Dęby Czarnobylskie (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Dęby Czarnobylskie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk K. Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ MICIŃSKI.

DĘBY
CZARNOBYLSKIE

WARSZAWA, 1911.
nakładem księgarni
St. Sadowskiego, Złota 1.
Redaktor Stanisław Sadowski.
Wydawcy: Stanisław i Wiktorja Sadowscy.
Odpowiedzialny za redakcję we Lwowie K. Pepłowski.

Druk K. Trębińskiego, Warszawa, Senatorska 8.



Od Autora.


Nie spodziewaj się tu, Czytelniku, głębin ani zagadnień metafizycznych, których tak się lękasz...
Tu życia proste, jak trawy rosnące na drogach, mimo iż są zadeptywane z dnia na dzień; jeśli w końcu zaszumią Dęby Czarnobylskie swą ponurą tęsknotą, uznasz to pewno — za „niezdrową mistykę“.
Zaiste, Mości Czytelniku, nauczono Cię odrzucać wszystkie moje „tajemniczości“, ja przywykłem nie liczyć się z Twoją glebą, potrzebującą płytkiej — 4 calowej orki.
Rozejście, bądź co bądź, tragiczne dla mych uczuć polskich.
Sięgam więc wstecz do utworów młodzieńczych, aby ich skromność nie raziła już niczem naszej reumatycznej polskiej Umysłowości, obłożonej watą i kadzidłami — w dusznych nieprzewietrzanych pokoikach... strasznego szpitala.

Jeżeli jednak nie należysz do porażonych wielkim uwiądem Religii Życia Boskiego, racz ocenić i tę pracę mą — jako świadectwo wysiłku — małocelowego — ku podtrzymaniu „ścian pochylonych i murów walących się“.
NAUCZYCIELKA.

2 września.

Otóż jestem na pensyi.
Zaczynam od wpatrzenia się wgłąb mej duszy, siły potoków zniweczyć nie mogę przez tamy... Uczuciom swoim chcę dać reprezentację, aby nagłym wybuchem rewolucji nie zaskoczyły mnie znienacka.
Chodźcie, chodźcie moje smutki, tęsknoty, nieokreślone marzenia — do tego niewodu, w którym pośniecie. Taki los ryb i wszystkiego, co żyje. Więc i ta śmieszna potrzeba, która wychodzi z serca blada, tęskna, jak Goplana i chwyta się pierwszego sznura żórawi — zginąć musi...
Nie mogę uwierzyć, żeby na dworze panował jasny dzień wrześniowy! Zegar mojej duszy pośpieszył się i wydzwania wichrem listopadowym żałobne pieśni, targa gałęźmi obnażonych drzew, szumi liśćmi — to moje zwiędłe pragnienia.
Ha! nastrój cmentarnej ballady! Gotowabym się śmiać do rozpuku, gdybym miała przed sobą widzów i gdyby ci widzowie mnie obchodzili... Kurtyna zapadła, aktorka została sama i może cierpieć swobodnie. Chciałabym głowę położyć na kolanach twych, zmarła matko, wypłakać się i zasnąć snem nieprzebudzonym. Bo, widzisz, jestem chora i żyć nie chcę!

„Trochę w tem wina jest mojej młodości,
Trochę tych grobów, co się w kraju mnożą,
Trochę tej wiecznej w życiu samotności...“

Samotność... niegdyś mi z nią było dobrze. Prawda, że wtedy cały świat mieściłam w sobie, a dziś świat cały za mną pozostał.
Ztąd mi jest źle, smutno, tęskno.
Widać, że człowiek nie może bezkarnie z jednej atmosfery duchowej przenosić się do drugiej, musi przebyć chorobę gorączki, majaczenia, bezsenności, utratę sił, apatję.

Zdaje się, że ktoś już to powiedział, zatem, że ktoś tak czuł... Mniejsza o to. Obojętną jest mi świadomość, że na tym świecie, gdzie niema już nic nowego, nawet cierpiąc, musimy kogoś naśladować.
5 września.

Odebrałam list od Halszki.
Pisze mi, ze nad Rivierą spędzają czas wśród zieleni eukaliptusów i pomarańczy, a w noce księżycowe kołyszą się łódką na miękich, granatowych falach Śródmorza. Dlaczego tak szczegółowo opisuje mi swą miłość? Konrad wydaje się jej utajonem, w powłokę ludzką przybranem bóstwem. Śmieszne są te młode żony: przed ślubem jeszcze zachowują pewną zdolność krytyki i myślenia, ale potem — na długie kilka tygodni rozlewają się w jedno jezioro upojenia i dźwięczą monotonną kaskadą miłosnej egzaltacji.
Miłość jest zręcznym fortelem natury, dążącej do zachowania gatunku. Książę Leon twierdzi, że w stanie zdrowym jest‑to rostbeaf en garni, zwykłe, czerwone mięso pod przykryciem zielonych sałat i złotych rydzyków.
Niechcę pisać dłużej — jestem rozśmieszona nędzą istnienia ludzkiego — zacznę się spoważniać poprawianiem kajetów.


∗             ∗

Głowa mnie znów bolała silniej jeszcze, niż zwykle. Zobaczyła to nasza przełożona i powiada: „Niech pani położy się lub wyjdzie na spacer, my tu panią zastąpimy. Do życia pensyjnego trzeba się dopiero przyzwyczaić... troszkę u nas jest hałasu i gwaru.“
Troszkę gwaru! O szóstej rano budzi przeraźliwy dzwonek, zaczyna się powtarzanie lekcji z pensjonarkami, wszystkie siedm fortepianów i cztery pianina zaczynają bębnić... O ósmej względna cisza — panny wychodzą na spacer. Potem lekcje do trzeciej — godzina spaceru, obiad — i znów korepetycje, brzęczenie wszystkich fortepianów do dziewiątej. Ot i teraz — w sąsiednim pokoju uczy się ktoś mazurków Szopena, trochę dalej wygrywają etiudy Lütschga, a zdaleka dochodzą mnie dźwięki kilku utworów, granych jednocześnie... Prawdziwe piekło.
Wolałabym huk fabryki z jej potężnymi stalowymi miotami, z potwornymi krwawymi wężami szyn, tłoczonych przez wały masywne!... Widziałam raz jednego robotnika, którego taki pędzący wąż przeszył — i człowiek ten jak motyl, nadziany krwawą nitką — wył obłąkany. Kiedy to przypomnę, wszelki ból wydaje się już Apologją radości.
Jednakże, gdy wieczorem kładę się do łóżka, doznaję wrażenia, jakby cały pokój ze mną się kołysał, a potem wszystko zaczyna zapadać w jakąś miękką, wełnistą głębinę, w jakąś bezmyślność i bezczuciowość.
Sen jest przedsionkiem do czegoś lepszego, wierzyli starożytni.
„Lepiej siedzieć, niż stać; lepiej spać, niż czuwać, a najlepszą jest śmierć.“
Nieprawda! najlepszem jest — Morze — i nie być kobietą.


∗             ∗

Odebrałam list od Mirosława. Nie zapomnę mu nigdy tego szczęścia, jakie mi wyrządził braterskim listem.
Donosi mi o swoich zajęciach uniwersyteckich, przygotowuje się do colloquiów i w ciągu dalszym pisze rozprawę o żyjątkach, które zamieszkują Ciemnosmreczyński staw w dolinie Kościeliskiej. Ma nadzieję zdobyć stypendjum... „Moja siostro, lata uniwersyteckie przeminą szybko i zostawią głęboką, dobrze zaoraną bruzdę w umyśle moim... Życie na niej sadzić będzie różne monstra, ale jeśli się uda plon zbożowy — do ciebie on będzie należał.“
Wybacz mi, braciszku, ten mój egoizm bezgraniczny i słabość — nie duszy, ale nerwów! Skarżyłam się na samotność, gdy mam ciebie... O gdybyś wiedział, jaka jestem już spokojna i odważna.
Do pracy! trzeba znaleźć i zrozumieć jej święty rytm, nawet w małostkach — —


∗             ∗

(W nocy). — Pensja pogrążona we śnie.
W tym samym pokoju, oddzielone parawanami, stoją łóżka czterech młodych pensjonarek. Lubię dzieci... Mirek utrzymuje, że mam silnie rozwinięty gruczoł instynktu macierzyńskiego.
Poco szukać gruczołów, każdą kobieta ma delirium kochania — ale niekoniecznie własnych dzieci, własnej rodziny.

D. 22 września (w nocy).

Godzina druga. Zaczytałam się w astronomii, nie spostrzegając, że tak późno.
Miasto śpi, cisza. Otworzyłam okno i patrzyłam długo na spadające gwiazdy.
Myślałam, ile wieków krążą w ciemności, aby na krótką chwilę w atmosferze ziemskiej zabłysnąć, — i znów ciemnym szybować w bezgraniczach. Czyżby i nasza ziemska świadomość była tylko błyskiem chwilowym wśród olbrzymiej drogi istnienia ciemnego, to jest nie ujmowanego przez nasze zmysły?
Pytanie, jak beczka Danaid nie dające się zapełnić rozumowaniem. W wiekach dawnych byłabym może celtycką kapłanką, może w klasztorze uzyskałabym stygmaty. W dzisiejszych czasach — jestem za tradycyjna, żeby się stać warszawską nierządnicą, a za wiedząca — aby nie odczuwać całej mizerji tego losu, który mnie zamyka tylko w cichym burżuazyjnym obowiązku. Uczyć innych?... lecz kiedyż dojrzę sama dno tego, co jedynie mnie interesuje? że Jestem! Ejmi! Io sono!...
Mówią, że bujam po niebie.
Patrzę na dół: ulice szare, proste, dogmatyczne; na nich rzędami świecą latarnie, jak tombakowe guziki w lokajskim mundurze.
Przeszła wystrojona taka — nagle podszedł do niej mężczyzna, rozmawiali przez chwilę, a potem znikli w bocznej uliczce. Źwierzę jest silne. Ale człowiek jest na to, aby to źwierzę swoje wprowadził między wszystkie gorejące wulkany — i źwierzę spalił — a odleciał Feniksem.
Mówiąc to, spostrzegam na sobie wpływ czytania hiszpańskich dramaturgów.
Niestety — „niema żartów z miłością!”


∗             ∗
Nie mogę spać — wybiłam się ze snu. Wstawałam, aby spojrzeć, jak śpią małe. Kostecka ma gorączkę, majaczy, mówi o lalce, to znów o tatusiu, którego mama przeklina.

Biedne dziecko, domyślam się smutnego dramatu w jej rodzinie. Kiedyś jej koleżanki zaczęły opowiadać o swych rodzicach i tęsknocie za domem.
Ona milczała. Wtem któraś zwróciła się do niej:
— Kostecka! ty jedna z nas wszystkich jesteś szczęśliwa, bo rodziców nie kochasz i nie tęsknisz za nimi.
— Kłamiesz! — odparła gwałtownie — matkę kocham więcej, niż wy wszystkie razem swoich legalnych rodziców. —
Ach Boże, jak ona przez sen zawołała: — nie bij mamy! — Obudziła się...
Nareszcie ją uspokoiłam. Długo przy niej leżałam, opowiadając fantastyczne baśni o śpiącej królewnie, elfach, kryształowych podwodnych pałacach. Zasnęła z uśmiechem i śni teraz o rozkosznych dziwach, jakimi się roi podziemne państwo karlików.
Fantazjo, błogosławiona wróżko ludzkości, która tworzysz cieniste ogrody, fontanny i Alkazary tam, gdzie bez ciebie byłaby jeno ludzka wylęgarnia!... Potępiają cię, że dajesz jedynie miraże, jakgdyby życie również nie było mirażem, załamanym w pryzmacie naszej duszy! Tylko, że ten pryzmat jest czasem brudny, zamglony i daje zamiast widm tęczowych szare płachty, a wtedy ci wyżymacze pomyj — mówią: „realizm!“ W istocie zjawisk spoczywa duch, a duch czyliż nie jest harmonją? a harmonia czy nie tworzy piękna?
A więc piękno — to właśnie najistotniejszy realizm!

4 października.

Wątpię, czy zdołam długo wytrzymać na pensyi. Nie odstręcza mnie nawał zajęć, ale ten zgiełk ustawiczny, rwetes, czynią mnie niezdolną do myślenia, do jakiejkolwiek poważniejszej pracy umysłowej. Mania już do tego przywykła — jest drugi rok na pensji i powiada, że się czuje dobrze zakonserwowaną, jak kameleon w spirytusie. Odrazu zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą — jest to dziwnie sympatyczna, dzielna, prawa natura. Wciągnęła mnie do koalicji, do której należy jeszcze Stefka. Ta ostatnia ma lat 23, a wygląda na trzydzieści: od lat ośmiu jest nauczycielką. Ogromna pessymistka. Wierzy w przeznaczenie, a jako cel życia uznaje powrót do bezmiernej ciszy i niebytu.
Może to poza? Nie wierzę, aby młoda dziewczyna mogła być zdecydowaną buddystką.
Chociaż! być młodym — znaczy pragnąć, być dziewczyną, — znaczy być uzdolnioną do miłości, a nauczycielka odpowiada definicji pszczoły roboczej: jest to wyspecjalizowanie w kierunku pracy, istota bezpłciowa.
Jakiś Francuz rokuje nam świetną przyszłość — w cywilizacji. Prowadząc analogię dalej, mężczyznom przypadłaby skromna, ale nie bez wagi rola — trutniów. Niech żyją wielkie dążenia ku trzeciej płci!


∗             ∗

Klasa moja uczy się doskonale, prócz Kosteckiej. Martwię się, tem więcej, że bardzo lubię tę dziewczynkę. Jest nad wiek swój poważna i rozwinięta, ale nie ma najmniejszej chęci do pracy. Przyszła do mnie wczoraj po lekcjach i usiadła na stołeczku.
Nie zwracałam na nią uwagi, zajęta poprawianiem ćwiczeń. Nagle słyszę — Kostecka płacze.
— A toż co — pytam — sumienie dręczy grzesznicę?
— Tak, paniusiu — odrzekła.
— A więc zabierz się do roboty, żebyś nie miała dwójki z polskiego na cenzurze.
— Cóż ja na to poradzę, już zapóżno. Na jutro zadane wypracowanie — jeszcze go nawet nie zaczęłam. Mamy opisać wieś — a ja nigdy na wsi nie byłam.
— Moja Zosiu — powiadam — napisz, jak sobie wieś wyobrażasz — i jak byłabyś szczęśliwa z twą mamusią, gdyby wam szumiał las, gdybyście stały razem patrząc w zbliżającą się burzę — i potem, gdyby trzeba było jechać przez największy deszcz do miasta — do twego wytęsknionego tatusia. —
Wstała i nic nie mówiąc, poszła do stolika.
Pisała przez dwie godziny, wreszcie sama oderwałam ją od pracy.
Chciałam przejrzeć, co napisała, ale nie pozwoliła. Mówi, że się wstydzi.
Okazało się, że miały zadany temat: „dlaczego dzieci powinny kochać rodziców?“
Czemu skłamała?
Jutro się to okaże.


∗             ∗

Sądny dzień na pensji. I to wszystko z powodu Kosteckiej.
Darować nie mogę, żem pozwoliła oddać wypracowanie bez mego przejrzenia.
Zaszkodziła sobie fatalnie w opinii nauczyciela. Ten pan sądzi, że tylko głębokie zepsucie mogło podyktować następujące zdania:
„Dziecko nie ma za co być wdzięczne swoim rodzicom, ze mu dali życie, bo o nim nie myśleli. Należy kochać tylko matkę, która cierpi rodząc dziecko, gdy ojciec się bawi w bridża.“
Nauczyciel przekreślił ćwiczenie i z oburzeniem pokazywał przełożonej. Ta na razie nie wiedziała, co robić.
Do głosu zostały powołane nauczycielki. Kafarewiczowa radziła, aby Kostecką wypędzić z pensji, i ogłosić w Kurjerze cały wypadek: „niech publiczność wie, do czego prowadzi socjalistyczne wychowywanie dzieci!“
Pobożna Terkowska załamała ręce i wyraziła pewność, że „dziewczyna musiała już oddawać się wyuzdanym namiętnościom, gdy tak bezbożnie myśli.“
Na to Mania zapytała, czyby nie spróbować egzorcyzmów i zaprzeczyć, że matki rodzą w bólach?
Widząc, że zanosi się na ostre starcie, prosiłam przełożonej, aby małą oddała mi pod wyłączną opiekę, na co zgodziła się bardzo chętnie.
W ten sposób zdobyłam dziecko.
Niejedna kobieta, aby to osiągnąć, stawia na kartę całe życie...
Ja trochę sobą pogardzam, że taką będąc t. j. Furją i Centaurzycą w głębi mej duszy — uchodzę za doskonale wychowaną pannę — i — zastosowuję się do tej opinii.


∗             ∗

W pobliżu naszej pensji leży cichy, mało przez publiczność odwiedzany ogród Frascati. Tam poszłam dziś z Zosią na spacer.
Zwarte sklepienia drzew przysłaniały niebo. Na dole w alejach było ciemno, jak o zmroku w gotyckich świątyniach.
Olbrzymi księżyc, niby rozpalona miedziana tarcza, wschodził powoli ponad dachami domów.
Zosia była smutna czy rozmarzona. Ja myślą również odbiegłam daleko: wspomniałam wieczory letnie nad brzegami Rosi, która w mamiących blaskach księżyca błyszczy, jak klinga dawnej zapomnianej hetmańskiej szabli, rzuconej na zielony kobierzec traw.
Zdaleka dolatują tęskne pieśni „parubkow i mołodyć.“
Milkną — nastaje „święta“ cisza stepów, której równa chyba tylko na błękitnych polach Elizeum lub w Cyntii Szelleja panuje, gdzie bez szelestu duchy się prześlizgują, gdzie są czucia bez pragnień, a marzenia w ciągiem i najwyższem urzeczywistnieniu. Cichość senna — —
Tylko z nadbrzeżnych szuwarów dolatuje nieuchwytny, metaliczny pobrzęk — to wiatr harfę stepów nastraja, struny jej schodzą się w mem sercu, a rozbiegają po wszystkich kurhanach.
I zaczynają grać starą legendę przeszłości, starą baśń o początku uroczystym i potężnym, jak uderzenie mieczem w śpiżowe bramy Kijowa; w środku zmięszaną przez kielichy i owacyjne mowy patrów, zaś gwałtownie urwaną przez bicie z armat ludu warszawskiego, idącego na pałac Igelströma — —
Konrad czuł, co się we mnie działo i szeptał: żyjmy teraźniejszością smutniejszą, a jednak lepszą! —
Lepszą? o, jak dowiódł tego broniąc w Dumie reakcyjnych urządzeń!
Brał mnie za rękę i myśli swoje puszczał wraz z memi — pod obłoki.
Łódka płynęła sama, bez wioseł.
Mówiło się o masonerji, która wolę Wielkiego Budownika chciała rozwinąć w dziejach...
Mówiliśmy o Królu Duchu, który wszakże trwa dalej i rozwija swój czyn wiekowej Karmy — —
Wtedy on mnie przygarnął, mówiąc mi strofy o rycerzu Popielu, którego w więzieniu odwiedza córa królewska...
Wtem jakiś ptak porwał się z nadbrzeżnych trzcin i z łopotem pofrunął w dal.
Zmąciła się cisza w powietrzu, zmąciły się nasze myśli, i w strachu jakby przedśmiertnej godziny — oddaliśmy się sobie, mówiąc imiona demonów.
Teraz — on płynie w cichej zatoce Ospedaletti, na ramieniu jego już inna...
Czemu istnieje pamięć rzeczy, które powinny znikać w Niagarze Gniewu — bez możności wypłynienia?
Zosia pociągnęła mię za rękę.
— Czy paniusia gniewa się na mnie? — spytała nieśmiało.
Na razie nie rozumiałam, co ma na myśli. Potem odrzekłam:
— O cóż mogą się gniewać? Za młoda jesteś, aby rozumieć te rzeczy.
— Wszyscy mężczyźni kochają w nas tylko własną przyjemność — szepnęła.
— Jakto — w nas?
— No, w nas — kobietach.
Spojrzałam na nią uważnie. Ta mała uważa się za kobietę i mówi, jak dojrzała w bólu, czy zepsuciu istota.
— Moja Zosiu — odrzekłam szorstko — nie lubię, gdy ktoś rezonuje o tem, co zna tylko ze słyszenia od starszych, niezbyt mądrych przyjaciółek.
Mężczyźni i kobiety mają wzajemne obowiązki; kto się od nich wyłamuje, jest nieuczciwy, ale takich ludzi jest mało. —
Mówiłam te słowa i ogarnął mnie wstyd za tę pustkę, która wiała z nich.
Bo wszakże ja czuję tylko żądzę potęgi! chcę olbrzymiej pracy, olbrzymich kosmicznych uczuć. A duszę mą przesiewam przez sito maleńkich kwadratowych prawideł!...
— Dlaczego tyle kobiet jest uwiedzionych?
Znikło ostatnie złudzenie — z Zosią nie można mówić jak z dzieckiem.
Chciałam zbadać, jaka trucizna sączy się w tem młodziutkiem sercu, aby ją usunąć i duszę chorą uzdrowić. Pomogła mi sama Zosia — zaczęła mówić zwolna, z zastanowieniem:
— Bo widzi pani, ja to wszystko znam z doświadczenia. Moja mama często płacze i nie sypia po nocach. Ja wiem dlaczego: kochała i dotąd kocha jednego pana, bardzo bogatego adwokata. To mój ojciec. Ale ja go nie cierpię. Gdy przyjdzie do nas, ja uciekam na podwórze.
Raz nadszedł po balu pijany, na mamę zaczął krzyczeć, a potem bić. Wtedy ja — głos jej przybrał oddźwięk złowrogi — porwałam nóż...
— Dziecko nieszczęsne — krzyknęłam.
— ... I uderzyłam go w rękę. A on — nic, tylko spojrzał na mnie dziwnie, usiadł w kącie — i nagle otrzeźwiał. Płakał potem.
Ja też się rozpłakałam i uciekłam.
Gdy wieczorem wróciłam, jego nie było, tylko mama leżała z owiązaną głową — i mocno kaszlała.
Zaczęła mówić o nim: że jest dobry, ale nieszczęśliwy; że mamę kocha, ale ożenił się z inną i teraz tego żałuje; że ja powinnam go kochać, jak on mnie. Chciała, abym to przyrzekła, ale ja nie mogłam kłamać.
Powiedziałam, że jest podły, bo rycerz prawdziwy ma tylko jedną drogę — a nie dwie. Wtedy mama się porwała i uderzyła mnie — pierwszy raz. Ja mamie tego nie daruję do śmierci.
— Zosiu! mama twoja jest nieszczęśliwa; to okrucieństwo nosić w sercu żal do niej tak długo.
— Ja też mam żal — nie za uderzenie! ona mnie kocha, ale... jego więcej... Za co?
Ostatnią wilię spędzałyśmy, jak zwykle, same. Był tylko chleb, kasza i dwa śledzie. Bo za robotę mamie nie oddano... mama szyje suknie i lekcje daje: uczy języków i muzyki. Często bieda nam dokuczała. I teraz paniusia wie, jestem za darmo.
Otóż wtedy byłam smutna, mama chciała mnie rozbawić, ale ja nie mogłam się śmiać. Mamie przyszło do głowy, iż to z powodu braku słodyczy na wilję; ubrała się i wyszła. A mnie — ot tak było czegoś smutno. Myślałam, jak to dobrze było Panu Jezusowi na Krzyżu wisieć obok Matki Boskiej i aniołów!...
Mama powróciła, niosąc w węzełku mnóstwo pierników, orzechów i książkę: Pamiętniki Paska z obrazkami. Dziwiłam się, zkąd mama wzięła tyle pieniędzy, ale nie chciała mi powiedzieć.
Wkrótce przyszły dzieci, które mama zaprosiła po drodze — od p. Róży córeczka, dwóch chłopców od praczki, którzy są obydwaj uczniami gimnazjum.
Bawiliśmy się doskonale. Goście odeszli późno w nocy. I dowiedziałam się, skąd mama wzięła pieniędzy: spadła jej chustka z głowy przy rozbieraniu i poczułam zapach Chypre’u, który zawsze używał bardzo bogaty fryzjer z naprzeciwka i zobaczyłam, że ma włosy obcięte. A miała ogromne, śliczne złote włosy aż do kostek. Nieraz się śmiała, że może chodzić bez ubrania i przykrywać włosami. A teraz zrobiła się taka brzydka, że patrzeć na nią nie mogłam. Więc zakryłam się kołdrą i płakałam, jak nigdy, całą noc.
I wie paniusia, kiedy on, mój ojciec, przyszedł na drugi dzień, na mamę okropnie się gniewał, nazwał ją nikczemnicą, że włosy obcięła dla pieniędzy. —
Zosia urwała, kąciki ust jej drżały. A we mnie odżyły wspomnienia lat dziecinnych, kiedy przywiedziona do rozpaczy, trułam się zapałkami... Matko i ojcze! lepiej wam jest w zimnym grobie, niż z sobą za życia...
Wzięłam Zosię w objęcia, ona płakać zaczęła, i ja od łez powstrzymać się nie mogłam.
Rodzina — ta święta arka przymierza — bywa najczęściej skrzynią Pandory, skąd wylatują poniżenie, brud, fałsz i podłość!...

