może być? — zawołał Tuts z podziwem.
— Gdybyś na przykład musiał umrzeć... zaczął Paweł.
Tuts zmieszał się.
— Czy nie wolałbyś umrzeć w noc księżycową, kiedy niebo jasne i czyste, a wietrzyk powiewa, jak przeszłej nocy.
Tuts niepewnie spojrzał na Pawła, ujął go za rękę i odrzekł, że nie wie.
— Była to śliczna noc. Długo wpatrywałem się i słuchałem poszumu fal morskich. Na ich zwierciadle przy księżycowym blasku kołysała się łódź żaglowa. Dziecko mówiło z taką powagą, że Tuts uważał za niezbędne uczynić jakąś wzmiankę o łodzi.
— To kontrabandziści? — zapytał.
Rozważywszy, że każdy przedmiot ma dwie strony, dodał:
— Czy celnicy?
— Łódź z żaglem — powtórzył Pawełek — przy pełnem świetle miesiąca.
Żagiel cały srebrny. Płynęła zdala od brzegu i jak myślisz, co robiła, gdy nią tak chwiały fale?
— Nurkowała?
— Zdawało mi się, że mię wabiła ku sobie. Oto ona, oto ona!
— Kto? — przeraził się Tuts.
— Siostra moja, Florcia! Oto ona spogląda i kiwa ręką. Widzi mnie, widzi! witaj, kochana, witaj mi!
Pawełek stał na oknie, uderzał w dłonie i słał siostrze pocałunki; lecz gdy Florcia, mijając go, znikła, twarzyczka zapłoniona radośnie przed chwilą, powlokła się melancholią i niespokojnem wyczekiwaniem.
Przejścia te nie uszły uwagi nawet Tutsa. Rozmowę przerwała wizyta pani Pipczyn, która zwykle raz na tydzień o zmroku przychodziła do domu doktora, aby zobaczyć się z dawnym pupilem. Przybycie jej niemile dotknęło teraz Tutsa. który po powitaniu dwukrotnie zbliżał się do pani Pipczyn z zapytaniem o zdrowie. Wzięła to za osobistą obrazę i przypisała ją służącemu, na którego poskarżyła się przed doktorem Blimber.
Dni stawały się dłuższe i Pawełek codzień u okna wyczekiwał Florci. W pewnej chwili przechodziła ona codzień koło domu doktora dla ujrzenia brata, a widok jej jak promień słońca codzień ożywiał biednego Pawła. Nieraz po zachodzie słońca i druga postać błądziła koło domu, postać pana Dombi, który teraz rzadko już przyjeżdżał w soboty. Wolał nie być poznanym i skrycie przyglądał się wysokim oknom, gdzie syn człowiekiem się stawał. Czekał, żywił nadzieję, czatował, marzył.
O, gdyby widział, jak biedne, przygnębione chłopię, tuląc się piersią do okna, wsłuchuje się w huk fal morza i wbija zamyślone oczy w bezkreśne niebo, kędy snują się ciemne obłoki, kędy wesoło szybują ptaki, dokąd z taką radością uleciałby on, nieszczęsny więzień!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.