Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie takiego, jakim jestem, lecz jakim byłem przy rozpoczęciu zawodu.
I on, jak ja niegdyś, gorący, lekkomyślny, niedoświadczony młodzian z wyobraźnią romantyczną, z sercem pełnem ognia, ze zdolnościami, które w miarę okoliczności popchną go ku złu lub dobru...
— Niby to? — rzekł brat z uśmiechem jadowitym.
— O bracie mój, bracie! Ty mnie razisz bez litości i ręka twa nie drży, zadając mi głębokie rany. O wszystkiem myślałem, wszystko przecierpiałem. Wierzyłem swym ułudom i żyłem wśród nich jak w rzeczywitym świecie. — I teraz widziałem tego chłopca na skraju przepaści bez troski igrającego, gdzie już wielu...
— Stara piosenka! No, dokończ. Gdzie wielu... runęło, czy co? — Gdzie już jeden pielgrzym, niegdyś bezpieczny jak ten chłopiec, potykał się niebacznie, zsuwał coraz niżej i wreszcie runął na dno strzaskany i zabity.
Pomyśl, ile musiałem cierpieć, patrząc na tego młodzieńca.
— Sobie samemu za to podziękuj.
— Pewnie że sobie. Nie chcę, aby inni wstyd mój dzielili.
— Jużeś się nim podzielił — mruknął Dżems.