12 listopada.

Dawno nie zaglądałam do tych notat.
Wszystko we mnie skłonne jest do milczenia, przedewszystkiem wobec siebie samej. Moją jedyną modlitwą: Requiem!...
Na pensji życie płynie dawnym torem: wieczny kołowrotek lekcji, spacerów, korepetycji...
Nie pytam się już, jak długo do wieczora, do spoczynku.
Nie zastanawiam się już nad niczem, osobliwie nad przyszłością, nie widzę jej przeto ani w czarnych, ani różowych barwach.
Czarne zostały w okresie mego dzieciństwa — różowe... te chyba nad brzegami Rosi. Pozostają szare, niepewne, mgliste.
Na tem tle wyrasta obowiązek. To jednak wielkie słowo. Gwałtem utrzymuje przy życiu i powoli uzdrawia — innych.
Robię jak koń w kieracie, poważnie, z wytężeniem, bez ustanku.
Są chwile, gdy nawet bywam wesołą. Zdarza się to podczas zajęć z Zosią (dziewczynka wzięła się do pracy i robi ogromne postępy), albo podczas walnych zgromadzeń „koalicji“.
Zebrania odbywają się raz lub dwa na tydzień, gdy, ukończywszy zajęcia i nie czując się zbytnio zmęczone, aby wprost iść do łóżek, schodzimy się: ja, Stefka i Mania na pogawędkę. Rzecz się wówczas dzieje w małym pokoiku niebiesko tapetowanym, należącym do tej ostatniej. Lampka nocna przed Ostrobramską (bo Mania jest tradycyjna), Stefka pół leży na kanapie, Mania umieszcza się przy oknie, obserwując pogodę, ja przy fortepianie.
Lubię im grać najdziksze symfonje Brahmsa, albo Czajkowskiego.
Wtedy czasem Mania weźmie coś z pośmiertnych pism Słowackiego:

i sądzę najpiękniejszą z krajów
Jednę maleńką wieś, pełną ruczajów —
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna
Konwalja — pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie róża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzoza jasnych jest kochanką źródeł —
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,
Jam wtenczas bujał na młodości piórach,
Jasny i chmurny — jako księżyc w chmurach.

Na to Stefka odpowiada głosem smętnym.

A jednak i to minęło! — Ojczyzna
Minęła także!..

I zrywając się woła:

A więc niech wszystko mija! Wstańcie burze!
I zwiejcie mój ślad z tej smętnej pustyni
I moje myśli, jak łez pełne kruże,
Przechylcie — niech je próżnemi uczyni
Czas...

Dyskusja. Mówimy o romantykach, albo o czasach saskich, lub o tych faktach, że po bitwie Maciejowickiej społeczeństwo zapijało się szampanem i Poniński wygrał bardzo prędko całe kufry dukatów. Kończy się zawsze tem, że Stefka mówi:
— Gdy konieczną jest rzeczą, aby ludzie się rozradzali — przynajmniej umierajmy bez dogmatów. —
Boże! jak bywa świetna Mania w tej chwili! Oczy jej błyszczą, gdy gorączkowo zawoła:
— Życie ma wielką treść: nad nami krążą straszliwe miljardy słońc! jest intuicja zdarzeń przyszłych! tkwią w nas potęgi twórczego rozwoju, więc wystarczy chyba na ten jeden z żywobytów!
A Stefka na to: „Daj ci Boże szczęścia jak najwięcej, masz siły, aby go pragnąć i osiągać, jam zbyt zmęczona.“
Robiłyśmy dawniej domysły, co spowodować mogło to przygnębienie duchowe w Stefce, lecz gdy zagadnęłam ją, skąd pochodzi jej pesymizm i apatja, czy może kochała bez wzajemności? — odrzekła szyderczo:
— Jak człowiek dokładnie rozumie swego bliźniego! gdy zobaczy twarz niewesołą, zaraz ubolewa: wiem, wiem! cierpisz na brak pieniędzy! albo: nieszczęsny, kochasz bez wzajemności! Otóż moja droga, zapamiętaj sobie raz na zawsze, iż kasę mam w wybornym stanie, a nie dojdę nigdy do tego szczytu obrzydliwości i głupoty, jakim jest miłość bezwzajemna!  —
Uczułam, jakby tępy świder wkręcał mi się w serce.
Zostałam sama u siebie.
Zasnęłam dopiero nad ranem.

Milcz serce! Albo się strzaskaj, echowe
Narzędzie pieśni, bólu, wiecznie drżące
I obłąkane, niezaspokojone —
Uderzam ciebie w złości. — Milcz szalone!


∗             ∗

Życie moje składa się z tak drobnych wypadeczków, ze niemam co zapisywać.
Nic nie przekracza wymierzonych relsów, chyba maleńkie starcia z powodu jakiejś plotki.
Naturalnie, nie zwracam na nie uwagi, czasem jednak opędzam się, jak od much dokuczliwych.
Tak np. siedzimy kiedyś wieczorem, jak zwykle w trójkę; nagle drzwi się otwierają, Kafarewiczowa staje w progu i mówi głosem patetycznym:
— Amelko! (zaczęła do mnie mówić po imieniu zaraz na drugi dzień przybycia mego na pensję). Amelko!
Pauza.
— Co pani sobie życzy?
— Nie udawaj, że się nie domyślasz!
— Gotowam sądzić, że dziś moje imieniny.
— Pani przełożona jest oburzona, jest strasznie niezadowolona!
— O cóż chodzi?
— Jakto! miałaś serce wziąć na spacer dzieci bez kaloszy! aby się pozaziębiały! aby rodzice wyprawiali nam sceny?! Panują w Warszawie: odra, szkarlatyna, dyfteryt, nawet tyfus brzuszny...
— Trudno, aby się zaziębiły, gdy trzynaście stopni ciepła na dworze, a przytem sucho zupełnie.
— Dość, że pani przełożona nie może się uspokoić! powiada, że żadnej z was niepodobna zaufać w niczem, żadnej — w niczem! Spodziewała się z was prawdziwej pomocy... a tu raczej potrzebaby pomocy d’une sage femme!... —
Krew mi buchnęła do głowy... Uczułam złośliwie skierowany, ale o Boże! trafny pocisk. Stałam w półcieniu. Udałam, że aluzji o akuszerce nie rozumiem.
— Rzecz tę wyjaśnię — rzekłam idąc ku drzwiom.
— Cóż to! awantury chcesz pani przełożonej urządzać? i bez ciebie mam dosyć kłopotów! Wreszcie, ja ci to powiedziałam w zaufaniu.
— Dziękuję za ten zaszczyt, pozwoli pani... — i wychodzę, zmierzając do pokoju przełożonej.
Słowa Kafarewiczowej dotknęły mnie, jak policzek. Weszłam do przełożonej i bez owijania w bawełnę pytam:
— Podobno pani jest oburzona, że dzieci wyszły na spacer bez kaloszy?
— Ani mi to w głowie nie było.
— Tak? bo mówiono, że pani jest strasznie niezadowolona, więc chciałam się usprawiedliwić...
— Ale cóż znowu! Że też nic u nas powiedzieć nie można, aby przekręconem nie było!
Gniewałam się na służące, bo panienkom kaloszy nie wycierają — oto wszystko. —
Porozmawiałyśmy przez chwilę i wyszłam.
Wracam. Stefka palcem pokazuje na sąsiednie uchylone drzwi na znak, że siedzi tam Kafarewiczowa.
Ale ja nie zwracam na ostrzeżenie uwagi.
— Posłuchajcie uszy i ściany tego domu: oto abecadło, które winneście komentować:

Albinos jeździ czasem i w wagonie.
Bardzo lubią się kąpać w Bramaputrze słonie.

Caliński Sawa na stepach jeździł czasem konno.
Drażniąc tygrysa w dżungli, miej rękę obronną.

— Co ty mówisz, dziwi się Stefka.
— Poczekaj dojadę i do słowa na U — tylko dla objaśnienia dodam, ze widziałam w Drezdeńskim Zoologicznym ogrodzie przed brzydkiemi rudemi lamami taki napis:

Uwaga: Familja Guanaków lubi pluć i kąsać.


Za drzwiami słyszę wściekle rzucone na podłogę krzesełko — i wychodzenie przy gromowem zatrzaśnięciu drzwi.
Dlaczego Kafarewiczowa ciągle kopie podemną dołki? Mania twierdzi, że pochodzi to z dwu zbrodni, jakie na mnie ciężą: 1) jestem młoda; 2) przełożona używa mnie do czynności administracyjnych, których ster do.tąd spoczywał w ręku Kafarewiczowej.

12 grudnia

Do koalicji wciągnęłyśmy panią Courbet. Jest to piękna, wspaniałej postawy Francuska, lat trzydziestu, żywa, wesoła, sympatyczna ale z bziczkami.
Na wakacje jeździ do rodziców, mieszkających w Paryżu, od których wraca wyelegantowana, jak primadonna. Powoli wstążki opadają, koronki się obrywają, na jasnych materjach występują plamy... pani Courbet nie zwraca najmniejszej uwagi. Słusznie bowiem twierdzi, że człowiek zdobi suknię.
Dopiero wpływy atmosferyczne zwracają jej uwagę na zewnętrzną powłokę i wtedy wykazuje wielką pomysłowość.
Naprzykład, zbliża się jesień — p. Courbet ma tylko wspaniałe letnie palto z wakacji. Ale podkłada pod nie kawał sukna, w kwadrans zszywa białemi nićmi i zadowolona powiada:
Tout est fini — c’est bien n’est ce pas?
I rzeczywiście, na zewnątrz taki strój wygląda wcale przyzwoicie.
Ale nadchodzi zima — pomysłowość pani Courbet okazuje się niewyczerpana. Odpruć wa w kącie podszewkę, podtyka pod nią olbrzymi płat waty... zszywa kilku ściegami... i znów tout va bien!
Jest niezwykła we wszystkiem; szkoda tylko, że wie o tem i pragnie swą oryginalność podtrzymywać.
Odżywia się tylko raz na dzień, smażąc bifsztyk na maszynce. Do tego zjada dużą miskę sałaty i wypija dwie butelki piwa. Wieczorem wchłania szklankę mocnej, czarnej kawy.
Mimo tych dziwactw, pani Courbet da się lubić. Serce ma złote. Nigdy nie ma pieniędzy, bo jeśli nie straci na fatałaszki, oddaje pogorzelcom albo na szpitale.
Pani przełożona lubi ją i ceni, gdyż nauczycielka z niej wyśmienita, uczennice za nią przepadają; za to ogół nauczycielek nienawidzi. Pełno krąży o niej plotek i to bardzo złośliwych. Tyle tylko wiadomo, z czem się nie kryje, że jest rozwódką, że mąż, będący kupcem w Ljonie stracił cały jej majątek, i że podczas wakacji przyjeżdża do niego na miesiąc. Dłużej wytrzymać nie może, bo zbyt zaczynają się kłócić. Z tem wszystkiem kocha go bardzo. Mąż nadsyła jej od czasu do czasu pudło kwiatów lub owoców. Niedawno nadszedł olbrzymi kosz z południowemi owocami, ale... z Warszawy. Pani Courbet urządziła wspaniałą ucztę dla nauczycielek i pensjonarek. Jedna tylko Terkowska nie chciała jeść — tak była oburzona „bezczelnością Francuzicy“. Kafarewiczowa zdrobniale zwana Kafcią mniej była skrupulatną, — jadła, ale za to obgadywała biedną Courbet... jak ostatnią ladacznicę. Dowiedziała się o tem delikwentka, wściekła biegała po pensji, szukając K., znalazła ją w salonie, zwymyślała wobec przełożonej i paru pań obcych, a wtedy wróciła do nas, tryumfując, że zmyła głowę „cnocie szatana“.
Wieczorami, gdy się schodzimy, bawi nas gawędami ze swego życia, w których rzeczywistość i kłamstwa tak się mieszają, że nie-podobna ich od siebie odróżnić. Naprzykład opowiada, że jadąc do Paryża, poznała się w Berlinie z jakimś studentem, który jechał w tę samą stronę. Rozmawiali volapückiem, pomagali sobie migami, bo ona nie znała niemieckiego, a on francuskiego. Po drodze zwiedzili Monachium, zajechali do Szwajcarji, wdrapywali się na szczyty gór...
Zaczęłyśmy się śmiać, mówiąc, że już zbyt blaguje, do zapamiętania.
Ale pani Courbet się oburzyła.
— Nie wierzycie? zaraz wam dowiodę... Pisywał do mnie przez czas jakiś listy, których nie czytałam, bo są po niemiecku, ale wam pokażę, byście mi je przetłomaczyły.
Wyleciała z pokoju, za chwilę przyniosła parę listów, z których jeden był... rachunkiem za kapelusz kupiony w Monachjum i niezapłacony, drugi... jego powtórzeniem w ostrzejszej formie, trzeci... wprost zwymyślaniem.
Omal nas śmiech nie udusił.
Pani Courbet nie chciała nam wierzyć, złapała słownik, przetłómaczyła... i rzeczywiście przypomniała, ze w Monachjum kupiła kapelusz, nie miała przy sobie pieniędzy, obiecała odesłać z hotelu, zapomina, ale w czasie gawędy z modniarką wspomniała, ze jest na pensji w Warszawie — i stąd owe ścigające ją listy.
Śmiała się z wymyślań; odpisała bardzo grzecznie z wyjaśnieniem i odesłała pieniądze.
Takich kawałków p. Courbet miewamy dużo.


∗             ∗

Najciekawszym typem wśród nauczycieli naszych jest pan Starzecki. Dość jeszcze młody, a już otoczony całym szwadronem starokawalerskich wdzięków: pedant, zgryźliwy, surowy dla uczennic, względem nas uszczypliwy. Mimo to lubimy go.
Uczennice nadto boją się go okropnie.
Kiedyś asystowałam na lekcji w szóstej klasie i byłam świadkiem następującej sceny:
Uczennica wyrwana nie umie lekcji.
— Szkoda, że panna lekcjami tak się nie zajmuje — prawi Starzecki — jak strojem. Gdyby panna połowę tego czasu poświęciła na przygotowanie matematyki, co na rurkowanie loczków, pewno nie bąkałaby pod nosem takich nonsensów.
Obrażona „panna“ idzie na miejsce.
— Bo nie myślcie, moje panny — zwraca się Starzecki już do klasy całej — żeby nie była wam potrzebna znajomość matematyki, choć młodzieńcy z klasy VII i prawnicy z I roku mówią z wami o czem innem, niż o twierdzeniach Pitagorasa. Chodzi o to, abyście panny raz przestały rachować na laury kapitolijskie! —
Innym razem pierwsza uczennica podpowiada koleżankom mimo uwag i próśb Starzeckiego.
Wreszcie Starzecki wstaje i powiada.
— Łudziłem się długo, że do p. Birkawskiej można mówić, jak do człowieka. Gdyby panna była chłopcem, zapisałbym na cztery godziny do kozy. Ale, że panna jest istotą uprzywilejowaną i do tego może już na wydaniu, podam pannie krzesło w kącie, jeśli podpowiadanie się powtórzy. —
Perora poskutkowała, Birkawska milczała odtąd jak zaklęta.
Lubię rozmawiać ze Starzeckim.
Bardzo inteligentny i oczytany, ale pessymista. Dobrana byłaby para ze Stefką.
A jednak, gdy Stefka zacznie pesymizować, prosi, by przestała, bo mu się przypomina pogoda deszczowa na małej stacji.
Kiedyś radziłyśmy, aby się ożenił.
Odparł, że boi się czarów Cyrcei.
— Lękam bowiem się przekonać, że już niemam nic do stracenia. —
Kafarewiczowa zaczęła Mani tłomaczyć to na swój sposób, ale ta poradziła wykopać dołek, jak się to dzieje w bajce o Midasie, i tam złożyć zajmującą tajemnicę.

17 grudnia

Zbliża się Boże Narodzenie — roboty mnóstwo, sesje, pisanie cenzur, zestawianie rachunków dla rodziców.
Życie podobno jest walką, na pensji rejwachem.
Nauczycielki biegają jak opętane, uczennice, niezmiernie gadatliwe, tłoczą się po wszystkich kurytarzach, unikając starannie klas i miejsc oficjalnych. Odbywa się na wielką skalę znoszenie kwiatów, którymi obdarowane nauczycielki zapychają wszystkie wazoniki, szklanki, flaszki.
Gdy Mania niektórym paniom zwróciła uwagę, że niewypada przed rozdaniem cenzur cośkolwiek przyjmować — odrzekły obrażone, że nie są tak źle wychowane, aby miały gardzić ofiarą kochających dziewczątek.
Nie brak epizodów humorystycznych. Siedzą w jakiejś bocznej klasie dwie nauczycielki, od godziny pilnie zajęte rozmową. Wtem wbiega uczennica i powiada, że idzie p. przełożona.
Zrywają się obie, jedna ucieka, druga, to jest Kafcia, biegnie na spotkanie przełożonej, rozpychając wszystkich po drodze, hałasując i gniewając się na uczennice.
W korytarzu spotyka przełożoną, nie zatrzymuje się, pędzi, jak kula, wołając:
— Przepraszam, przepraszam — nie mam ani chwili czasu.
Przełożona z podziwem zwraca się do Stefki, która obserwowała całą scenę: „Boże, jak ta Kafarewiczowa pracuje! Może jest za energiczna, ale nieoceniona, nieoceniona“...
Nasza przełożona jest osobą niesłychanej zacności. Zewnętrznie trochę onieśmielająca swą powagą i stanowczością, w chwilach nieurzędowych jest szczera, prosta, niewymuszona. Twarz ma ascetycznie chudą, całą postać wyschłą, szczupłą, powiewną. Tylko w wielkich czarnych oczach pali się energja i zapał niezwalczony.
Podobno kochała jakiegoś profesora uniwersytetu, ale nie wyszła zamąż, aby módż swobodnie i całkowicie oddać się prowadzeniu pensji.
Obowiązki swe spełnia z takim poświęcęniem, energją i sumiennością, że patrząc na nią, zapomina się o wszystkich dolegliwościach życia nauczycielskiego.
Po skończeniu zajęć, nieraz do późnej nocy pracuje jeszcze nad sobą; to też posiada gruntowną wiedzę.
Odznacza się przytem wielkim taktem i umiejętnością zastosowania do umysłu, z którym ma do czynienia.
Gdy uczennica popełni jakie znaczne wykroczenie, idzie na niebieską kanapkę. To znaczy, ze przełożona woła do swego pokoju o niebieskiem obiciu i niebieskich sprzętach i długo, poważnie z nią rozmawia. Uczennica wychodzi spłakana, przez kilka dni jest zamyślona i prawie zawsze zmienia swe postępowanie na nienaganne.


