Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale niczem to było wobec drżenia pisarzy i agentów. We wszystkich komnatach nastawała cisza uroczysta. Światło ponure i mętne, wlewające się przez szyby i otwory w suficie, ukazywało oczom ciekawego widza stosy ksiąg i papierów z numerami i tytułami. Poza tem za długim i szerokim stołem widniały postacie ludzkie z głowami posępnie zwieszonemi, o czołach zadumanych, oderwane od świata i obce mu. Można było pomyśleć, że dłoń jakiejś wszechmocnej wróżki zamieniła je w ryby i spuściła na dno morza, podczas gdy niewielka komnata kasowa w środku biura, gdzie dniem i nocą gorzała lampa pod szklanym kloszem, podobna była do jaskini morskiego potworu, obzierającego chciwemi krwi oczami dziwne tajniki głębin oceanu. W przedpokoju wiecznie siedzący posłaniec Percz odgadywał zbliżanie się szefa. Na chwilę przedtem wbiegał do jego gabinetu, dobywał z pudła węgli, rozdmuchiwał ogień na kominku, wysuszał mokrą gazetę poranną, tylko co wyzwoloną z objęć drukarskiej maszyny, ustawiał krzesła, przy wejściu pana Dombi czynił raźny zwrot na lewo, aby wziąć odeń palto i kapelusz; wnet z szacunkiem składał przed oczami pana gazetę, a wszystko to czynił z taką uniżonością, zdawało się, padałby mu do nóg pokornie, gdyby mógł i wielbiłby go tytułami, którymi zdobiła się niegdyś święta postać kalifa Haruna-al-Raszyda. — Że to jednak w Lon-