∗             ∗

Od dwóch dni cisza — panuje. Pensjonarki się rozjechały, nauczycielki również. Kilka tylko osób, jak niedobitki armji, snuje się po rozległem mieszkaniu, złożonem z dwudziestu sześciu pokojów.
Mania wyjechała na święta do domu.
Zostałyśmy same ze Stefką.
Wydaje się, jakby nas kto umieścił w pudełku z watą — taka cisza, miękkość, brak zwykłych szturchańców.
Budzimy się, jak młynarze, gdy woda huczeć przestała.
Budzimy się — do czego? do rozmyślań?
Nie, lepiej nas nie budźcie!
To też śpimy zwykle do dziesiątej, czytam my po całych dniach, trochę odwiedzamy znajomych.
Cokolwiek robić, aby tylko nie zgnić przedwcześnie, jak Mania powiada.
A ja mam jeszcze najwyżej miesiąc życia.
Zawsze rano staję przed lustrem i oglądam swój biust.
Hyjena ma swój kąt i leże... i będzie mogła karmić swoje małe. Ja mam konwenans podły — człowieczy. Straszne to, ale nie mogę zwrócić się do lekarza z prośbą o usunięcie „mego grzechu“. Nie zostanę też Ewą Pobratymską. Więc tylko trzeba wcześnie — wcześnie dość umrzeć.


∗             ∗

Dziś chodziłam na przechadzkę ze Stefką i jej znajomym, studentem medycyny. Uchodzi za jednego z bardziej inteligentnych i ma opinję „czynnego“. Jest w wieku Stefki i myślę, że może będzie co z ich ciepłych spojrzeń.
Mówiliśmy o pewnem małżeństwie, gdzie noc ślubną przepił mąż w restauracji i z płaczem skarżył się przyjaciołom, że złamał sobie życie. Student twierdził, jakoby obecnie małżeństwo stawało się coraz większą trudnością dla ludzi inteligentnych, gdyż aby dwie osoby mogły zdecydować się żyć z sobą na zawsze, muszą wprzód poznać się w pożyciu wspólnem.
Dawniej było co innego: żądano posagu i pięknej twarzy, dziś... kobiety człowieka. Ale, aby człowieka poznać, trzeba go znać do dna w różnych okolicznościach i t. p.
Słysząc te doktryny, uśmiechnęłam się gorzko. Dziwna rzecz! mężczyzna jest albo naiwny, albo cyniczny — miary złotej nie zna.
— Z czego się pani śmieje? — zapytała 23­‑letnia, w mundur przybrana powaga.
— Z pańskiej teorji prób, z których mężczyzna zawsze wychodziłby zawiedziony, a kobieta nawet nazwaćby się nie mogła uwiedzioną.
— Właśnie chodzi o to, aby nie było kobiet uwiedzionych — odparł żywo.
— W społeczeństwach o wyższej kulturze — odrzekłam — kobieta może sama wychować swe dziecko, wtedy mężczyźnie do dziecka wara, chyba, że dalszą wypróbowaną miłością zasłuży na utworzenie rodziny. Ale u nas chodzi jeszcze o to — aby w razie nieszczęśliwej pomyłki, tak zwykłej u mężczyzn, na kobietę nie spadał cały ciężar obowiązków i pogardy. Masz pan na to sposób? —
Student zaczął tak szeroko rozprawiać o marności ustroju obecnego, o tem, że trzeba zburzyć wszystko, aby od początku wszystko lepiej zbudować, że już nie odzywałam się więcej.
Ten młodzian jest obecnie w okresie r. 1793, przez lat dwa będzie tworzył rewolucję mieszczańską, za cztery... będzie przystawał do wszystkich partji, które mu zapewnią spokojne trawienie i możność używania szlachetnych rozrywek w rodzaju bridża.
Kładłam się już do snu, gdy weszła Stefka, stanęła przy oknie, przez które zaglądał księżyc i zadeklamowała przepiękny ustęp z „Pana Tadeusza“:

Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił,
Wyszedł z boru i niebo i ziemię oświecił.
One teraz z pomroku odkryte w połowie,
Drzemały obok siebie, jako małżonkowie
Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona
Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona...

Zaczęłam żartować ze Stefki i jej buddyzmu; zawstydziła się, potem rzekła:
— Może byłoby życie lepsze, gdyby więcej było śmiałości iść za swemi pragnieniami.
— Ale nie buddystycznemi?
— Moja droga — odparła — najgłupsza miłość więcej ma wszechświatowego rozumu, niż najmądrzejszy buddyzm.
Mówiła to z tak głębokiem przekonaniem, iż zadałam sobie pytanie, azali nie mają słuszności ci, którzy jako istotne powołanie kobiety uważają ideał Lukrecji i Penelopy: domi sedit, lanam fecit.
Ba, łatwo stawać pod takim sztandarem, gdy kto należy do klubu wzajemnej adoracji. Tylko, że np. ja nie mam w perspektywie nawet studenta! Ztąd muszę wierzyć w znaczenie staropanieństwa dla wieku XXV i pogardzać tym, który tak dobrze rymuje z wężem.
Udaje mi się to, do pewnego stopnia; pierwsza oznaka: niedbanie o swą powierzchowność. Niedawno poszłam do fotografa, aby rozdać swe podobizny uczennicom, które o to prosiły. Gdy zaś ten pan powiedział mi kompliment o mojej, niby „fenomenalnej” piękności i prosił o pozwolenie wystawienia fotografji, odmówiłam mu tak obojętnie, jakgdyby mówiono o moich trzewikach.
Kobiety piękność? Dopiero wtedy cenimy ów dar natury, gdy możemy złożyć w upominku temu, któremu dajemy wszystko i od którego żądamy — trochy honoru.


∗             ∗
W nocy.

Dzieje się ze mną coś niezwykłego.
Oto siedzę sama w pustej klasie, a zerwałam się z łóżka. Nie mogę spać.
Scigają mnie wizje...
W liliowym przedświcie pogrążona górska dolina.
Jasna zieleń oliwek i ciemna pomarańczy odbija harmonijnie od fioletowych skał. Strumienie błękitnemi wstęgami spadają po kamieniach.
Na wzgórzu bieleją śnieżne kolumny greckiej świątyni.
Do niej zmierza w pląsach rzesza Nimf i Tragopanów — w rękach kaduceusze owite żywymi wężami, na czołach wieńce róż.
Wóz purpurowy ciągnie tłum bachantek, na nim — o marmurowych kształtach i granatowych oczach, z przepychem kędziorów — z lutnią w ręce — stoi bóg.
Targnął ręką struny — cała dolina napełnia się hymnem radości i upojenia. Targnął struny znów — i ukazał niebo.
Nastała cisza... Każdy spogląda zachwycony, z palcem na ustach, aby nie spłoszyć cudownego zjawiska, które odbywa się co dnia przed oczyma śmiertelnych: z czarno­‑ametystowej toni morza wybiega różowa dziewicza postać, biegnie po kryształowem sklepieniu, otoczona złocistemi towarzyszkami. Zaczynają igrać i pląsać, lekkie, jak łabędzie puchy.
Nagle wszczyna się popłoch: złote Charity zostają chwilę w niepewności, potem rozbiegają się, jak stado gołębi: na widnokrąg nieba wjeżdża olśniewająco jasny Helios.
Spostrzega różową, przejrzystą postać Jutrzenki, zacina rumaki, wóz kieruje ku niej.
Ta blednie z obawy i śpiesznie zarzuca na siebie szatę srebrem tkaną — ucieka, ale Helios zdąża prędzej — chwyta ją — ekstatyczny uścisk — ona umiera w objęciach...
Zorzą byłam na chwilę, w blaskach miłości zaniknę!...
...Rodzą się we mnie dzikie sadyczne obrazy... Zdaje mi się, że jestem hiszpańską mniszką i wdziera się pułk polskich Maćków... Ohydnie rozbestwione chłopy zdzierają z mniszek szaty... A ja bym się może śmiała wtedy.
Wstyd mi siebie samej. Będę czytała „Iljadę”:

Ziemia od razu pod nimi zielenią pokryła się świeżą,
Hiacyntami zakwitła, szafranem i koniczynami,
Bujne i miękkie się łoże usłało z trawy i kwiatków.
Na niem legli oboje świetlistym okryci obłokiem,
Złotopromiennym; a rosy kropelki rzęsisto padały.


∗             ∗

Aż się przeraziłam, przeczytawszy słowa wczoraj pisane. Chciałam tę kartkę wydrzeć, ale niech raczej widnieje, jako ostrzeżenie przed sobą samą.
Są namiętności, które przytłumione z dnia na dzień wybuchają z siłą niezwalczoną i wołają — (jak Taboryci — choć w innem znaczeniu) „Krwi i ciała!” Wtedy my za obroną mamy wspaniały, komunałami tapetowany parawan cnoty. Chowamy się zań — i wszystko jest w porządku.
A te noce bezsenne, te pragnienia wysuszające, ukrywane, jak zbrodnie!...
I to ma być tryumf ducha?


∗             ∗
Szczęśliwe czasy, gdy wszystko miało swego bożka lub dajmona, gdy w każdym ogrodzie krył się ducek, a miłość miała całe tuziny bogów, to sprośnych, to zaradczo mądrych, rodzinnych, to leśnych — jak Djana, to wzniosłych wśródgwiezdnych — jak Afrodis Uranja.

Wtedy stać się Centaurem, było dumą człowieczą!
My jesteśmy racjonalistami — o, nawet nie! my w Polsce — jesteśmy narodem, który niema nic przemyślanego, a który odszedł już od instyktu, tembardziej od intuicji. I tylko zostały nudne, głupie frazesy — o wszystkiem.

1 stycznia.

Coś między nimi zaszło. Halszka skarży się na niestałość rzeczy ludzkich, a on, w liście osobno pisanym do mnie, powiada, że żona jego jest ideałem dobroci, ale on jej niegodzien; pracuje nad rozprawą o polepszeniu bytu włoścjan — i często w zmroku wieczornym marzy o chwilach, spędzonych w Harasimówce...
Czemu on to wszystko przypomina?
Dlaczego grubem narzędziem dotyka rany, niezagojonej? Czyżby udawał, że nie domyśla się niczego? A w takim razie, co znaczyły słowa na pożegnaniu wyrzeczone:
„Daruj mi krzywdę, jaką ci wyrządziłem.”
Żalu do niego nigdy nie miałam, ale dlaczego nawiązuje nici potargane?
Pisze, ze mu smutno na obczyźnie, a do kraju wracać się lęka — tam spotka widmo utraconego szczęścia.
Frazes, czy może coś więcej? Jakgdyby mogło być, jakgdyby nie hańbą było coś więcej!
Odpisałam obojgu bardzo serdecznie, radząc, aby wracali do kraju, zajęli się pracą określoną.
Tyle pola, czekającego dopiero na siewcę i oracza! Poprostu już nie gadać marzeniami... tylko pracować...
I obywać się bez tęcz — nad moczarem.


∗             ∗

Mirek pisuje do mnie skąpo. Powiada, że woli o mnie myśleć, lub pracować nad czemś z myślą o mnie, niż recytować suche sprawozdania o swem zdrowiu, zawsze dobrem, o stanie budżetu, nietyle kwitnącym, ile pełnym nadziei, o zajęciach, będących układaniem cegiełek jednych na drugie i wypadaniem tych, które są na dole, w miarę, jak się mnożą te, które są na górze.
— W ten sposób — powiada — nakładam dolnymi kawałkami drabiny części górne — i szturmuję do nieba.
A gdy ma się zwalić ta budowla, oby się zawaliła przynajmniej z wysoka!
Mirek jest to umysł żywy i dzielny, posiadający dużo równowagi w swych ambicjach.
Już wyplanował sobie, że pojedzie z wyprawą naukową gdzieś za Szpicbergen...


∗             ∗

Co to ma znaczyć? Czyżby sarkazm djabła leżał w naturze stosunków ludzkich?
O tak — „das Völkchen verspüht den Teuffel — nie“!
Chciałabym wyjść na ulicę i śmiać się ludziom w oczy: jak okropnie zabawne są te figurki o maleńkich wewnątrz sprężynkach i szkle na oczach, powiększającem ich charłactwa do rozmiarów bohaterstwa, ich słabość do tragedji, ich nieudolność do potężnych wyroków fatalizmu...
Wieczni — polacy!..


∗             ∗

Sprawa czysta, jak łza.
Były zaklęcia, były marzenia, były ciche rozmowy sam na sam; były poezje, były kwiaty, był nawet uścisk nocny — a potem ślub z inną. Mija ćwierć roku: dla jednej strony w dalszym ciągu profity miłości i rozkoszne kołysanki na falach lazurowego morza; dla drugiej — cmentarne dzwony w duszy, stłumiony jęk ucisku i bólu, nareszcie — kosztem okropnym — przełamanie się, zdobycie praw dla szacunku samej siebie, ukojenie i ciszy trochę.
Ale w gładkiej powierzchni tego stawu tworzy się wir, ciągnący do dna, zawrotny, skrytobójczy...
Ostatnia scena:
Zjawia się Oniegin, który spostrzegł, że uczucia swe wysłał pod mylnym adresem. Teraz dopiero widzi, że jego intencje, jego żądze, jego sny złote, jego girlandy duchowe, wszystkie zmierzały do tej pominiętej. Ale złość ludzka! straszna omyłka! przeznaczenie!..
O człowieku! choćby wszystko było stracone — ocal przynajmniej swą godność! umieraj milcząco...


∗             ∗

Dziś mogę myśleć o tem spokojnie.
Najwięcej żal mi Halszki. Ona tak kocha, tak cierpi nad tem, czego jeszcze nie rozumie dobrze, ale przeczuwa i trwoży się biedna. Czasem doznaję wrażenia, jakgdybym klęczała u stóp białego marmurowego krzyża i modliła się do Tego, pełnego miłości, aby im szczęścia nie odejmował.
Nie daj, Panie, abym ja była zarzewiem, które dom ich podpali i w popiół obróci.


∗             ∗

Otrzymałam list znów od niego. Pisze, że wraca do kraju, bo tu może tylko być szczęśliwy. Jakto... sam? bez żony?
Może to i dobrze — rozetnę odrazu ten wrzód.

10 stycznia.

Odwiedził mnie Starzecki. Byłam mu rada, z czem nie starałam się nawet ukrywać. Ogromnie cenię przyjaźń tę. Mówiliśmy długo o naszych zajęciach. Nie spodziewałam się, żeby ten chłodny na pozór człowiek tyle duszy kładł w to smutne, niewdzięczne nauczycielstwo. Do życia wiąże go jedynie nadzieja przyczynienia się, aby następne pokolenie było szlachetniejsze i dzielniejsze.
Mówi zwykle bardzo spokojnie, lecz pod tym spokojem gorzeje wielki płomień. Ktoby myślał, że ten Heine tak kocha ludzi!
Nigdy Starzecki nie wydał mi się tak czcigodnym. Nie mówię: sympatycznym, bo jest to zbyt liche i oklepane słowo, zbyt ogólnikowe, aby coś mogło określać.
Człowiek, który cierpi, męczy się życiem, a mimo to żyje i walczy dla dobra innych — wzbudza cześć.
Na pożegnanie prosił, bym coś zagrała. Wybrałam Tannhäusera, choć Wagner źle wychodzi na fortepianie. Ale czułam się tak silną, że chciałam potężnemi dźwiękami wyrazić tryumfującą harmonję w mem sercu... A potem przeszłam do sonaty brylantowej. Gdym skończyła, rzekł:
— Kobieta, która nie umie grać, ma pół duszy, przynajmniej w oczach mężczyzny.
— Widać, że Mahomet nie znał kobiet grających.
— Niestety! każdy znajduje to, z czem szuka — odrzekł Starzecki tak poważnie, jak gdyby znajomościami Mahometa osobiście się interesował.


∗             ∗

Dziś lub jutro spodziewam się jego przyjazdu.
Jestem spokojna i zimna.
Myślę, co zrobiłabym na miejscu Halszki, dowiedziawszy się o wszystkiem.
Może przecierpiałabym skrycie, gdybym tylko kochała tego człowieka nerwami, pożądaniami; lecz gdybym go nadto szanowała, zerwałabym wszystkie nici...
Kobiety często nie robią tego przez wzgląd na dzieci. Nie pomyślą, że z dzieci tych wyrastać będą... Zosie.
Fałsz i nikczemność nie mogą służyć za budulec do szczęścia rodzinnego... Belkę przegniłą należy zawczasu odrzucać precz, aby nie nastąpiło zawalenie i nie przygniotło wszystkich...
(Późniejszy dopisek: Jakobinizm emancypacji! kobieta powinna uzdrawiać, nie dobijać, podtrzymywać świątynie — nie burzyć).


∗             ∗

Grałam dziś długo Tristana i Izoldę. Po paru godzinach wstałam tak zrozpaczona, że musiałam się położyć. Jestem i teraz w dziwnem usposobieniu, niby spokojna, ale bez zdrowia wewnętrznego.
Zdaje mi się, że mam w sobie już całe Morze Martwe i drzewa z trującym cieniem. Religia ma jest pustą bezludną Jerozolimą!
Z tem wszystkiem — ja go kocham.
To takie proste, jak nóż wbity w serce.


∗             ∗

Był znów Starzecki. Ten człowiek przeczuwa, że we mnie zachodzi coś niezwykłego; dziwnie na mnie spoglądał, a przy pożegnaniu rzekł: — „Spokoju, panno Amelio! Przedewszystkiem niech pani nie żałuje, jeśli kiedy rządziła się wyobraźnią, bo w wielkiej celowości naszej przyrody, nigdy nie może intellekt przewidzieć — na jakiej drodze spotkamy swój Damaszek...
Mówiąc jaśniej, tylko intuicja i wielki prawy instynkt rozstrzygają o wartości życia! —
Mój zacny przyjacielu! ja ci też dopowiem: tyle jest w życiu rzeczy ważnych i wielkich, że marnością jest wchodząc na góry, nie módz oderwać się od jakiegoś zdeptanego kwiatka i nie módz przezwyciężyć lichoty opinii...
Ale co zrobić, gdy ogarnia halucynacja i zdaje się, że ten kwiatek — to właśnie góra, od której istność nasza zależy, a może innych...
Kwiatek wydaje się czarodziejem o niesłychanej potędze, talizmanem, który jedynie otoczyć nas może sześciu skrzydłami swymi.

Lękam się, lękam, lękam tego zdeptanego kwiatka!
D. 9 stycznia.

A więc już — po wszystkiem!
Przyjechał... i widziałam go. Było to przed kilku godzinami — lokaj mi oznajmił, że jakiś pan czeka na mnie w salonie.
W pierwszej chwili doznałam zawrotu głowy. Chciałam go nie przyjąć, ale pomyślałam, ze złoży to na karb mojej obawy. Spojrzałam na portret mojej matki — i wyszłam.
Na chwilę przed otworzeniem drzwi do salonu stanął mi przed oczyma: poetycznie blady, pełen słów pieszczotliwych, gotowy ramieniem otoczyć i z pobłażliwie tryumfującym uśmiechem uznać — za swoją!...
Zaśmiałam się w duszy i otworzyłam drzwi. Przywitałam go uprzejmie, ale chłodno, dopytując o żonę i zajęcia.
On z początku mówił z ożywieniem, potem zaczął się mięszać, zająknął parę razy i zamilkł. Przyglądałam mu się bacznie. Musiał być zmęczony podróżą, gdyż wyglądał nadzwyczaj blado, oczy świeciły gorączkowo. Ruchy miał nerwowe, czasem drżał.
Czułam, że odemnie zależy utrzymać spokój i równowagę.
On parę razy próbował zejść na rozmowę o przeszłości, ja za każdym razem zmieniałam temat. Wreszcie wstał i rzekł:
— Pani musi mną bardzo pogardzać?
— Bynajmniej — odrzekłam — na pogardę zasługują tylko ci, którzy nie spełniają zaciągniętych zobowiązań.
— Podajesz mi pani zręcznie truciznę. Bo trucizną dla mnie jest prawda. Jestem nikczemny, ale pani jesteś zbyt surowa dla ludzkiej rzeczywistości...
— Surową nie mam być prawa...
— A jednak, zostałem napiętnowany pod pręgierzem jej moralności. Ot, powiem poprostu: miałem na Ukrainie schedę — i tę nie z mej winy — wystawiono na licytację. W przeddzień tak było, żem zajechał do starego wuja, a ojca Halszki... Stary czuł zbliżającą się śmierć, żądał abym Halszkę pojął — bo ona mnie kocha... i płakał, ściskając mnie. Nie wiem już czy ustąpiłem dla interesu, czy przez litość dla starego człowieka! Widzisz pani, wiem, że to nie usprawiedliwia — a jednak przyszedłem.
— Poco? — spytałam bezdźwięcznie.
— Aby z ust pani usłyszeć dla siebie słowa potępienia i wzgardy... wtedy postąpić, jak należy. —
Nie wiedziałam, co znaczą te słowa. Zdawało mi się, że chce bodźca do zerwania wszelkich dawnych wspomnień. Więc rzekłam:
— Zapomnijmy. Między nami nic nie było, jak w piosneczce.
— Będę dla pani zupełnie obcy?
— Obcy nie, ale nieistniejący.
Milczał długo.
— Panie, już mnie wołają zajęcia.
Milczał... potem głuchym głosem: — Ja ci wytłomaczę...
— Wytłomaczysz, o panie? może twój syn — gdybym go donosiła — chciałby od pana wytłomaczeń, ja chciałabym w ustach pana odpowiedzi Napoleona: „to jestem ja! stoję wyodrębniony od całego świata, nie przyjmuję od nikogo warunków. Chcę, by się takie moim poddawano fantazjom i uważano to za zupełnie proste“. Lecz ja istotnie niecierpię bojaźliwego człowieczeństwa, proszę więc o zostawienie mnie w mej samotności na zawsze. — — —
Teraz mi jest lżej, prawie zupełnie dobrze. Staczałam się w przepaść łez i rozpaczy, lecz na jej brzegu nagle mnie coś wstrzymało. Może to ty, matko, patrząca na mnie tak łagodnie, poważnie i tak smutno... uchroniłaś mnie przed swoim losem: t. j. przed oddaniem swej duszy na codzienną łataninę, kiedy się codzień wszystko rwie. Jestem sama — to wielkie dobro. Przynajmniej nie zakrywa mi nikt przepaści przedemną.


∗             ∗

Pracowałam dziś dużo od samego rana. Chciałam się rozerwać pracą i udało mi się to w zupełności.
Trochę jestem dziś — jak Stefka mówi — mistyczna. To prawda, doznaję wrażenia ulgi po dźwiganiu ciężkiego kamienia, ciszy, po wewnętrznym zgiełku i zamięszaniu.
Mam przed sobą widok jakiejś przestrzeni wielkiej, na której samotnie się wznoszą skały, mchem zielonym i niebieskiemi pleśniami pokryte; głogi rosną w załomach, ptaszęta ćwierkają, źródło, szemrząc wypływa z pod kamienia, a ja po długiej na piaskach podróży, spoczywam w cieniu sykomory. Patrzę na niebo, na skały, głogi, ptaki i czuję nieskończoność. Patrzę na siebie, i czuję pranieskończoność, z której dopiero tamte wszystkie powstały.
Czyliż więc moja jaźń może zniknąć — dlatego — że powstanie przeciw mnie wojna języków? Tego tylko nie wiem: mimo wszystko — żyć, czy wybrać drogę łatwiejszą, kuszącą mnie?...
Rozstrzygnie to nie moja wola — ale ten wewnętrzny najgłębszy nakaz.


∗             ∗

Zdaje mi się, iż posiwiałam w przeciągu tych czterech godzin. Dusza moja łka, jak rozbita cytra...
Och, Ty Boże! pozwalasz bić gromom w ludzi, śniących, że przybili do cichej przystani...
Wieczorem Stefka przyniosła mi „Kurjer“ i przeczytała, że w hotelu Francuskim Konrad Lachowicki kulą przebił sobie pierś... że doktór nie robi nadziei... że domyślają się dramatu miłosnego... Wydarłam jej gazetę i chwyciwszy zarzutkę, wybiegłam na ulicę.
Po kilku minutach, długich nieskończenie, dorożka zatrzymała się przed hotelem — wpuszczono mnie, jako krewną — weszłam do pokoju, pogrążonego w półmroku.
Nic nie widziałam, ktoś ujął moją rękę i podprowadził do łóżka.
On leżał sino­‑blady, oddech wychodził mu z piersi rzężący i świszczący, na usta wystąpiła piana z krwią.
Byłam, jak głaz, choć chciało mi się rzucić na ziemię i rwać włosy...
Doktór posadził mnie na fotelu i mówił: „odwagi! może się go da uratować!“
Jest nieprzytomny, ma gorączkę, bredzi, wymawiał moje imię zdrobniale, potem krew mu buchnęła przez usta, zalała twarz i poduszkę.
Stał się liliowo­‑biały, sądziłam, że umiera. Uklękłam, płacząc bez łez.
Oto moje skarby — rozbite! oto moje marzenia krwią oblane! oto mój kochanek konający — dla mnie — przezemnie... Niosłam drogocenną, kryształową czarę, napełnioną winem, moc i wesele dającem, i uroniłam na głazy. Rozprysła w kawały, a napój mnie oblał i purpurowemi kroplami zawisnął na mej duszy...
Czekaj! rozbiję i drugą czarę, wsiąkniemy razem w ziemię. Nie będzie już ani bólu w sercach, ani przekleństw na głowach naszych. Trawa porośnie i brzozy srebrne...


∗             ∗

Nad ranem ocknął się i poznał. Prosiłam, aby nic nie mówił. Patrzał na mnie wzrokiem, jakim spoglądamy na coś, czemu nie wierzymy, ale z czem nam jest dobrze.
Wzięłam jego rękę i pocałowałam, a potem w czoło.
Przymknął oczy i leżał nieruchomy.
Zapytałam, czy nie napisać do żony, aby przyjechała. Zabronił.
— Ja chcę umierać tylko przy tobie — wyszeptał.
Doktór spytał, kto będzie chorego doglądał w nocy, bo na służbę spuścić się nie można. Chyba felczer?
Ździwiłam się; od czegóż ja tu jestem?
Poszłam do przełożonej, opowiedziałam wszystko w kilku słowach i prosiłam o zwolnienie na miesiąc od obowiązków.
Ten anioł zacny miał łzy w oczach: uściskała mnie i obiecała, że wynajdzie zastępczynię. Wzięłam kilka książek z pensji, pożegnałam się ze Stefką, mówiąc, że wyjeżdżam do domu — powód zmyśliłam — i przeniosłam się do sąsiedniego numeru w hotelu.
Teraz oto siedzę przy stoliku, tłómaczę powieść angielską, aby zarobić nieco pieniędzy — i nadsłuchuję przez drzwi uchylone, jak oddycha... Lepiej.


∗             ∗

Spędziłam okropną noc.
Gorączka się podniosła do 40°7’...
Zdrętwiała patrzyłam na sino­‑bladą maskę. Majaczył, krzyczał, że widzi śmierć w kącie pokoju, że się jej boi. Mnie wołał, abym odpędziła widmo. Potem zaczął mówić cichym, przejmującym głosem: — „Zawołajcie Amelię, niech mi przebaczy, bo nie umrę spokojny. Niech wejdzie, ona tam stoi za drzwiami. Czemu ta pajęczyna nie chce jej wpuścić? Kto ma prawo Tristana oddzielać od jego mostu śmierci?
Amelio widzisz, jak słońce zagasło — rozbryzgało swą twarz na ziemi... już słońca nie będzie...
Jesteśmy sami w mroku. Więc zabijemy to małe? Nie lękaj się, nikt nie wie, — prócz Najwyższego Mroku“... — —
Zakryłam twarz — każde słowo paliło mą duszę, jak rozpalone żelazo, którem znaczyli zbrodniarzy.
Doktor starał się mnie uspokoić: — Niech pani nie zważa na to, co majaczy w gorączce, jutro ani słowa pamiętać nie będzie! —
Ale ja nie zapomnę nigdy...
Odtąd już milczał; pot kroplami wystąpił mu na twarz... była chwila przesilenia, prawie agonii.
Po pewnym czasie, który zdał mi się, jak rok, długim, doktór rzekł: — Wszystko będzie dobrze... teraz niech się pani położy, chorego zostawimy samego. Gdy wyszedł, siedziałam jeszcze przy łóżku aż do rana. Myśli zebrać nie mogłam, w głowie huczało, przed oczyma zaczęły migotać dziwne twarze, złote, o straszliwem spojrzeniu i wykrzywionych rysach. Potem — ujrzałam jak pełznie ku mnie mały wampirek po dywanie — i wiem, ze omdlałam, kiedy skoczył mi na piersi, ssąc.
Przeleżałam w stanie bezprzytomnym. Teraz jest mi dobrze, tylko ten ciągły szum w głowie... Konrad dotąd śpi. Na samą myśl, że mógł umrzeć bez mej pomocy — doznaję tortur.
„Nikt nie ma prawa Tristana oddzielać od jego przepaści“... Dlaczego on to mówił? W gorączce?... i w gorączce nie powinien był do mnie tak przemawiać — wiedząc, że ta otchłań tylko dla mnie!...
Konrad się przebudził, jest przytomny, ale nic nie pamięta, co mówił w nocy. Wziął mnie za rękę. Mówił, że testament jest w biurku. Błagał, abym przyjęła 10 tysięcy, które miał ze sobą — i jechała do Anglii, wychować tam — nasze dziecko. Nie mogłam mu przeczyć.
Ale dziecko wychowam ja sama... jeśli zechcę żyć.

17 stycznia.

Konrad lubi kwiaty — bałam się wybierać pachnące. Dlatego kupiłam przeważnie wrzosy japońskie, azalee, kamelie, chryzantemy, oraz rzecz niezwykłą w zimie — doniczkę, pełną naszych tatrzańskich krokusów.
Ustawiłam to wszystko przy łóżku, a gdy się zbudził, uśmiechał się do mnie i dziękował wzrokiem. Potem zapytał:
— Dlaczego nie przyniosłaś mi asfodeli?
A zgadując moją odpowiedź, dodał:
— Wiesz, ja mam wrażenie, że jeszcze mi nie sądzone tam iść...
Daj mi kilka kwiatów wyłącznie od siebie!
Zerwałam jeden krokus i podałam mu.
— Twój symbol, rzekł, ten kwiat górski jest tak delikatny, że tuli się każdego wstrząśnienia gromu — a jednak żyje pod śniegiem!
— Wzięłabym taki kwiat, odrzekłam, któryby się rozwijał tylko w błyskawicach — a po burzy zamieniał się w popiół. —
Milczenie długie, ożywcze.

D. 21 stycznia.

Zaczyna wracać do zdrowia. Dziś był o tyle silny, że mógł słuchać głośnego czytania. Prosił, abym wybrała Sen srebrny Salomei.
Bałam się, że go to rozdrażni, ale przeciwnie, uspokoił się i rozmarzył.
— Widzisz, moja droga, ja ciebie podobnie, fantazyjnie kocham. Tylko, że Słowacki „umierał z żalu, usychał z tęsknoty,“ ale pozostał poetą, a ja porwałem za pistolet... bo jestem z grubej materji — nie twórca...
— Twórca niekoniecznie pisze poematy, można je utworzyć w życiu samym! odparłam.

D. 25 stycznia.

Nauczyłam się opatrywać mu ranę. Ma niewielki otwór, jak dziesiątka, który szybko zabliźnia. Doktór obiecuje, że za tydzień Konrad będzie mógł się podnieść z łóżka.


∗             ∗

Między nami nastąpił jakby niemy układ, nie wspominamy nigdy przeszłości, za to często mówimy o Halce, jej rodzicach, lub wogóle o małżeństwie, wychowywaniu dzieci, stanie naszego społeczeństwa. Ten ostatni temat staram się nawiązywać najczęściej — dziwi mnie, że Konrada on tak mało interesuje.
Raz, czytając na głos Witkiewicza: Po latach wielu, wyrzekłam, że musimy jako naród od wnętrza się przebudować: wszyscy z kiepska poetyzują, a tu trzeba nareszcie poznać, iż największym wrogiem jest idealizacja. Należy widzieć życie w jego przepaściach. —
Na to Konrad:
— Tak, hodowla ras poprawnych dałaby zdrowie moralne. Dlatego chcesz mnie ameliorować?
Zadumałam się:
— Ogni viltá convien che sia morta!
— Wszelkiej marności przystoi, aby umarła? niestety, żyję! — I z pewnością już nie spróbujesz umierać! —
To powiedzenie, tak niezgodne z mą wolą siostry miłosierdzia, zawstydziło mnie. Uprzejmością starałam się naprawić — ale to już fakt — że jesteśmy oboje z dwóch innych stron przełęczy: ja czuję w sobie moc wschodzącą, on ma pociąg do arystokratycznej Bruges la morte.


∗             ∗

Ile da się naprawić stosunek Konrada do żony i w jaki sposób — oto myśl, która zajmuje mnie w dzień i nie daje mi spać w nocy. Bo jeżeli żonę kocha i za mną pogonił jedynie ogarnięty urokiem poetycznych wspomnień, powinien przed żoną wyznać wszystko otwarcie i wszystko wytłumaczyć.
Twierdzą, ze na kłamstwie można budować szczęście. Kłamiąc, możemy kogoś zrobić szczęśliwym, lecz nigdy siebie. Do szczęścia trzeba uczucia niewyczerpanych źródeł — rzeczywistości. Okłamując, dajemy przewagę sztucznym okolicznościom, i chociaż od ich konsekwencji staramy się uchylić — kołyszą się one wiecznie nad nami, jak miecz na nici przypadku zawieszony.
Jest to żywot człowieka, który zgubił swój mandat od Boga; ścigany obawą odkrycia, nie śmie wyrobić sobie młotem, lub zdobyć siłą argumentów, lub zasłużyć pracą i krzywd naprawieniem — prawa dla swej kuźni wysoko w górach.
Nb. w wypadku, gdy Konrad jej nie kocha, czy lepiej, żeby zerwał wszystko, opuścił żonę i — znów wielki znak zapytania.
Marzyłam zawsze: mieć boga Thora z zakasanymi rękoma, kującego pioruny!
Serce wybrało bluszczowego pana, zepsutego pogrobowca...
Muszę wybór swego serca przekreślić.


∗             ∗

Obserwując Konrada, dochodzę do przekonania, że nie kocha on ani mnie, ani Haliny, a raczej, że kocha czasem jedną, to znów drugą. Ze mną lubi marzyć o wielkim czynie — Halka podoba mu się przez swój wdzięk naiwny, prostotę, szczerość, pogodę duszy, która niczego nie wymaga.
Z nią można być zawsze bez zbroi i zawsze uchodzić za bohatera, czy biorąc od teścia pieniądze, czy gniewając się, ze bielizna z Paryża zbyt długo nie przychodzi!..
Jego natura miękka przywyka do łagodnej ciepłej dłoni kobiecej, jestem pewna, że gdyby zamiast mnie była istotna siostra miłosierdzia, przywiązałby się do niej, a raczej zapałałby uczuciem, jak błysk racy, krótkotrwałem, ale gorącem i wymownem.
Ujmuje życie pod kategorją nieokreślonych, niby z Empirejów Platona zaczerpniętych, idej. Nie oddziela tego, co jest, od tego coby się pragnęło. Stąd mglistość w postępowaniu, stąd niejasność własnych uczuć dla samego siebie. Gotów wszystko zrobić pod wrażeniem, rozdętym przez wyobraźnię, a prawie nic w imię tego, co zna, posiada, albo posiadać winien.


∗             ∗

W rozmowie spytałam Konrada, co myśli, że zemną się stanie?
Ździwił się niezmiernie i odrzekł wymijająco, że teraz śni rozkosznie, więc po co go budzić?
Zwróciłam uwagę, że gdy długi sen jemu służy, mnie może wyczerpywać — wobec ataków opinji.
— Jakto, więc dbasz o sądy ludzkie? — spytał z żalem.
— Naturalnie! (naiwny wyrzut, który zrobi każda męska pycha: jak to, wobec mnie — twego bóstwa, dbasz jeszcze o ten nędzny, otaczający cię świat!)
— Cóż więc chcesz, abym uczynił?
— Bez ślubu żyć nie możemy...
— Ślub... ależ to niepodobieństwo, nie jestem mormonem.
Wstyd mnie oblał, lecz postanowiłam anatomizować dalej.
— Przyjmij protestantyzm, ślub poprzedni zostanie zerwany, staniesz się wolnym.
— I ty to mówisz z takim spokojem?
— Jeśli chcesz mnie posiąść, nie widzę innej drogi. Wreszcie, co znaczy jedna trudność wobec naszego przyszłego szczęścia?
Milczał.
Po długiej pauzie rzekł:
— To byłoby jednak nieuczciwie z mej strony zmienić wiarę?! i w jakiem położeniu zostawiłbym Halinę? proszę cię, Ameljo, postaw się na mojem miejscu, jako prawego człowieka...
Tryumfowałam.
Słowa Konrada dla każdego uczciwego były prawdą oczywistą. Ale oczywistość ta, jak wiele innych, gdy chodzi o ścisłość myślenia oraz postępowania, musi być wyrażona, i za fundament przyjęta.
Postanowiłam iść dalej i zerwać ostatnią zasłonę z nagiego posągu.
— Więc gdzie twoja miłość — krzyknęłam — gdy pozornych związków nie chcesz poświęcić dla mnie! Czemże ci jest żona, której nie kochasz wcale?
— Nie kocham, zapewne, ale widzisz, jestem przywiązany do niej. Każdego mężczyznę zdobywa i przykuwa myśl, że jest kochanym, a ona ma dla mnie tyle uczucia... Wreszcie, ty może tego nie rozumiesz, jako kobieta, ale honor mój byłby zadraśnięty. Ja nie mogę porzucić zupełnie żony, uciec od niej, jak kantorowicz od swego pryncypała.
— A cóż my ze sobą zrobimy?
— Wyjedziemy tymczasem gdzieś daleko, naprzykład na Kaukaz — a potem... któż myśli o potem! Jedna chwila rozkoszy i upojenia, a potem wprost przeciwnie niż Faust: „Verweile — du bist so schön” — my powiemy: „Vergeh, du bist so schön!”
— Nie, mój drogi — odrzekłam zimno — masz do wyboru, spalić za sobą mosty, albo ich nie przechodzić wcale. Wybieraj!
Czułam, że rozmowa wywiera nań przykre wrażenie. Nic dziwnego, proponowałam układy, a mężczyzna znosi tylko zdanie się na łaskę i niełaskę.
Zaczął mówić dużo o tem, że kocha mnie nad wyraz, wszak dał tego dowód! ale względem Halki ma pewne obowiązki. Ona bez niego byłaby tak nieszczęśliwa, powiedziała mu kiedyś, że nie przeżyłaby opuszczenia!..
— Słusznie, byłoby straszną niewdzięcznością nie obdarzać uczuciem takiej istoty; Zatem masz we mnie swą znajomą, ale za to żonę kochaj szczerze i uczciwie.
Spojrzał na mnie ździwiony z takiego obrotu rzeczy.
— Więc będziesz mi tylko znajomą? —
Milczałam. Gdyby milczenie to dało się przetłomaczyć na dźwięki, znaczyłoby długi, ironiczny śmiech. Ale zarazem lekko mi było na sercu, niema bowiem nic straszniejszego nad niezdecydowanie, gdy każda chwila zacieśnia pętlicę sytuacji i dla wyjścia niesplamionego coraz mniej zostaje miejsca.
Konrad sądzi, że całe to zajście ukryć należy przed żoną, bo gdy się dowie, wieczny żal do niego w sercu zachowa.
Jestem pewna, że się myli: znam lepiej Halkę i wogóle kobiety. Porządna, kochająca kobieta mężczyzny nie potępi, gdy chwilowy szał go ogarnie i pogoni za inną.
Ale tej innej za to — nie przebaczy nigdy.


∗             ∗

Wykonałam ryzykowny krok, obawiam się jego następstw, ale zdawało mi się, że tak postąpić było moim obowiązkiem.
Napisałam do Halki list, objaśniając jej wszystko. Dodałam, iż byłoby nieszlachetnie, gdyby nie zrozumiała porywu Konrada. Winy tu zresztą niema. Silniejszy weźmie na siebie bramę miasta i z nią wyjdzie w pustynię. Oni zaś niech pracują razem, niech go jak dawniej kocha, i nie zważa na ten wypadek.
Ja już nie stanę między nimi.


∗             ∗

Konrada dręczą zgryzoty, że Halka dowie się o wszystkiem z boku i wiadomość ta może niebezpiecznie oddziałać na jej organizm. Nie przewidziałam tej okoliczności.
Ale ten człowiek nie pomyślał, co przeżywa moje wnętrze? wszakże słyszę już wyraźnie ruchy maleństwa. Uderzy mnie czasem tak silnie, że oddech tracę.
Cóż to? Ja mam być Hagar — a mój Izmael jest mniej wart — niż ten, za którego zjawienie piła szlachta szampanem?
Wyjadę w Tatry i wychowam je wśród gór.
Odebrałam telegram — Halka przyjeżdża. Jestem pewna, że nastąpi między nimi harmonia, jakiej dotąd nie było.


∗             ∗

Starałam się przygotować Konrada do przybycia żony. On, jakby coś przeczuwał, wyrzekł, iż mnie będzie zawdzięczał, jeśli zostanie poczciwym hreczkosiejem. Jednocześnie wziął mnie wpół, przyciągnął do siebie i chciał pocałować.
Spojrzałam mu w oczy i spytałam: czy należę do kobiet, które się znieważa?
Zmięszał się, potem wpadł w gniew i zaczął dowodzić, że jestem komedjantką, bo mieszkam razem z nim, a udaję mniszkę.
Uczułam niezmierny ból policzka, wymierzonego przez istotę, która niegdyś była mi droga.
— Nie zrywaj róż brudnemi rękoma! — rzekłam.
— Już cię ta krew moja poplamiła — zaśmiał się szyderczo. — już nie zmyjesz tych plam i palić cię one będą zawsze. Wreszcie, po co się łudzić? białe róże rosną dla nas za wysoko!
— A czerwone jeszcze wyżej! —
Poszłam do swego pokoju i długo myślałam — (śmieszne, nieprawdaż?), co czuje drzewo, gdy wiatr jesienny zrywa mu liście...
Aż się zanosi od śmiechu, chyląc koronę na wszystkie strony: bo ten wiatr zrywa liście już zwiędłe, a co po nich? Niech lecą z wiatrem...
Ale drzewo śmiać się może, bo wie, iż na wiosnę okryje się nowymi. Serce moje obnażone z zieleni, podobne jest wirchom tatrzańskim — nierade — aby tam włóczył się człowiek.


∗             ∗

Konrad mnie przywołał do siebie, płakał i rzekł: — Daruj mi obelgę, którą ci wyrządziłem! Jestem zepsuty, kapryśny panek ukraiński! Tobie szczęścia nigdy daćbym nie mógł, lecz Halce — spróbuję! Wszystko, co lepsze w mej duszy, zwraca się ku tobie z podziękowaniem za to, co zrobiłaś dla mnie, a więcej jeszcze, iż nie będę miał na sumieniu tego dziecka. — (Żonę swą zwykle nazywa dzieckiem). Żona­‑dziecko! wydaje mi się to czemś nie do pogodzenia... Żona­‑Walkirja!... ale to byłoby dla ludzi z rasy, która w Polsce dawno wyginęła.






Cały ten rok nie pisałam. Bo mam li zapisywać, jak moje cudne zdrowe dzieciątko hodowałam w chacie góralskiej we wiosce Żar — i jak ono umarło mi w konwulsjach, zarażone dyfterytem? Zrobiłam sama mogiłkę. Śpiewałam przez noc całą pieśni przy ogniu.






(Na pensji).

Wróciłam na pensję. Niezaraz weszłam w tryb dawnych zajęć. Skąd mi się wzięło tyle spokoju? czy to płynie z poczucia obowiązku? nie.
Do tego trzeba miłości. Mam ją — dla uczennic.


∗             ∗

Niespodziewanie odwiedziła mnie Halina. Stanęła we drzwiach i gdym podeszła do niej, padła mi w objęcia z płaczem. Był to płacz szczęścia. Przepraszała za swój egoizm, dziękowała za poświęcenie, a mnie było, jak duchowi z innego świata.
— Ty go kochałaś — mówiła. — Ja wiem, ty go nawet silniej kochałaś odemnie, ale ja łagodniej! dlatego dobrze, żeś mi go oddała. —
Śmiała się, a jednocześnie łzy płynęły po jej okrągłej, białej twarzy.
Biedne wy kobiety! miłość wasza jest rozlaniem swego ja w jego ty, jest to pokora niewolnicy; jest to płynięcie bez wioseł i steru za jego cieniem. Biedne wy i szczęśliwe! Pozbywacie się dumy osobistej i człowieczeństwa, ale za to zdobywacie uprawnione macierzyństwo, a jeśli nawet poznacie, ze ten, który was całuje, jest tylko mężosiem, to jednak wierzycie, że przynajmniej dziecko będzie półbogiem.
Co do mnie, jestem kobietą nienormalną: miłość pojmuję, jako przymierze do walki. Tem się objaśnia łatwość mej ofiary: Konrad jest ideałem w pierwszem określeniu, lecz tylko cieniem — w drugiem.
Zresztą, przedzieliła nas ta mogiła. A to jest więcej — niż Ocean.


∗             ∗

Byłam spokojna, aż do dnia drugiego. Wtedy porwał mnie jakiś potwór i zaczął ssać... Tak wyobrażam sobie głowonoga: jestto jedna głowa, a ośm duszących uścisków. Było to coś bladego, nieokreślonego, a dławiącego.
Było to zwątpienie.
Bo walczyć, ale za co? zwyciężać, deptać jedne uczucia, w imię jakich lepszych? Nie miałam na to odpowiedzi, albowiem nie było już ani nocy tatrzańskiej księżycowej, wiodącej do Bóstwa, ani rozbitej rodziny, którą należało zjednoczyć.
Smutek i czczość wewnętrzna były tak silne, że nie czułam nawet syku gadzin. Gdy przyjechałam na pensję, wnet zbiegły się nauczycielki gromadą, aby mnie oglądać, jak syrenę. W spojrzeniach czułam coś złowrogiego i drwiącego.
Potem przyszła do mego pokoju Stefka i opowiedziała wszystko. Któraś rozgłosiła, że pod pozorem wyjazdu do domu przebywałam w hotelu z młodym mężczyzną, a potem w Tatrach zbyt podejrzanie się ukrywałam.
Że też Polska przy każdej sposobności zmienia się w jaskinię plotek! Ludzie tu rozwijają w sobie najwięcej jedyny zmysł — t. j. nos gończy.
Wystarcza być uczciwą; po za tem, co mogą obchodzić histerycy i karlice?
(Potem zrozumiałam, że choćbyśmy czołem sięgali śnieżnych Himalajów — gady nie stracą swego przyrodzonego prawa: pełzać i kąsać...).
Ogromny mi brak Mani. Nie wróci już na pensję, gdyż zakłada szkołę 4‑klasową, aby utrzymywać polskość na zalanych obcą falą kresach. Chce, żebym jej pomogła w tej pracy; zapewne zrobię to później. Tymczasem tęskno mi do niej, jak do istoty, która jedynie zdolną byłaby trzymać razem zemną tu gasnącą moc i wiarę...
Kafarewiczowa, gdy mnie spotka, kłania się wyniośle i przechodzi. Inne unikają, szepcąc do siebie po kątach. Nawet wśród uczennic spostrzegam ciekawe spojrzenia i uśmiechy.
Ale najgorsze zaczęło się, gdy przybyli sprzymierzeńcy. Pani Courbet wleciała do mego pokoju, jak zwarjowana, obróciła mnie kilka razy w walcu i zaśpiewała jakąś wodewilową piosenkę. Potem zaczęła mówić szybko, że wzbudzam w niej szacunek i uwielbienie, że kto kocha, powinien nie dbać o cały świat, że ona też kochała i mieszkała z kimś przez parą miesięcy w wiosce jurajskiej.
I nagle zaczęła mi śpiewać pieśń gondoliera:

Ti xe bella, ti xe zovene,
Ti xe fresca come un fior,
Vien per tuti le so lagreme,
Ridi adeso e fa l’amor!

Jaka cudna pieśń! w odpowiedzi rzuciłam się jej na szyję.

Tyś jest piękna, tyś jest młoda,
tyś jest świeża, jako kwiat —
zostaw innym ich szlochania —
zaśmiej się i daj mi ust!

Na chwilę byłam tą piosenką zaczarowana.
Courbet pobiegła do nauczycielek i najbardziej obgadującym zapowiedziała, ze oczy tej wydrapie, która złe słowo o mnie jeszcze powie. Bo obgadują przez zazdrość, a same z rozkoszą uczyniłyby to samo, tylko, że na takie czupiradła nikt patrzeć nie chce...
Prosiłam Courbet na wszystko, aby już więcej mej sprawy nie broniła, bo tylko plotki rozjątrzy i uzasadni. Ale ona zasypała pocałunkami i obiecała, że jeśli kto w jej obecności na mnie krzywo mrugnie, da mu po twarzy raz dwa, raz dwa i trzy!
Uczułam się bezsilną wobec tak zaciekłej przyjaźni, przypominającej tego syna, który chcąc odpędzić muchę, siedzącą na czole jego ojca­‑fakira, tak dzielnie uczęstował ją głazem, że rozbił czerep na drzazgi.
Niestety, czaszka moja długo jeszcze będzie więzić myśli, które w nieskończonym tempie kołacą, dopraszając się odpowiedzi.
Nie umiem żyć, nie zadając sobie tego pytania: ku czemu?
Ludzie zapełniają byle czem życie, do tego niekoniecznie trzeba celów podniosłych i wartościowych. Czasem wystarcza im dobro fikcyjne, jak np. sława; czasem kłamiące, jak morfina; czasem wprost negatywne, jak choroba, z którą się walczy i walka ta skupia całą naszą energię, staje się celem życiowym.
A ja po śmierci mego dziecka nie mam nic — żadnych pragnień instynktowych i żadnych celów intuicyjnych.
Musi to być już anestezja duszy, na którą przyszli lekarze wynajdą zapewne jakiś środek hipnotyczny, jakieś poddawanie pożądań, ambicji, słowem tego wszystkiego, co się nazywa zdrowiem moralnem. Niestety, my barbarzyńcy jeszcze nie znamy takiej Helii...
Smutek mnie pożera.


∗             ∗

Dni w życiu ludzkim bywają czasem podobne do tych książek, o których nic więcej powiedzieć nie można nad to, że się je przeczytało. Z takich dni szarych i swą szarością przygniatających składają się lata długie, bezpłodne, mające jedyny objaw — starzenie.
Czyż doprawdy, cały ten krzepki organizm, te kształty, o których ludzie mówią, że są wyrzeźbione, ten umysł, rwący się do światła, ta potrzeba wielka kochania, ta żądza życia i rozlewania życia naokół — czyż to wszystko rozwinęło się i żyje, aby zwiędnąć marnie, jak beznasienne kwiaty? Zaiste, lepiej byłoby umrzeć za młodu, nim nastąpi ostateczne rozgoryczenie i ostateczne duszy zbłąkanie...


∗             ∗

Nadchodzą święta wielkanocne. Zapach pęczniejących pączków i ciepłe wiosenne powiewy wlatują przez otwarte okna.
Nigdy jeszcze nie było mi tak beznadziejnie... Wyobraźnia śpi, uczucia stłumione, tyk ko myśli, jak zamkowe straże, błąkają się z latarkami po zaułkach duszy i oświetlają pajęczyny, kurze, oraz cenne niegdyś rupiecie, od których bije stęchlizna.


∗             ∗

Co wieczór odbywam lekcje z Zosią; uczy się dobrze, przywiązana do mnie, jak własne dziecko. Gdy jestem smutna, co teraz prawie stałym jest objawem, ona siada u nóg moich, zaglądając w oczy i całując po rękach.
I czemu ja to piszę? wszystko jest tak bezmyślne...


∗             ∗
Niedziela.

Całe popołudnie błądziłam po polach i Powązkach. Byłam, jak w lunatyzmie, nie wiedziałam, co się dzieje naokół, czułam tylko coś okropnego, co przytłaczało mi duszę.
Głowę wystawiałam na palące promienie słońca, aby się odurzyć; próbowałam się modlić, ale po paru słowach wybuchnęłam śmiechem, aż strach mnie ogarnął przed samą sobą.
Potem — co ja robiłam? ah, tak — pisałam coś w notesie... Ledwom odczytała te smutne, dziwaczne, poplątane słowa. Jeden urywek przepisuję:

Idę na cmentarz, gdzie krzyże czernieją,
Tam wśród grobowców i umarłych grona
Może się moja dusza załzawiona
Przejmie niebytu i ciszy nadzieją,
Może zmęczoną wśród życia zmienności
Uśpi tam powiew ją — nieskończoności.
Napróżno — jakiś niepokój mną targa —
Jakgdybym czuła Samumu zbliżenie,
Gdy śmierć wygląda słodko, jak zbawienie;
Niepokój gorszy, niż bolesna skarga!
W bólu jest życie — cierpieniem się zdwaja —
Bolące serce ma — jak harfa — struny,
Na których wichry grają i pioruny,
Tworząc pieśń ducha, co silnych upaja.
Lecz serce moje — to już cicha urna,
W której jedynie popioły szeleszczą,
Ale nie zagra w niem melodja górna,

Ani nie zadrży tragedją złowieszczą...
Nic nie przeklina, lecz i nic nie kocha;
Niczego nie chce — obce mu nadzieje...
Oh, coś tam strasznie, beznadziejnie szlocha —
To warjat w zamku duszy tak się śmieje!...


∗             ∗

Stefka radzi mi opuścić pensję i wyjechać na wieś. Chętnie to zrobię, ale już wyjadę wogóle z Polski.
Nie wolno straszyć ludzi ponurym wyglądem i nie grać z wszystkimi smutnej farsy, której tytuł: „Warszawko, jakoś to będzie“.
Tu najlepsi ludzie czynią sztuczną powagę przez kontrast do olbrzymiej masy lekkomyślnej, zmiennej... która z rewolucji wyniosła tylko: kabarety.
A zaś powaga warszawskich cnót — wielkie słowo! kurjerki ją szanują, tłumy przed niemi się korzą, mędrcy milczą.
Ja, która nie jestem ani głupią, ani mędrcem, a z tłumu mnie wypędzono, czuję iż trzeba odejść.


∗             ∗

Wymówiłam miejsce przełożonej.
Za dwa miesiące wyjadę na wieś i ulegnę katalepsji. Piaski, drzewa, dobroduszne twarze chłopów.
A potem — przejadę ocean.
W Ameryce poszukam dla siebie nowych relsów.


∗             ∗

Przyszedł Starzecki, gdy siedziałam sama w gabinecie chemicznym i patrzałam bezmyślnie na cyanek potasu, którego przed chwilą używałam do jakiejś reakcji.
Zapalił milcząc papierosa i rzekł zwolna:
— Jak się zdaje, myśli pani o wybawicielu. Fałszywy apetyt! ja tez miewam czasem coś podobnego, ale uważam to za błędny kierunek dobrego dążenia.
— Gdy niema celu, wszystkie kierunki są błędne, — odrzekłam.
— To paradoks. Cel istnieje mimo naszej woli i z nią lub bez niej zmierzać doń musimy.
— Stanąć wysoko nad samym sobą?
— Ja widzę inny: stanąć głęboko pod samym sobą — aż w instynkcie swej Woli Potężnego Życia. — Wejdźmy w nicość!
— Niech pani unika tego wyrażenia. Przedewszystkiem, jest ono niefilozoficzne, powtóre, źle zastosowane. Nudę na stacji, gdzie przeprzęgają konie, nazywamy pragnieniem nicości, gdy jest to właśnie pragnienie życia, pędzącego drogą szeroką, i stepem bez dróg.
— Tak, lecz skąd wziąć drogi tak szerokiej, aby cały tabun duszy zmieścić się mógł?
— Nie jestem inżynierem komunikacji, więc bez nadmiernych ścisłości odpowiem, że każde szlachetniejsze i wyższe uczucie stać się może źródłem dla duchowej rzeki, lecz z tabunami co zrobić? doprawdy nie wiem.
Możeby tak wyjść za mąż? dodał uchylając głowę, jak przed ciosem.
— O panie! rzekłam — przecież nie każda dusza jest kalendarzem nowym, na każdy rok.
— Ja wierzę w pani młodość! — wykrzyknął.
— W moją młodość? nie mam do niej zastosowania.
— Więc w pani religię!
— Panie, to przedwczesne jeszcze, nie założyłam swej gminy. Wprawdzie — znam już w Wierchcichem gminę Siedziniarek. Wyznawczynie siedzą na miejscu i modlą się. Czy mnie pan na taką rolę przeznacza?
— Panią? o nie — trzeba wytworzyć w Polsce nową kobietę, oto wszystko. —
Zatem mam kogoś, kto we mnie wierzy! To dużo, to nawet za wiele... łatwowierności. A jednak... jest mi to bardzo drogie.
Wszelkiemi siłami (za radą Starzeckiego) starałam się bronić przeciwko apatji, która mnie przytłacza, ale napróżno.
Czasem doznaję wrażenia, jakgdybym szła po torfowisku, które zwolna zapada, nogi grzęzną w błocie; gdy jedną z nich wydobędę, druga zanurza się tem głębiej, wreszcie cała kępa wraz ze mną tonie, ogarnia mnie ciecz mięka, wstrętna, sklepienie zamknęło się nad głową, cisza...
Nie mogę znieść liczniejszych zgromadzeń; zgiełk wszelki mnie razi. Czasem jakaś osoba na ulicy, obca zupełnie, takim mnie przejmuje obrzydzeniem, że muszę przejść na drugą stronę. Doktór twierdzi, że jestto zdenerwowanie i nic więcej. Bardzo być może.
Gdy ojciec mój nagle skończył, doktór mnie pocieszał: — Ależ, kochane dziecko (byłam wtedy jeszcze mała) nie smuć się! żyłka pękła, to każdemu zdarzyć się może!
Gdym chodziła do doktorów z tem... każdy oznajmiał mi radosną nowinę, że to nic złego, tylko ciąża...
A kiedy mi ziemia zabrała to, co się stało mym blaskiem — jedna stara góralka rzekła mi: — niemacie ta czego jojcyć, bo było niekrzczone.
Czy niema jakiej gminy Szatana?


∗             ∗
Odebrałam od Mirka list bardzo smutny: stypendjum obiecanego nie dostał, wątpi w swoje zdolności, wyrzuca sobie, ze mi jest ciężarem. Chce porzucić uniwersytet i iść do fabryki.

Strasznie mnie to dotknęło.
Odpisałam, że nie wolno mu wpadać w zniechęcenie, bo przed nim jeszcze droga długa, pełna skutecznej, może wielkiej pracy. Niech się nie oburza na omyłkę, czy niesprawiedliwość ludzi — i bez nich damy sobie radę. Od czegóż posiada siostrę?
On nie domyśla się nawet, jakiem niepodobieństwem byłoby dla mnie dłużej błąkać się po świecie bez tego przekonania, iż jestem komukolwiek potrzebna i użyteczna. Cały list mój był taki zdrowy, taki pełen wiary i zachęty, że mnie samej lżej i lepiej się zrobiło. Kto wie? może i ja cel znajdę, jak gwiazda biegunowa, niezmienny wśród wiecznych oscylacji mej duszy...


∗             ∗

Przełożona bywa coraz częściej cierpiąca. Miewa tak straszne migreny, że trwają dniami całymi i czynią ją prawie nieprzytomną.
Nic dziwnego! od lat dwudziestu jest przedmiotem nienawiści bogów, czyli mówiąc nowożytnie: zajmuje się pedagogią. W naszych warunkach jest to praca Syzyfowa.
Miałam dziś czas wieczorem i poszłam ją trochę rozerwać.
Dziękowała mi serdecznie. Rozgadałyśmy się jak dwie przyjaciółki. Zapytywałam, czemu nie poruczy swych zajęć komu innemu, jeśli one odbierają jej zdrowie. Odrzekła, iż gdy ona ustąpi, pensję pod lada pozorem mogą zamknąć.
Zbyt dobrze znałam stosunki, aby nie ocenić całej grozy położenia.
Przełożona ma za sobą osobistą tradycję i wielką powagę, z którą się muszą rachować; mimo to pensja doznaje od władzy szkolnej coraz większych przykrości. Inspektor zjawia się co dni parę, w tornistrach uczennic szuka podręczników do historji polskiej, wszystkie miejsca wolne obsadza rosjanami.
Mamy wprawdzie jednego bardzo szlachetnego nauczyciela języka rosyjskiego w klasach wyższych — wykłady ma wspaniałe. Ale jest samotny, zamknięty. Cierpi on może więcej, niż każda z nas, nad tem, co widzi dokoła. Zwie się Płatonow — i jest piękny, jak prorok.
Lecz naprzykład, nauczyciel historji, nieokrzesany grubianin, wyprawia ciągłe sceny nauczycielkom i uczennicom. Jeżeli która z uczennic nie wyrecytuje bez zająknienia wszystkich tytułów J. C. Mości oraz jego rodziny (we wstępnej klasie wyuczenie się ich zajmuje pół roku czasu), albo omyli się w dacie urodzenia jednego z wielkich książąt — dostaje zły stopień na cenzurę.
— Ojca swego i domu swego możesz nie znać, ale to co przepisane — znać musisz! — głosi ten natchniony apostoł oświaty.
Wczoraj miał odbywać egzamin w V klasie. Nie przychodzi na czas o godzinie 9, czekamy — mija wpół, potem dziesiąta, jedenasta, kilku posłańców z listami szuka go po mieście, wreszcie koło południa zjawia się, jak u nas mówią: „zawiany“ — blady, z napuchłą twarzą i niepewnem spojrzeniem.
Jąkając się, przeprasza przełożoną za spóźnienie: troszeczkę zaspał, przyjaciel „podlec“ go nie obudził, był niezdrów, ale — eto puśtiaki! — dodaje na uspokojenie tych, coby zbytnio lękali się o jego życie.
Przełożona, milcząc przyjęła wyjaśnienie, tylko się odsuwała, bo zapach spirytusu bił na trzy łokcie.

2 czerwca, niedziela.

Poszłam dziś sama do Łazienkowskiego ogrodu i spotkałam Starzeckiego. Szedł zamyślony, spostrzegł mnie, gdym już przechodziła. Usłyszałam, jak przystanął i zaczął dopędzać. Odwróciłam się szczerze zadowolona, ze mieć będę na przechadzce towarzysza. Ale był małomówny, wyglądał na zdenerwowanego.
Zapytałam, co mu jest. Zdjął kapelusz, wskazał na siwiejące włosy i rzekł gorzko:
— Włos każdy siwieje, czuję zgon każdego włosa! poprostu, każdy z nas czuje się Kordjanem, który nie może wypełnić tego, czego żąda Przeznaczenie.
Rzeczywiście, w przeciągu kilku ostatnich tygodni Starzecki posiwiał.
Chciałam okazać mu współczucie i może pomódz w smutku, którego powodu zlekka się domyślałam. Sądziłam, że idzie tu o Manię, która odwzajemniała się Starzeckiemu sympatją. Mówiłam długo o jej niesłychanie dzielnym charakterze i wyższym umyśle — zbywał mnie półsłówkami, zdawał się przysłuchiwać z grzeczności. — Wtedy przeszłam bezpośrednio do niego samego i powiedziałam, iż powinien raz wreszcie ustalić sobie byt rodzinny.
Zaśmiał się i pokazując ręką drzewo, spytał: „Czy z wierzbą?“
Byłam urażona za Manię. Odrzekłam sucho, że jeżeli ktoś wierzbę pokochał, powinien starać się o jej wzajemność.
— Pyszna recepta! — zawołał — szkoda tylko, że stoją na przeszkodzie ukraińskie rzeki... Odrzekłam: — Wszakże Mania pochodzi z Podola — i wogóle, co mają z nią wspólnego rzeki?
Rozmowa przeszła na tor inny, mówiliśmy o swych znajomych. Starzecki nagle wspomniał nazwisko Konrada.
— Pan go znasz? — spytałam żywo.
— Mój kolega szkolny. Wygląda pani, jakby niezadowolona z tej wspólnej znajomości?...
Świdrował mnie oczyma, czułam, że się rumienię, ale wnet odzyskałam spokój: choćby wiedział wszystko, cóż w tem hańbiącego?
— Nie spodziewałem się nigdy — zaczął znowu — żeby pani była tak przykładną siostrą miłosierdzia.
Z tonu sądzić nie mogłam, czy mówi ironicznie lub serjo.
— Nie wiem, w jaki sposób stałeś się pan właścicielem pewnych tajemnic. —
Jestem taką siostrą miłosierdzia, która ma zawsze ostrą aż w serce — misericordię.
— Czy ten puginał jest dla niewtajemniczonych? ja umiem milczeć — i wszystko wiem.
Spostrzegłam, że próbuje badać. Jakiem prawem?
— Panie — rzekłam zimno — są wspomnienia, których dotykać pozwalają ludzie tylko bliskim!... a ja — nikomu! — Odprowadził mnie do domu ponury i milczący.


∗             ∗
(Tegoż dnia).

Czytałam przez kilka godzin. Za chwilę położę się spać. Doznaję dziwnego wrażenia, jak wtedy, gdy przed zmęczonemi oczyma skacze bezustannie czarny punkcik. O czemkolwiek zaczynam myśleć, staje mi przed oczyma blada twarz Starzeckiego i świdrujące oczy.
Dawniej lękałam się jego podejrzeń? Dla mnie nie istnieją legalności — o Boże, wobec mogiły ja nie mam prawa nawet cierpieć?! Wszakże mnie opadły, jak rojowisko muszek te podejrzenia.
Podejrzenie, jak przylepiona do ciała smoła, nie sprawia właściwego bólu, ale męczy, denerwuje, tak, że nareszcie chwytamy paznokciami skórą i ździeramy do krwi...


∗             ∗

Stefka wychodzi zamąż! Powiedziała mi to w tajemnicy, ale jednocześnie pani Courbet, tamta pod sekretem którejś znów, i w jedynej chwili cała pensja dowiedziała się o tym znamiennym wypadku.
Stefkę otaczają, winszują — pół żartem, pół serjo. Jeden Starzecki nie ukrywa ironii. Stał się tak drwiący i żółciowy, że niepodobna trzech słów z nim zamienić. Stefce gorąco winszował, bo małżeństwo jest doskonałym środkiem przeciw bólowi głowy — amputuje głowę, a zakłada bocianie gniazdo.
Na to Stefka: — Mówi przez pana zazdrość — biedny pan! nie mieć żadnego kochającego serca!
— Owszem, miałem ich za dużo — odrzekł z nagłym wybuchem niecierpliwości i wyszedł z pokoju.
Rzeczywiście Stefka wygląda, jakby dla nas wszystkich miała wielkie politowanie, taka jest rzewna, cicha, w spojrzeniu słodka.
Nigdybym nie przypuściła, aby ów jakobin zdecydował się na tak ryzykowny krok.
A jednak — najformalniej, w białych rękawiczkach oświadczył się Stefce.
Za miesiąc skończy uniwersytet, za pół roku się pobiorą i zaraz wyjadą na prowincję, gdzie młody doktór ma już obiecaną posadę.
Stefka roi czarowne widoki na przyszłość: domek winem obsadzony, ogródek, w którym będzie sadzić malwy, bratki...
— Kapustę, pietruszkę i ziółka na kataplazmy — dodałam.
— Naturalnie! utrzymanie porządku w pokojach, w kuchni, wszystko to zapełni dzień, wieczorem zaś głośne czytania...
— Dzieciom? — spytałam.
— Nie dokuczaj mi! — prosiła — a wreszcie mów, powtarzaj, ja sama ci powiem, że chcę mieć dzieci, chce mieć rodzinę, ty i Mania macie inne usposobienia: zimne, abstrakcyjne!
— Sakia­‑Muni? czy nie nie wytoczy procesu dawnej prozelitce?
— Odeślę go do ciebie, powetuje sobie stratę stokroć — odrzekła zadąsana. (Już nawet dąsać się nauczyła, z czem jej bardzo do twarzy). Ale rozjaśniła się zaraz i znów zaczęła opowiadać o małym dworku z winem (albo z klematisem — lepiej z winem!) o Stachu, którego będzie surowo trzymać, choć i bez tego będzie on porządnym mężem i dzielnym doktorem.
Jakie to sielankowe, nieprawdaż? nawet bardzo żartować nie można z takich prostych, szczerych i dobrych uczuć!

***
Było dziś nowe zajście na pensji.

Inspektor znalazł u jakiejś przychodniej egzemplarz historji polskiej (cenzuralny), zwymyślał całą klasę i nauczycielkę, potem wpadł do gabinetu przełożonej i dawał honorowe słowo, ze zamknie pensje.
Przełożona natychmiast pojechała do kuratora i wytłómaczyła mu, że pensja nie może być odpowiedzialną, jeśli która z uczennic przyniesie ze sobą książkę, nie należącą do przepisanych podręczników, nb. cenzuralną.
Kurator wysłuchał sprawy bardzo grzecznie, ale powiedział na odchodnem:
— Jak dotąd świetnie udaje się pani bronić swego patrjotycznego posterunku. Ale to nie na długo. —
Prosty objaw w dziedzinie niższych instynktów: „chcą ciebie zjeść nie dlatego, żeś przedemną zawinił, ale że czuje apetyt“.
Ale wobec idei państwa staje się niezrozumiałem, dlaczego stanowisko i zajęcie polskiego stróża, polskiego kancelisty, polskiego nauczyciela jest uważane za „posterunek polityczny“? Porównajmy humanitaryzm rzymskiego państwa... Dzisiejsze narody się cofnęły...
Przełożona, mimo groźby, zawartej w słowach kuratora, nie traci spokoju; powiedziała do mnie:
— Będziemy pracować, póki nam pensji nie zamkną.
— A wtedy? — spytałam.
— Wtedy będziemy mieć dwa razy więcej sił, bo za nami będzie Pan Bóg; będziemy pracować dalej, a nigdy nas nie zgniotą zupełnie. —
Czułam się porwaną tymi słowami, a jednocześnie upokorzoną: „będziemy pracować“, a ja z tych szeregów występuję... Cóż robić? jest coś silniejszego nad obowiązek, honor, miłość idei narodowej, a tym niszczycielem wszechwładnym jest pustynia duszy.
Inspektor dziś (znów!) przyszedł bardzo ugrzeczniony, użalił się nad przełożoną, że ma tyle pracy i „chłopotów“ — a potem odwiedził drugą klasę; kazał zmówić „modlitwy“, zadeklamować z uczuciem i zrozumieniem „Borodino“, nareszcie zapytał którejś:
— Kto to jest Rosjanin?
Gdy uczennica, drżąc z przerażenia, żeby nie powiedzieć czegoś niestosownego, milczała — inspektor nalegał:
— No, powiedz, powiedz, „gołubuszka“, kto to jest Rosjanin?
— Człowiek — odrzekła niepewnym głosem delikwentka.
Wot głupost’! ale dla ciebie, dla was, kim jest Rosjanin?
A gdy znów milczała ze spuszczonymi oczyma:
— Brat — rzekł łagodnie — brat, wasz brat!
Nieszczęście chciało (bo u nas nieszczęściem jest wszelki wyraz żywszych ludzkich uczuć), że jedna z uczennic wzruszyła na to braterstwo ramionami.
Inspektor­‑„brat“ stał się nagle zielony, przyskoczył do biednej dziewczynki, pienił się ze złości, tupał nogami i kazał jej postawić dwójkę z rocznego sprawowania. Działo się to w mojej obecności, w mojej klasie!
Gdyby nie obawa narażenia pensji na zamknięcie, kazałabym temu panu wyjść za drzwi.
Ale musiałam milczeć i zaciskać zęby.
A teraz płaczę i ból mną targa niezmierny...

— Jeruzalem! Jeruzalem! biedna ziemio ty!
Gdy twej mące nie poświęcą każdej mojej łzy,
Jeśli ciebie nie ogarną mym synowskim żalem.
To mnie przeklnij i zapomnij, matko Jeruzalem!


∗             ∗

Przyszłość moją zdecydowały malce.
Odbywałam dziś zwykłe, sobotnie czytanie, którego słuchają jednocześnie trzy niższe oddziały; miało być ostatnie w tym roku. Wybrałam wzruszającą opowieść Amicisa o chłopcu, który potajemnie dopomagał ojcu w przepisywaniu, przesiadywał nieraz całemi nocami, co naturalnie odbijało się niekorzyść nie na jego zdrowiu i postępach w nauce; ojciec zaczął być dla niego surowym, karcił ustawicznie za lenistwo, aż pewnego razu zastał syna, który z czerwonemi od zmęczenia oczyma, blady siedział nad pliką papierów i pisał za swego ojca.
Dziewczynki słuchały z niezmiernem zaciekawieniem, większość łzy miała w oczach. Gdy skończyłam, wywiązała się dyskusja o cichem bohaterstwie.
Trudno uwierzyć, ile gorących uczuć, ile skłonności do poświęcenia żywią te małe dziesięcio- lub dwunastoletnie kobietki! z jaskim entuzjazmem mówią o czynach bohaterstwa, które znały ze słyszenia lub naocznie.
Posypały się opowiadania: jedna widziała pastuszka na wsi, który cały swój obiad oddał żebrakowi; druga („poetka“, jak ją nazywają towarzyszki) opowiedziała przerywanym od wzruszenia głosem historję starego tragarza na stacji kolejowej, który ciężką pracą utrzymywał troje wnucząt. Raz dźwigał jakiś wielki ciężar, potknął się i upadł. Ciężar przygniótł mu piersi i połamał żebra. A on, umierając, rozpaczał tylko nad tem, że jego wnuczęta zginą z głodu!
Wtem jedna się odezwała:
— Zosia to też bohaterka!
— Dlaczego? — spytałam zdziwiona.
— Ach, co te małe plotą — przerwała moja nieodstępna trzecioklasistka, oblewając się cała pąsem.
— Niech pani nie wierzy — odezwała się rezolutna Mikulska — Zosia od pół roku pomaga w lekcjach wstępniaczkom; ma trzy uczennice i to jej zajmuje codzień godzinę rekreacyjną.
— Dlaczego ukrywałaś się z tem przedemną, Zosiu? — spytałam.
Milczała, potem rzekła:
— Bo w tem niema żadnej zasługi, to sprawiało mi przyjemność! —
Trzy małe dziewczynki powstały i serdecznie ją uścisnęły. Były to niegdyś bardzo słabe uczennice, obecnie mają zapewnioną promocję.
Po skończonej godzinie cały tłum dziewczątek otoczył mnie i z wesołymi okrzykami wołał: do widzenia! na rok przyszły znów będziemy z paniusią czytywały takie śliczne rzeczy.
— Czy nie wiecie — odezwała się smutno Zosia — ze pani nas odjeżdża na zawsze?
— Na zawsze? odjeżdża? — ździwiły się twarzyczki i zachmurzyły, gotowe do łez.
— Dlaczego pani nas opuszcza? dlaczego? —
Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
A tymczasem cały ten wieniec dziecinnych postaci o twarzyczkach anielskich wpatrywał się we mnie z wyrzutem i niekłamanym żalem.
— Pani jest smutna! — rzekła Zosia.
— Smutna? — zaczynały się dziwić i przerażać maleństwa. — Smutna? a myśmy o tem nic nie wiedziały! To pewno z naszego powodu! My już będziemy dobrze się sprawować, tylko niech paniusia zostanie, moja złota! — prosiły.
— A będziecie mnie kochały tak samo, jak teraz? — spytałam, ocierając ukradkiem łzy.
— O tak! jak mamy nasze kochamy, tak i paniusię.
— A więc zostanę, moje dziewczątka! mnie tez byłoby żal was opuszczać. —
Kilkanaście ramionek objęło mnie, kilkanaście ust poczułam jednocześnie na twarzy i rękach, a Zosia, która stała na uboczu, rozpłakała się i wybiegła.
Potem, mówiąc mi dobranoc, szepnęła:
— Ja też będę nauczycielką, dobrze?
...Moje wy dzieci kochane! wy moje — naprawdę moje!
Zostanę, naturalnie, że zostanę. Tylko i wy zostańcie nadal tak dobremi. Niech pierwszy bal i szósta klasa nie zrobią z was ptaszków, muskających swe piórka!
Ale żeby to nie nastąpiło, trzeba nad wami czuwać. Więc będę!


∗             ∗

Starzecki, gdy mnie dziś spotkał, pogładził swą piękną brodę i z bolesno­‑roniczną miną rzekł:
— Pozwoli pani przynajmniej się opłakiwać, gdy nasze miasteczko zostanie przez nią osierocone?
— Zkąd pan wie, że dłużej nie będę na pensji?
— Ulicznicy już o tem piosenki wyśpiewują!
— Że też panu wszystko zawsze wyśpiewać muszą...
— To los tych, którzy mają uszy. Dla mnie wystarcza być obserwatorem. Jest pani wesoła i spokojna, zatem można oczekiwać jednej z owych miłych kobiecych niespodzianek, po których porządne masculinum błogosławi króla Niebiosów, że go nie stworzył: „ani kamieniem, ani rośliną, ani źwierzęciem, ani niewiastą“.
— Rzeczywiście, jesteśmy zaledwo trochę mniej zmienne, niż mężczyźni.
— Wskutek tego?
— Pańskie wiadomości uliczne oraz obserwacje warte są tyle, co jego błogosławieństwa.
— Jakto, więc pani pensji...
— Nie opuszczam, oto wszystko.
Starzecki zrobił ruch nagły, jakby mnie chciał uściskać. Aż się zasmuciłam w duszy.
Poszłam do przełożonej.
Patrzała zamyślona w okno, nie słysząc drzwi otwieranych. Spostrzegłszy mnie, powstała i rzekła:
— Cóż, p. Amelio! za tydzień wyjedziesz od nas na zawsze... Przyjmij ten drobiazg na pamiątkę wspólnej pracy — i podała mi w złoto oprawną miniaturę Klementyny Hoffmanowej.
— Chciałam panią prosić o wielką łaskę...
— Może chcesz wyjechać wcześniej? Jesteś zmęczona... dobrze, my cię zastąpimy moje dziecko...
Coś mnie w gardle ścisnęło.
— Ależ przeciwnie, chciałam prosić, byś mi pani pozwoliła zostać dłużej na pensji!
Patrzała na mnie długo, wreszcie rzekła:
— Rozważ, czy nie będzie to nad twoje siły?
— O, nie sądź pani z mego poprzedniego stanu duszy! Mam tylko jedną mogiłkę w Tatrach, a gdy wrócę, dowiodę, jak jestem silna i wytrzymała.
Uścisnęłyśmy się serdecznie, łza jej spadła na mą twarz.
— Da Bog — rzekła — że będziemy się broniły jeszcze długo.


∗             ∗

Kafarewiczowa dowiedziała się, że zostaję i załamała nademną ręce.
— Nieszczęsna! zrujnujesz zdrowie swe i tak nadwerężone, będziesz wyglądała jak cień! nam zostaw tę niewdzięczną pracę! my tylko znieść ją potrafimy — deklamowała melodramatycznie.
— A jakiegoś eliksiru zdrowia używa pani?
— Odpowiadasz impertynencją na rady, płynące z serca. Więc zostań, zostań! zaznawaj tutejszych rozkoszy, ale przekonasz się, że nie jest tu tak przyjemnie, jak w hotelu...
Za nami stała przełożona. K., gdy ją spostrzegła, urwała i zaczerwieniła się.
Chciałam wyjść, bo łzy mnie dusiły. Przełożona zatrzymała:
— Panno Amelio, czy nie byłabyś łaskawa objąć od przyszłego roku zajęć administracyjnych zamiast lekcji popołudniowych?
— Nie wiem, czy podołam — odrzekłam.
— Dałaś tego dostateczne dowody. Wzbudzasz prawdziwy szacunek w każdej uczciwej, znającej cię osobie. Czy nie tak, proszę pani? — zwróciła się do Kafarewiczowej.
— Ależ tak, tak! pani Amelia taka młoda, a cieszy się niesłychanem powodzeniem.
Była to złośliwość, na którą i teraz odpowiedziałam milczeniem.

„Idź swoją drogą i pozwól mówić ludziom“.


∗             ∗

Dziś był popis. Wypadł świetnie. Zosia dostała list pochwalny. Przysłany z okręgu naukowego dostojnik wyraził podziw, ze uczennice robią tak wielkie postępy. Wszyscy w brylantowych humorach.
Po skończonej uroczystości zostałam wezwana do salonu.
Starzecki wyświeżony, z różami na piersi, podskoczył do mnie i uścisnął rękę.
— Racz pani przyjąć te trawki — rzekł, podając wspaniały bukiet storczyków.
— Nie przyjmę, panie. Ale jeśli pan chce — pojedziemy razem i złożymy przed posągiem Mickiewicza. Ja kwiatów nigdy teraz nie miewam. Zbyt cierpię, widząc je! — —
— Czy ma pani już miejsce na wakacje? — przerwał szybko.
— Dotąd nie.
— A więc może pani przyjmie o pół mili od Nałęczowa, do jednej dziewczynki; kwota stu rubli. Ludzie zacni, znam ich doskonale, dom przyjemny, odpocznie pani należycie...
— Dziękuję panu.
— Jakto? nie chcesz pani przyjąć? dlaczego? proszę oznaczyć warunki!
— Muszę być sama — w Tatrach.
A pan, co z sobą robi przez lato?
— Co do mnie, proszę pani, doktorzy ostatnią płucną kurację każą mi odbyć w Tatrach. —
Dotknęło mnie to.
— Tylko niech pani nie sądzi, że to jaki fortel uknuty!
— Obawiam się, że nie będę mogła pana w Tatrach widywać.
Starzecki rzekł z ogromną powagą:
— Pani sądzi, że nie mam prawa patrzeć na pani święty ból — tam wśród głazów Jaworowej doliny?... Pani lęka się we mnie natrętnego warszawiaka — —
Więc dobrze — wyjadę nad morze. —
— Nie przeszkodzi mi pan w niczem — tak czuję.
Jedźmy. Może nawet razem? —

Podaliśmy sobie ręce poważnie.
Tatry w sierpniu.

Z dziwnem uczuciem przejrzałam te kartki. Nieświadomie złożyłam w nich jeden ląd koralowy swej duszy. Tylko jeden ląd i to byłej.
Życie! ty jesteś, jak otchłań morza, w którą im głąbiej zstępujemy, tem prościej przedstawiają nam się twory i zjawiska życiowe, a jednocześnie, tem większą czujemy nad sobą potęgę bezmiaru...
Trudno mi pisać: rechotanie żab z dalekich dolatuje mokradeł i wśród ciszy nocnej wydaje się przygrywką do snu. Ale, gdy skupiam wszystkie wrażenia: tych gwiazd, miliardami rozsypanych po niebie, w wiecznym biegu spełniających wyznaczoną drogę; i tych gór, głęboko zadumanych; i tych chat wieśniaczych, gdzie śpią zmęczone ludzkie mrówki — słyszę w sobie drugą, wielką podziemną rzekę — nadświadomego życia.


∗             ∗

Płatonow od tygodnia przebywa w Tatrach, pisał, że jutro odjeżdża. Wiem, że jakieś olbrzymie uczucie targa jego piersią. Ale jest to człowiek z kamienia. Milczy. — Niech wyjeżdża.
Przed wieczorem, jak zazwyczaj, wyszliśmy na przechadzkę, tym razem daleką, bo aż na cmentarzyk Jurgowa.
Naturalnym biegiem myśli rozmowa przeszła do tematu istnienia zagrobowego. Starzecki, posiadający rozległą wiedzę przyrodniczą i matematyczną, mówił niezwykle zajmująco o granicach poznania ludzkiego, o względności naszej wiedzy i o tem a priori, które tkwi w ujmowaniu wrażeń i tworzeniu pojęć ogólnych. Ewolucja ducha na ziemskim globie prowadzi z konieczności umysł nasz poza szranki doświadczenia i tam każe przypuszczać źródła oraz dalszy ciąg tej ewolucji.
Hipoteza ta da się uzasadnić z równem prawdopodobieństwem, jak ewolucja w świecie organicznym, jak teorja Kanta i Laplace’a.
Na uboczu od cmentarza spostrzegliśmy karetę. Zdziwiło nas, bo cmentarza tego nikt z inteligencji nie odwiedza.
Wahaliśmy się, czy wejść, nie chcąc zakłócać modlącym skupienia, ale Zosia i jej towarzyszka góralka patrzały tak błagalnie, że Starzecki uchylił furtki.
Cmentarz ten ma parą wieków przeszłości. Pełno w nim zieleni, starych olbrzymich jaworów, jodeł, brzóz; pełno kwiatów i zapachu nigdy niekoszonej trawy. — Lubię śmierć, rzekł Starzecki, jak starą kronikę, jak granitowego sfinksa o grzywie lwa, piersi kobiecej i mądrych oczach. —
Próżno staraliśmy się dostrzedz kogokolwiek.
Nagle w cieniu czterech jodeł ujrzałam postać kobiecą. Aksamitny płaszcz walał się na piasku, a ona przylgnęła piersią do krzyża. Był to grób pułkownika z roku 1863. Usłyszeliśmy nietłumione łkanie, a potem przejmujący wykrzyk; „Spotkamy się za grobem, prawda, mój ojcze, że się {{kor|spotkamy!’|spotkamy!“.
O siostro! niechaj te słowa, płynące z głębi kochającego, miłością mądrego serca, będą jasnowidzeniem, które tobie ulży w boleści, a mnie da moc do prowadzenia życia dalej...
Wyszliśmy niepostrzeżenie.
Słońce zaszło; purpurowe morze rozlało się na horyzoncie ku Osobitej; nieuchwytna smuga zielonkawego seledynu dzieliła je i zarazem łączyła z ciemniejącym granatem nieba.
Ogarnął mnie jakiś mistycyzm i zdało mi się, że ta purpura w dole — to nasze życie, pełne walki; ta jasna, eteryczna zieloność, to nadzieja przyszłości, a dalej ten szafir, to już wieczność...
Czemu jednak nie możemy zachować na trwałe takich chwil wiary? czy jest wiedza, któraby mogła rozsłonić lub zdecydowanie zaprzeczyć dalszym wędrówkom?
Z zamyślenia wyrwała nas rozmowa dziewczynek, które zwierzały się wzajemnie ze swych projektów.
Helka lubi gazdostwo i marzy o tem, aby matce dorównać i wyręczyć; Zosia pragnie zdobyć dużo wiedzy, stać się cierpliwą i wytrwałą, by módz leczyć.
Oto nawet taki drobiazg — odezwał się Starzecki — myśli o przyszłości, a my się o nią nie troszczymy.
— Owszem — odrzekłam — wciąż jestem zajęta myślą o niej.
— Czemże ją pani chce wypełnić?
— Rozrostem swych sił przez wiedzę i czyn.
— A gdy nastąpi znużenie?
— To daleko jeszcze, dopiero się odnalazłam, dopiero jestem sobą, dopiero zaczynam żyć.
Czas odpoczynku przyjdzie później, gdy spełnię swoje zadanie i wychowam zastępczynię: Zosię.
— A wtedy zgodzisz się zostać moją żoną?
Zakryłam oczy i wmyśliłam się w swój los.
— Tego nie będzie, dobry panie.
Zbladł, ale wziął moją rękę i przycisnął do ust.
Zbliżaliśmy się do domu.
Przez las świerkowy szła gromada górali, pobrzękując kosami; jedna z dziewcząt, niosących grabie, silnym, czystym głosem nuciła, aż się echo rozlegało po zagajach.
Nagle Starzecki przystanął:
— Niech pani przysłucha się słowom tej piosenki:

„Pije zbójnik pije, turackami płaci;
Wezmom go do nieba janiołowie swaci!

— Biorę to za dobrą wróżbę — rzekł melancholijnie.
— Wróżbę i ja miałam na cmentarzu: „spotkam dalsze rozjaśnienie za grobem“.


∗             ∗

Postanowiliśmy wyjechać na miesiąc do Anglii, aby poznać indusa Swami Wiwekanandę, który przyjechał z Indji i ma tam wykłady o „ciałach człowieka“. Tymczasem żyję w Tatrach strumieniem, kąpię się w zimnych kryształach — wygrzewam na słońcu. Z górami rozmawiam, chodzę po lasach, chmury mi wieszczą, jak niegdyś Janowi świętemu. Tu w Tatrach dopiero zrozumiałam całą Ewangelję.
Rozwijam w sobie moc intuicji wierzącej, że niema religii wyższej nad prawdę — całego nadczłowieka.
Tylko że prawda ma nieskończone labirynty, przepaście, otchłanie. A po tych trzeba iść lub lecieć — ze światłem, które „Było na początku“.

1895.
Młodzian, dobierający oręża.

Mój brat Mirosław nagle wyjechał do Australii, jako przyrodnik i zniknął bez wieści.
Znalazłam u niego mały zeszyt.
Młodzieńcze te kartki mówią do mnie wiele.
Ile trzeba wysiłku, aby przemódz swe panteistyczne usposobnienie i stać się walczącym Prometeistą? wzniecić piorun z nikłych kropelek rosy, wznoszących się ku niebu?

Mir wróci... mam przeczucie to: wróci, znalazłszy rozwiązanie dla swej woli.

O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po jasno­‑turkusowem niebie płyną ogniste róże obłoków i zanurzają się jedna za drugą w oceanach widnokręgu. Rubinowe smugi mieczmi archaniołów otaczają niewidzialnego wśród blasków Ducha.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do złotych czar życia, upajających winem przemiany.


∗             ∗

Mroczno­‑fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł, zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą pajęczych sieci. Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu, wody na łąkach odbijają w swoich zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
W górze nucą swe pieśni weselne skowronki.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują, a kosiarze łąkowi dzwonią w dali kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
W mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy uginam się pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.
Matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś, przetkane żywem srebrem, podium kwieciem usypałaś i zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój Druid ofiarny, klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
Jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem świateł, zwierciadłem kształtów, ogniskiem żądz.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! woźnica okłada batem.
Koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
— Mnie boli! jestem wychudły, głodny — i tak mi ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią żywe mięso, kij sękaty kości mi gruchoce... Winienem li, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żem słaby daje prawo żyły mi wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma mój pan — parobek!
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: „ścierwo ludzkie — nie bij”.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Buchnęła mi krew do mózgu, wściekłość szalona zapamiętania odebrała mi przytomność. W jednej chwili parobek zbity leżał na ziemi. Przerżnąłem postronki. Konia wyprzągłem. Wprowadziłem go na łąki szmaragdowe: z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stanął bez ruchu a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — łzy najstraszniejsze — nieumiejącego już żyć zwierzęcia.


∗             ∗

Zaćmione słońce w mej duszy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam z trudnością.
Ciężar bezmierny bolów życiowych — głazy mnie cisną, sznury szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie, pożeranie...
Robak przegryza roślinę, źwierzę ją depce i zjada, gdyż bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty nurtują, mózgi i oczy napełnione mirjadami robactwa.
Natura nie dba o słabych: na ziemi przemarzłej w marcu giną młode zajączki.
Natura ma przemyślność djabła: soliter sto miljonów jaj wydaje, pchły dżumne wytępiają całe narody. Nikczemnie marne mikroby wyżerają płuca i mózgi geniuszów!...
Osy składają w ciele nieszczęsnych gąsienic swe jaja — wykluwają się i pożerają zwolna przez 6 tygodni wnętrza gąsienicy.
Ba, ale to jest znów z pożytkiem dla lasów.
Człowiek zaś jest najkapitalniejsze bydlę!
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć może — morduje i gwałci, ten bratobójca. A za chwilę sam padnie w proch, z którego powstał...
Łańcuch szkieletów zapada w mrok nicości; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — pod niemi uśmiecha się szatan. Swobody niema — prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, istoty żądne nieśmiertelności, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Naturo, czy za tobą nie kryje się zwarjowany djabeł?


∗             ∗

Słońce pali, pot kroplisty spływa mi po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliża i nagle, bieg hamując, stanął.
Wysypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili! Nieciłbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!... myśli, że umrę bez niej...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się ona i rzuciła mi bukiet. Róże krwawiące, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą, patrząc zimno w twarz mej ubóstwianej...
Szedłem drogą wciąż dalszą przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte dziewanny. Upalno i duszno.
Spieszyłem przejść monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w ciemni lasu.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym zimnem.
W cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzy modry sufit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; muchomory podobne do szkarłupni; pieczarki, niby konchy perłowe; na zalanych słońcem polanach latają żółte i błękitne motyle, niby myśli, kołysane falą.
Lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Znalazłem łódź ukrytą w szuwarach, sunąłem poprzez giętkie sitowie.
Szmaragdowo­‑niebieskie jętki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach i polują z zaciekłem okrucieństwem na muchy i komary.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych, złote czary kaczeńców migocą na mrocznej powierzchni. Gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła, blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Otoczony tysiącem gorących rąk bogini Lakszmi, rozkosz czuję nadziemną. Rozsuwam liście nenufarów, wpatruję się w zachwyceniu: ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów nelumbij przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących. Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubimem — karpiem, albo szczupakiem­‑lucyferem, który błyska srebrno­‑niebieskiem podbrzuszem, jak pochodnią.
Czy mam spocząć na tym czarnym aksamicie? rybki całowałyby mnie po ustach, odrywając kawałkami ciało; lilie miłośnie otoczyłyby wiotkimi ramiony mą szyję i wyciągały soki pożywne z mej piersi. Takieby wzrosły bujne przeczyste, wspaniałe; takim symbolem niewinności, wdzięku jaśniałyby ich białe korony.
I bóle moje przejdą — jak dźwięk...
Stanę się dziedzicem wszystkich królestw, i krew swą rozdawać będę wszystkim, którzy mnie jeść zapragną — ja was napoję — ja was nakarmię!
Hej, hej! ludzie ryby łapią i mnie zjadają! Lilla Weneda ojca żywi liliami z mej piersi; jętkę jaskółka miała w dzióbie, wicher obłok niesie, a rolnicy złożą ruble ks. wikaremu, aby ich pola zrosił ożywczy deszcz mojej krwi.
Powstaję... słońce prostopadłe promienie skupia na mojej czaszce i śmiech porywa szalony: co za rozkosz! i wrę i płonę i mózg mi się warzy — oh!
De profundis clamavi ad Te, Domina Aurea, Natura sancta, mater mea!
Nie chcecie? — to darmo — ja całemu światu rzucę ewangelię. Nie skrępujecie mojej myśli niczem. To jedyna wolność w tem więzieniu świata! Palicie mnie, obłudnicy? ale słowa moje poniesie drgający eter aż na szczyty najwyższych gór — Kapelli.
Moja wiara pradawna, że świat jest stworzony przez Złego Ducha! Samobójstwo jest mą religią! Witaj, Jakóbie Molin!
Już ogarniają stos mój płomieniste języki, lilie chusteczkami powiewają z radości, tłum czarnych mnichów spogląda na mnie z brzegu, szemrząc modlitwy i przekleństwa.
Szatany krążą w powietrzu, oblewają roztopioną siarką i wołają: tyś nasz!
A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej otaczają obłoki srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Pożądasz mej śmierci, matko? a ja ci mówię, że i Chrystus dziś nie chciałby już umrzeć na krzyżu!

Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło, lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
Wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zanurzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować, czy kąsać...

Wypłynąwszy z głębiny, zrozumiałem cały potężny głos mego życia.
Raduję się — zrzuciwszy mego dawnego uczuciowego człowieka w głębiny — zostałem silnym okutym w podwójną stalową misiurkę — wojownikiem.
Idę — — w wielkim arsenale natury dobieram dla siebie odpowiedniego oręża.
Życie warte jest, aby było przeżytem...
Na mym czarnym pancerzu wykuję:
— Mroki nademną, nie we mnie. —

1894.
NAD BAŁTYKIEM.

Nie znam nikogo, kto byłby większym wrogiem człowieczeństwa, niż stary Mikołaj z półwyspu Heli.
Zapamiętały, zły, mrukliwy pomorczyk. Wyspowiadało mi jego historję morze i córka, którą odwiedzałam w latarni morskiej.
Był to ostatni słoweniec, który z wyspy Rugii przesiedlił się między Kaszuby na Helę... wprzód spędziwszy kilkanaście lat na morzach północnych, jako poławiacz wielorybów.
Hela... mnie imię to przypomina zawsze z mitologii skandynawskiej boginię śmierci, która leży na łożu w piekle podziemnem blada i zsiniała.
A jest to cichy, piaszczysty lasami zarosły półwysep, mający cztery wsie wszystkiego, tak wąski, że widać z jednej strony, niby jezioro, senną łachę morza, z drugiej morze zwykle wzburzone. Przedziela zaś je nasyp niewysoki piasku, który przejść można w kilka minut.
Jesień tam spędzałam, dzikie poryki burz niosły ze sobą czarne widmowe zbrodnie w powietrzu.
Lasami idąc, własnością dawnych królów naszych, myślałam tu o walkach, które toczyli pomorzanie... Ich świetne miasta portowe, jak Weneta, Arkona, ich wyprawy na Norwegię, przewożenie konnicy na okrętach... Potem Niemieckie zastępy Henryka Lwa zniszczyły świątynie Trigława, Światowida, Rujewita... Raz jeszcze odżyła flota słowiańska za Władysława IV... na krótko.

Huczy morze... Wicher targa jego powierzchnię i łamie w bruzdy. Piana uderza o kamienne ściany latarni morskiej, otaczając ją białem półkolem. Pośród mgły i drobnego deszczu rozbryzganych fal piętrzy się potężna, szara kolumna, wierzchołkiem zanurzona w chmurach, które powiewają nad nią, jak brudne łachmany.
Zapada mrok.
Stary latarnik przez okienko patrzy w mglistą posępną dal, gdzie w jedną masę zlewa się niebo z morzem. Z pod brwi krzaczystych ledwie widać jego szare oczka, ponurość twarzy spotęgowana jest przez potężny zarost, czyniący go podobnym do pnia, siwym mchem porosłego.
Z wąskich, zaciśniętych warg mruczenie się dobywa: He, he — zginie dziś niejeden z tych przeklętych szczurów ziemnych. Będą ryczeć: ahu, ahu! nic nie pomoże — sztokfiszom pójdą na żer. Mówiąc to, myślał o mieszkańcach pobliskiego miasteczka portowego. Nienawidził ich szczerze.
Pamięta, jak naśmiewali się z niego, gdy krążyła pogłoska o stosunku jego żony Ani do takiego niemieckiego oficera, co zbierał legendy i malował morze.
A piękną była... mniejsza o to! Spoczywa na dnie morza, zasłużoną otrzymała karę... Widzi to wszystko, jak przed sobą...
Był wówczas jeszcze marynarzem, lubił się bawić i tańczyć w portowych mansardach, kiedy wracał na krótko z uciążliwych w praw na wieloryby. Ale był głupi, naiwnie głupi, żona go oszukiwała, a on przez nią wierzył w Matkę Boską, choć protestant. Tylko dziwiło go, skąd bierze romanse, rozpożyczone potem kaszubskim przyjaciółkom. W końcu się wydało. Zrozumiał ludzkie śmiechy i przycinki.. Zaczął uważać i raz wyśledził żonę z gachem na schadzce. Miał dowód zdrady: a przecież go uczyła modlić się... Mniejsza o to... choć szarpałby zębami jej Boga! Wrócił do domu spokojny, kąsając sobie wargi do krwi. Gdy nadeszła Ania, przyglądał się jej uważnie, była uśmiechnięta, nazwała go nawet „najmilszym Ołajem“. Nic nie odpowiadał, kazał iść spać. Sam nie kładł się, pod pozorem, że sieć musi naprawić. Gdy zasnęła, stanął nad nią i rozważał: udusić, czy uderzyć toporem? Ale to nie będzie kara dostateczna. Poczuł nagłą nienawiść i do dziecka z niej zrodzonego. Spojrzał na maleństwo, śpiące w kołysce i zastanowił się. Zonę ukarać musi, ale inaczej. Świtało już, gdy rozciągnął się na podłodze obok kołyski. Nie śmiał spocząć przy żonie, bojąc się, że zadusi.
Nazajutrz rano wyjechał z Anią na morze: połów ryb był znakomity. Żona melancholijnie śpiewała, ładny silny głos jej rozchodził się daleko — litewskie słowa były o mniszce:

Es staw ufs aukstiem Kalniem
un skatus juringa —
es reds wieno Laiwing nakot,
nakot, — tur bus maus brutgamius.

Na górze stałam wśród kniej
i patrzyłam w morze hen —
wtem łódkę zobaczyłam że płynie —
że płynie mój ukochany w niej.

Ach, nie myśl o klasztorze
gdzie niema już miłości —

ach, pomyśl miła dziewczyno —
o naszych nocach w borze...

Nie myślą o miłości —
nie myślą o żadnym mężu —
lecz myślą, że Bóg mię ugości
w swym niebosiążu.

Nie mógł dłużej słuchać, skrócił żagiel i namówił ją na kąpiel. Zgodziła się chętnie, stojąc ukryta za żaglem, zdjęła barchankę i koszulę; stała chwilę, odbijając swój cień na żaglu, w całej swej przepysznej krasie. Co za ramiona muskularne, piersi okrągłe, jakby z kości słoniowej — których mu odmawiała stale po pierwszym dzieciątku. Wzroku nie mógł od niej oderwać, pulsa w głowie zaczynały mu huczeć — chwila jeszcze, a porwałby ją w uścisk. Nieznacznie odsunął żagiel. Ale ona skoczyła — fale się rozbiegły — znikła pod wodą. Długo jej nie było widać, aż o kilkadziesiąt kroków wypłynęła na powierzchnię. Włosy jej błyszczały na słońcu, jak bronz pozłacany. Ciągnęły się po wodzie, a ona ruchami zwinnemi, szybkiemi, opływała łódź dokoła.
— Aniu, woda tu głęboka?
— Ach, doskonale, woda tak ciepła, zaczekaj aż ja wyjdę, wtedy rozbierz się i ty!
— Przyznaj, że chciałabyś teraz mieć chłopca ładniejszego odemnie?
— Cóźby mi z tego przyszło, skoro jesteś przy mnie? — zaśmiała się.
— No, to odpłynę!
Wziął wiosła i z całych sił począł łódź odpychać. Wkrótce był już daleko.
— Ołaj — wołała Ania — nie odsuwaj się, bo jestem już zmęczona.
Wstrzymał barkę, stanął na ławce i zaczął się śmiać wściekle.
— Ha, ha — zmęczonaś, mniszeczko! Nic nie szkodzi! poproś malarza, on cię namaluje, jako dziwożenę.
— Ołaj! — krzyknęła Ania — która zaczęła przeczuwać okropne niebezpieczeństwo — ja ci wszystko wytłomaczę. Ale ty żartujesz, przestań, podjedź do mnie!
— Cóżeś robiła wczoraj wieczorem nad przystanią, ha? Tak dbasz o dziecko i męża!
— Ołaj, ja chcę iść do klasztoru — dlatego że zawiodła mię i ta miłość...
Tak, kochałam tego nieznajomego — ale — nie chcę teraz utonąć — bo mi jest za mroczno w mej duszy — nad sobą nie widzę Boga —
On śmiał się długo, przeciągle, chrapliwie.
— Wołaj na pomoc malarza —
W miarę, jak się zbliżała, Ołaj łódź odsunął... Trwało to minut kilka. Ruchy jej stawały się coraz słabsze, nie mówiła już doń ani słowa, tylko patrzyła, łzy roniąc... To śmieszne, łzy wśród morza... Wtem niedaleko od czółna fala ją pokryła.
Nastąpiła cisza — ręka dwa razy wynurzyła się na powierzchnię, jakby hostja, palce kurczowo coś chwytały, potem jasne ciało nagle wypłynęło, zakołysało się i zwolna zaczęło opadać, przeświecając z pod wody. Barkę przysunął Ołaj. Coraz bardziej ciemniało, aż znikło.
Długo patrzył w miejsce, które pochłonęło Anię, potem wrócił do domu, pił dużo, ale upić się nie mógł. Gdy nazajutrz pytali go o żonę, powiedział, ze nie dba, co się z nią stało: podobno miała się kąpać, może utonęła. Wyglądał przytem strasznie — ludzie przypisali to rozpaczy po żonie, którą tak kochał. — Stare dzieje... z Anią utonął i jego Bóg...
— He, he — cóź to za pogoda! Burza ani chybi — tylko jej czekać! Na zegarze ściennym wybiła siódma — ocknął się stary latarnik i poszedł na górę, by zapalić lampę. Buchnęło potężne światło, rozsypując w kierunku morza długie smugi promieni, niby litanje świetliste za dusze konających.
Zeszedł potem na dół, córka była w swej izdebce. Lampa jarzyła na jej stoliku, przybranym w białe muszle i różnobarwne porosty. Kilka książek, któremi rozpędzała nudę długich wieczorów, leżało pod olbrzymią różowo­‑mleczną konchą. Z zadowoleniem patrzył na schludny pokoik i córkę, cerującą jego kaftan. Dziś wydała mu się ładniejszą nawet niż zwykle. Czarna kaszmirowa suknia uwydatniała wytworność jej postaci, granatowe oczy po matce, błyszczały jak skarby morskie wśród ciemnej nocy.
Złożyła robotę i spojrzała w okno — wydawała się zamyślona, czy smutna.
— Ojcze, prawda, że będzie burza?
— I jaka jeszcze! Ale nie prędzej, niż za parę kwadransów. —
Ioanna zcichła, westchnęła.
— Cóż ci zależy na pogodzie? he?
Zaczerwieniła się lekko.
— Nic, Ojcze, tylko zasnąć nie mogę, gdy burza wyje — robi mi się straszno. Ilu tu ludzi zginie!
— Głupstwo, trochę szczurów utonie — cóżby się stało na świecie gdyby wszyscy wiecznie żyli? Okradają morze, to i płacić muszą daninę.
— Opowiadają, że w czasie burzy jęczą dusze zatopionych; obudzone jej rykiem, chcą się wydostać ze swego wilgotnego grobu, ale wicher je spędza tam nazad, więc skarżą się i zawodzą. A gdy która zdoła wydobyć się z głębiny — leci wraz z wichrem, podobna do chmury. Komu się pokaże — zwiastuje nieszczęście.
— Widziałaś może taką chmurę? zapytał ukradkiem pozierając na portret żony.
— Nie, tylko czasem, gdy siedzę tu samotna, wydaje mi się, że za plecami stoi tu zakonnica, która wieje chłodem i potrząsa szkaplerzem, oczy ma nieruchome, szkliste, twarz zieloną, a we włosach porosty morskie i dziwna książka — w której są objawienia.
— Zakonnicę widujesz? tęskno ci widać do szczurów — co? Ja zaś, chciałbym djabłem się stać, aby ludzi zamęczyć!
Milczała, w nim zaś nienawiść do sąsiedniego miasta, i do wszystkich „szczurów“ zmieniała się w jakąś religję potworną.
Już oddzielił swą wieżycę przed jakiemiś możliwymi odwiedzinami murem... Żywił też dwa dzikie psy, które każdego rozerwałyby w strzępy.
— Idź spać — rzekł stary — burza niedługo nas obudzi.
Przygotowałaś mi grogu?
— Tak, ojcze.
Wziął latarkę, zapalił, potem córkę objął zbyt długim uściskiem, aż ona mu się wydarła. Stał przez chwilę, coś rozważając, poczem ciężkim krokiem poszedł do siebie na górę. Dziwna rzecz! stała mu przed oczyma zakonnica, patrząca przez powierzchnią wody. Próbował odpędzić ponure wspomnienie — daremnie. Zaczęło mu to sprawiać przykrość; podszedł do okienka w swej izbie strażniczej i patrzył w atramentowy, nieprzenikniony dla oczu mrok. Tylko z boku latarni, jak napowietrzna ściana ze złotego muślinu, wisiała smuga światła, rzucana przez olbrzymi reflektor latarni. Pod spodem toczyła się z łoskotem czarna przepaść, z której dolatywały głuche jęki i ryki.
Nagle wydało mu się, że jakiś czarny punkt, niby łódź, przemknął przez oświetloną cześć morza. Wytężył wzrok, ale nic już nie mógł dostrzedz. Widocznie uległ złudzeniu. Któżby wyruszył na pełne morze w nocy, przed zbliżającą się burzą? Chyba warjat, pragnący śmierci.
Stary odsunął się od okna. Było mu czegoś ckliwo, jakby ołów miał w ustach. Rzadko pił, ale dziś czuł potrzebę podniety. Na maszynce kipiała waza grogu. Nalał sobie pełny kubek. Wychylił w paru haustach. Dolał jeszcze połowę! Uczuł żar tropikalny, ale na duszy nie zrobiło się lżej. Siadł w wygodnym fotelu, oparł ciążącą głowę o poręcz.
Wpatrzył się w bożyszcze Trigława, które wywiózł, jako swój skarb, z Rugii. Bożyszcze było kamienne, trzy głowy brodate, zawarte jakby w trójkącie, wszystkie odrębne i straszne. W jednej ręce trzymało bożyszcze węża czy jakiś symbol rozrodny — trudno poznać. Ściany zaczęły się przed nim zlewać i niknąć.
Po chwili, na czarnym tle, zarysował się obłoczek lekki, niby kurzawa. Ołaj poczuł wiejący lodowaty chłód; obłoczek się zbliżał, zaczął go otaczać sinemi kłębami, potem wydłużał się i gęstniał, aż wreszcie zarysowała się postać ludzka. Zbliża się do Ołaja, włosy długie spadają na habit klasztorny, w ręce jednej trzymała książkę Objawień — druga wyciągnięta ku niemu.
Poznał tę kobietę, która oczy nieruchome, rybie, utkwiła w niego. Pot zimny wystąp pił mu na czoło — ona zaś patrzyła lodowato, wreszcie zachichotała.
— To ja — poznajesz — to ja, twoja Ania, którą utopiłeś. Jakiś ty był głupi, poco mnie było życia pozbawiać — miałbyś mnie teraz przy sobie — rozgrzewałabym ci łóżko — chi, chi!
— Idż precz — mruczał Ołaj — rekiny musiały cię dawno strawić; poco tu przychodzisz?
— Stary — zachichotała znów cicho — a gdyby Ioanna miała kochanka, cobyś zrobił?
— Zabiłbym ją, utopił, jak ciebie...
— Chi, chi... toś i teraz nie zmądrzał, przecież ona ci tylko została; któżby ci jeść gotował, któżby ci łóżko słał, nawet pogłaskać nie miałbyś kogo, bo tu i psa nie utrzymać na tym pustkowiu!
— Idź do piekła! mruknął.
Ale ona mówiła dalej śmiejąc się straszliwie, wreszcie zbliżyła się do niego, otoczyła go mokremi ramiony i uczuł, że spada powoli, ale bezustanku, w jakąś straszliwą przepaść. Uderzył o dno — był już djabłem, porwał się, aby ludzi męczyć.
Spojrzał naokoło siebie, leżał na ziemi obok fotelu.
— Tfu — do szatana — zaklął — przeklęta wódka! Pójdę spać. —
Ale nie mógł się wyzbyć przykrego uczucia, w uszach dźwięczały mu syczące słowa widma: cobyś zrobił, gdyby Ioanna miała kochanka? Oh, oh... wie coby zrobił, aniby się namyślał! — Naprawdę, nie miał pojęcia, jakby postąpił w tym wypadku. Ale wydało mu się to takiem niepodobieństwem, że się zaśmiał... Tu w tej pustce! chyba z nietoperzem! — Zrobiło mu się przykro, że córkę posądził. Bezwątpienia siedzi teraz w swoim pokoiku i czyta książkę. Postanowił zejść, by pocałować ją w czoło i powiedzieć raz jeszcze dobranoc.
— Do Belzebuba, coby on robił bez tej białej mewki!


∗             ∗

Ioanna czytała na głos.
Słyszał pojedyncze wyrazy, ale treści uchwycić nie mógł.
Z podziwem zastanawiał się nad uczonością córki i chciał już drzwi otworzyć, gdy nagle usłyszał głos księdza kaszubskiego, młodego i bardzo pięknego, choć był surowy i nabożny.
— Ha, do ciemnego brzucha huraganów! co ten tu robi! z nim — sama jedna!
Całą pięść wcisnął do gęby, żeby nie zakląć i wpił się w kości zębami.
— Więc tak? kradnie mu teraz ksiądz córkę, jak tam niemiec kradł mu żonę! Boga w sobie zabił, każdy, kto mu na drodze — zginie!...
Pocichu wszedł na górę, nasypał do żelaznego garnka cały zapas — t. j. kilka funtów prochu strzelniczego, przeciągnął lont, zdusił pakułami — drugi koniec lontu zapalił, umieścił odpowiednio w garnku i zbiegł na dół.
Wprawne jego oko dostrzegło w zaroślach sosnowych ukrytą łódkę.
Schował pod ławkę garnek z lontem i nabojem; obliczył, że najdalej za pół godziny nastąpi wybuch.
Do tego czasu „Kraba chrześciańskiego“ wykurzy na pełne morze.
Wracając cicho bosymi stopami — usłyszał w dalszym ciągu już nie czytanie, ale ciche słowa rzucane w długich przestankach pocałunków.
Bez zaklęcia — wszedł do swej izdebki i stanął przy oknie.
Rozszalałe bałwany wstrząsają wieżą, jakby ją chciały w nurtach swych pogrążyć.
— To dobrze — burza sama da rady zuchwalcowi!
Otworzył drzwi i krzyknął głosem, który w kamiennych sklepieniach rozległ się, jak wycie potępieńca: Ioanno! przygotuj latarkę — muszę obejrzeć brzegi, ktoś się zakradł — pewno złodziej!
Był pewny, że „Krab“ wymknie się z pokoju, wsiądzie do swej łódki, odpłynie na kilkanaście wioseł, a potem będzie chciał zbliżyć się i przenocować — u Ioanny.
Ha, ha, ha! na toż on hamował dwa dziesiątki lat swe wściekłe żądze, aby mu teraz kradziono jego jedyną świętość... I kto? religiant?!
Powolutku schodził ze schodów.
Na dole czekała go córka z zapaloną latarką.
— Ojcze — rzekła — pozwól bym ja poszła za ciebie.
— Milcz! — wrzasnął wściekle — leż pod pierzyną i nie mięszaj się do moich spraw.
— Spojrzała badawczo na ojca — w ten sposób nigdy jeszcze do niej nie przemawiał.
Stali tak na mrocznych schodach, wijących się wężem, łamiących dziwnie cienie, które latały na wszystkie strony i tłukły się o kamienne ściany, jak nietoperze.
— No, cóż? — zaśmiał się posępnie Ołaj. — Cóż moja córko? Chowałem cię przed sobą — przez tyle zim uczyłem cię matematyki i żeglarstwa... chciałem ciebie pojąć za moją żonę. Rozumiesz? —
Chciał wyjść z wieży, Ioanna uchwyciła go za rękę.
— Chwilę rozmowy! chodź! i pociągnęła go do swego pokoju.
Ołajowi straszno się zrobiło, gdy ujrzał się w jasnej i pogodnej komnatce sam na sam z córką. By ukryć zmięszanie, wziął do ręki książkę, która otwarta leżała na stole.
— Co to? spytał.
— Dziady Mickiewicza — odrzekła cichym, ale zdecydowanym głosem.
— Skąd wzięłaś? ciągnął mrukliwie, kryjąc budzącą się wściekłość.
— Przywiózł mi ksiądz, ja go kocham i on mnie już pojął za żonę.
Głową opuściła, jakby czekając ciosu. Zapanowało milczenie.
— Uwiódł cię?
— Nie na Boga! zaprzeczyła dumnie. Ja sama go wzięłam. Widziałam ptaki na gnieździe, widziałam foki trące się na skałach. Ale przedewszystkiem wodą, żłobiącą skały.
Chciałam być jako rybitwy morskie, jako foki i jako skały, żłobione przez morze. Ja go uczyłam religii Trigława! —
Głos jej dźwięczał jak fanfara tryumfalna. Ołajowi pociemniało w oczach.
Podszedł do okna i twarz przylepił do grubej szyby, starając się coś dojrzeć. Napróżno.
Może już nastąpił wybuch, huku nie byłoby słychać...
— Kochasz go? ryknął nagle głosem, w którym rozpacz, łzy i wściekłość mięszały się razem.
Ioanna mówiła:
— Ach tak! Poznałam go, gdyś mi pozwolił jechać na jarmark. Dwa lata temu. On jest wychowankiem tego, który miłował moją matkę. Ale matka chciała iść do klasztoru, nim utonęła.
Tamten generał kazał mnie odszukać, ale on mnie unikał, bo miał jakieś przeczucie i strach. Tak, żeśmy się wypadkiem znaleźli wśród tłumu. Przywoził mi też nieraz książki. Z nich dowiedziałam się o tym kraju, skąd pochodziła matka. Ale przedewszystkiem dowiedziałam się, że jest wyspa siedmiu wulkanów — a tą jest serce ludzkie...
Ach, ojcze, żyję teraz na tej wyspie: tam są łąki zielone, jak morze, zdradliwe, jak ono, tylko w kwiaty i pachnące zioła ustrojone; tam są puszcze leśne, które szumią, jak morze, i nie dają też nigdy człowiekowi ukrycia i bezpieczeństwa. Feniksy w nich śpiewają, a tu najwyżej rybitwa lub mewa zaskrzeczy... Tam są geniusze potężni — i ja chcę — chcę być czarownicą! —
Ołaj jęknął i chwiejąc się, jak pijany, wyszedł.
Tak zawsze pragnął rozwinąć w córce żywioł, a teraz ten demon żywiołu przeciw niemu się zwrócił!
Na dworze wiatr straszliwy uderzył w niego, jak biczem o stu rzemieniach. Ostry grad rozbryzganych fal kąsał go po twarzy. Ołaj nic nie czuł. Wdrapał się na cypel skały i z całych sił krzyknął:
— Hallo, wracaj! —
Morze, łomocące, jakby góry na góry spadały, przygłusza wołanie.
Ołaj porwał się za głowę, zrozumiał, jaką krzywdę w ślepej zaciekłości wyrządził córce. Popełnił zbrodnię! Nic jej nie odkupi. W głuchej rozpaczy kąsał sobie ręce. Wtem uczuł silne szarpnięcie za ramię.
— Kto? zapytał głosem rozbitym nie odwracając głowy, lecz oczekując czegoś straszliwego.
— Mówiła wam już Ioanna... to ja... — odpowiedział głos dźwięczny, ale nieśmiały.
— Kto? kto? wrzeszczał, uszom nie wierząc, Ołaj — chyba z piekła? Nie zginąłeś?
— Czekałem na waszą odpowiedź i teraz proszę... jadę z nią do Ameryki!
Wziął Ołaja za rękę, który uchwycił się wystającego głazu, aby nie runąć w morze.
Ale wnet ocknął się i pobiegł, jak oszalały, na górę do córki. Stała zamyślona w tej pozycji, jak ją zostawił, tylko ręce na krzyż złożyła, a w oczach lśniły błyskawice.
— Jest, jest! krzyczał Ołaj — weź go!
— Jakto, jest? a gdzież miał być?
— W piekle, kochanko! w brzuchu śledzi i wielorybów! ale nie wyzywajmy szatanów — życie jest państwem Niewiadomego!... daj mi te piękne kwiaty! —
Spojrzała nań dziwnie i milcząc, nachyliła mu czoło do ust.
Stary jej rękę całował, czując jednocześnie, iż go chwyta dwoje ramion potężnych i w uścisku gruchoce.
— Wyjedziemy teraz w świat! zbudujemy nad Oceanem świątynię Trigława! — wołały dwa głosy szczęśliwe, upojone.
Rozległ się okropny wybuch, aż wieża się zatrzęsła.
— Co to? spytał młody ksiądz, biegnąc do drzwi.
— Stój! — zawołał Ołaj. — To głupstwo! zapomniałem wydobyć nabój dynamitowy ze skały. Może tam twoja łódź stała? Ano, to jesteś tu więźniem! — Śmiał się i zacierał ręce.
— No, dzieci, zaczął, ale tak był zmięszany, że nie mógł kończyć. Zmierzył ku drzwiom.
— Dokąd, ojcze? — spytała córka.
— Wrócę, wrócę! Wy zostać tu musicie choćby jeszcze do jutra... A będziesz ją kochał? — zwrócił się nagle do młodego nieznajomego.
— Oddam za nią życie!
— No, pamiętaj! ale nie bądź o nią zazdrosny, kiedy przyjdzie upomnieć się o nią inny — Bóg.
Gdy znalazł się u siebie, niespokojnym krokiem zaczął chodzić po pokoju. Jego protestancko­‑prasłowiańskie piekło zaczęło się burzyć.
On, który chciał przed chwilą zabić kochanka swej córki i samemu ją posiąść, miałby teraz cieszyć się szczęściem tych dwojga egoistów!
— Stary Lewiatanie! mruczał — więziłeś córkę przez lat szesnaście w samotnej wieży, ona tęskniła do życia, które jej się zjawiło djabła czarodziejstwem!...
Teraz za karę, czart Trigław porwał mu córkę, a on zostanie sam, samiuteńki... Nie opuści nigdy wieży, ani tego morza — do śmierci!
Zrobiło mu się straszno przed samotnością, jak nigdy.
Czuł potrzebę przed kimś wyspowiadać się i doznać ukojenia. Wziął pismo święte i czytał o miłości lesbijskiej tysiąca żon przed Salomonem, o obrzezaniu filistynów, przedewszystkiem dziką, rozpustną, cudną Pieśń nad Pieśniami — czytał z wielkiem skupieniem i przejęciem, tej nocy ukazywało się to mu nagle w świetle infernalnem.
— Trzeba rozpuszczać węże Trigława, mruczał, powtarzając te słowa, jakby zasiane w niego przez wyższą moc.
Aż w końcu księgi, gdzie nigdy dawniej nie zaglądał, odczytywał wyrazy: „Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, stałem się jako spiż dżwięczący, albo brząkające dzwonki.
„I choćbym miał proroctwo, i wiedziałbym wszystkie tajemnice, i wielką umiejętność, i choćbym miał wszystką wiarą, tak, żebym góry przenosił, a miłościbym nie miał, niczem nie jest.
„Miłość jest długo cierpliwa, łaskawa jest; miłość nie zajrzy, nie jest rozpustna, nie nadyma się...
„Nie jest kapryśna, nie szuka własnego, nie daje się zgorzknieć, nie zwraca się do krzywdy...
„Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się raduje z prawdy...
„Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przecierpi...
„Miłość nigdy nie ustanie, choć proroctwa zniszczeją, choć języki umilkną, choć umiejętność wniwecz się obróci...
„Spoglądamy teraz w zwierciadło słowa ciemnego, ale później twarzą w twarz. Teraz poznawam ułomnie, ale później poznam to, jako sam poznany jestem.“
Wielka błogość powstała w jego duszy i czuł jak tyloletni nagromadzony żal do Bytu niknie, a powstaje słodkie uczucie braterstwa. I zamyślony, chylił się tak zbożnie nad otchłańmi swego jestestwa.
Nagle jego niezmiernie czujne ucho usłyszało krzyk zbiorowy. Zaczął się przysłuchiwać, usłyszał znowu, nie myli się: widocznie jakiś okręt utknął na mieliźnie, a załoga w łodzi próbuje dobić lądu.
Nie było czasu do stracenia, porwał olbrzymią linę z kąta i biegł na dół.
Przy drzwiach Joanny zatrzymał się, usłyszał znowu demoniczne szepty i pocałunki.
Chciał ich pożegnać, ale się wstrzymał: nie jestże już sam na świecie — sam — wobec swego Nowego Boga?
Uśmiechał się, mrucząc do siebie: — Miłość nie daje się zgorzknieć... Teraz poznawam ułomnie, ale później poznam, jako sam poznany jestem! —
Odwiązał swoją łódź dębową szeroką i krytą, linę uwiązał do nadbrzeżnego żelaznego słupa i odbił.
Wiatr dął — nie, poprostu wszystko powietrze zwarjowało — ryczało piorunami, bez błyskawic, chrypło i piało w mroku, ale przedewszystkiem łomotało, jak w młynie olbrzymim.
Łódź leciała.
Co chwila pokrywały ją góry wodne, ale że miała pomost, nie tonęła.
— Hallo! — wyrzucił potężny okrzyk Ołaj.
Zdala usłyszał zmieszane krzyki. Naparł na wiosła.
Stalowe muskuły jego pruły olbrzymiemi wiosłami wodę. Łódź to wzbijała się na kilkopiętrową wysokość bałwanu, to spadała w dół pochylając się na bok i nabierając wody przez szczeliny otworu, w którym siedział.
Zdjął ze siebie spencer i zatkał szczelinę. Wciągnął tchu w piersi i huknął znowu: Hallo!
W kierunku usłyszanej odpowiedzi rzucił całą mocą swych ramion linę. Ale ledwo ją wypuścił z rąk swych — łódź jego odbiegła daleko i uderzyła o podwodną skałę. Rozprysła, jakby szklaną była.
— Trigławie piekła i nieba! — wyszeptał — nie potępiaj mej duszy.
Dwa piekła: górne i dolne starły się z sobą, zmąciły, zakotłowały... Ołaj przez chwilę trzymał się na powierzchni fal, ale mając nozdrza wciąż zalewane pianą potworną, w ciężkiem ubraniu — jął tonąć.
W ostatniej chwili ujrzał coś, — — co zamieniło twarz jego w ten dziwny uśmiech, który podziwiali ludzie uratowani — nazajutrz, kiedy morze wyrzuciło ciało ostatniego pomorzanina z Rugii...

1896.
JASKÓŁKA.

Przypomina mi ona żywą lecącą strzałę, i z rozrzewnieniem myślę, jak chmurami przelatują morze Śródziemne, aby lato spędzić pod naszemi strzechami, wśród wierzb — topól i rozłożystych lip. Błogosławieństwo przynosi, gdyż myśl idąc za nią — odkrywa cudowną harmonie naszych siół i bez tęsknoty wspominamy o pomarańczowych gajach i szumiącem modrem morzu.
Jaskółka stała się symbolem — lotu, macierzyństwa, wdzięku, przemiany i wytrwania; z tym ptaszkiem tak często jednoczył Słowacki poezją swą:

„O wy... którzy mię jeszcze dziś słuchacie
dawnego ducha... tajemniczej mowy,
niechaj wam pięknie w waszej śnieżnej chacie
ta pieśń ujaśni jaki dzień zimowy.
Jeśli jaskółce uchrony nie dacie,
odejdzie od was smętny — Bóg domowy.

I otóż było tak:
Kiedyś zagranicą przyszłam do mych znajomych, którzy mieszkają wśród uroczej gęstwiny parku nad ogromną rzeką, cichą jak oliwa — mieniącą się od każdej chmury, od błysku słońca — od mroków nocnych, kiedy wschodzą gwiazdy. Wśród parku jest pałac z XVIII w. otoczony klombami kwiecia, prastarem drzewiem lip, klonów, akacji, a w dali wieś — łąki niezmierne i cmentarz.
Wchodząc do tej gęstwiny — uczułam jakby zazdrość, że jest tu tak dobrze uchronić się przed olbrzymiem mrowiskiem ludzi, których by można nazwać mianem zadżumionych.
Ujrzałam moich znajomych: zacną panią Sabinę, ta życie swe poświęciła dla dzieci i męża, który — ale czy można charakteryzować w dwóch słowach? jest to epikurejczyk z czasów Józefa Flawiusza, któryby patrzył na ukrzyżowanie Chrystusa z delicją.
Chadzał z parlamentu do menażerji w godzinach, gdy wężom rzucano króliki — królik drżąc — w najstraszliwszem przerażeniu szedł sam w otwartą paszczę między błyszczące ślepie gadu.
Pan Wandalin miał się za wielkiego wolnomyśliciela, i wydać zamierzał wszystkie dzieła de Sade’a po polsku, a jednocześnie kompilował wielką chryję, gdzie zbierał wszystko, gdzie kiedykolwiek ktoś powiedział przeciw Chrystusowi. Uważał się przytem za potomka w bocznej linii tych, którzy wygrali bitwę pod Kirholmem: w ciągłej celebracyi swego ja, nie schodził mu z ust rodowy klejnot nazwiska. Nie wspominał tylko nigdy, że swój obecny majątek zrobił, założywszy lombard dla emigrantów.
Nie mówimy już nigdy ze sobą — każda rozmowa kończyła się taką Niagarą wyzwisk na Nazira, na religię, na duszę, że uczucie takiej rozmowy mogłabym porównać tylko do tego, jak płynąc łódką za miasto, wjechałam w jakiś nagły brudno­‑czarny męt cuchnący i pełen odpadków — gdyż tu wlewał się do rzeki kanał miasta całego.
Nie mogłam na razie odpłynąć z tej zatoki bagna — gdyż przeciw prądowi płynąć było trudno — a dusiłam się, mimo że w dali roztaczała rzeka poezję błękitnej roztoczy i jej złotopiasczystych łachw.
Rozmowa, było jeszcze kilka osób. Siedzieliśmy na werandzie, gdzie pod sklepieniem zbudowały jaskółki gniazdo — co chwila samczyk wylatał i niósł siedzącej na jajeczkach samicy jakieś drobne owady czy ziarenka. Było to podobne do wlatującego pod werandę modro­‑białego płomienia. W powietrzu migało błogosławieństwo. Pan Wandalin zwrócił uwagę na ptaszka i rzekł:
— Ja, który kocham wszystkie zwierzątka — wolę jednak moją czuprynę.
Zaśmiali się — i dziad rodu rzecze:
— Trzeba by to gniazdo wynieść.
— To się nie da, trzeba zburzyć — odpowiedział młody pan, przesiadujący stale w kabaretach, lub w automobilu.
— Może by się dało podłożyć deszczkę, żeby uchronić stół — odezwało się z kąta jakieś podobieństwo do serca.
— Jaskółki mają taką naturę — objaśnił Kabarejczyk — usiądą na deseczce i trzymając się zasady, iż zły ten ptak co kala swoje gniazdo — będą tylko nad stołem...
— Możnaby stół odsunąć —
— Nie można robić takiej niewygody, rzekł sucho dziad rodu, zapatrzony swymi dziewięćdziesięciu latami w wlokący się za nim grób.
— Wszak to dopiero początek lata, spróbowała pogodzić korupcje instynktów tych ludzi z dobrą ideją pani Sabina — jaskółki sobie zbudują nowe gniazdo i zniosą inne jajeczka.
— I będą mieć wznowioną przyjemność, dodał pan Wandalin.
Wtem z dalekiej wsi doleciał dźwięk dzwonów za umarłych.
Zrobiło się milczenie, chcę wierzyć, iż każdy z nich usłyszał jakby wyrzut.
Wszyscy tworzą tak przykładną rodzinę, że największym fenomenem tej doby — nie jest zwycięstwo Toga, ani reskrypt wolności wyznania — lecz — narodziny małego brzydala u pana Wandalina.
Gdyby mały brzydal, chowany na atłasach, był wyrzucony na podwórko i zadeptany kopytami — rodzice mieliby pole dla wznowionej przyjemności — to takie proste, panie Wandalinie!
Patrzyłam na drzewa parku, milcząc — ani jednem słowem nie chciałam zbudzić ich książkowej kultury — słuchałam fali ciemnych instynktów...
Ktoś rzekł — Norwid; inny zaprotestował, ze to jest nic! Zostają tylko Maupassant, Słowacki, Sienkiewicz, Anatol France.
Kabarejczyk zerwał się, jak raniony dzidą.
— Pozwalam sobie protestować — nie wolno ich wymieniać w jednym rzędzie — przy Anatolu Fransie.
— Istotnie, Słowacki Juliusz, a nawet Sienkiewicz, nie mają prawa stać przy tym cyniku, odrzekłam sucho.
— Słowacki jestto zgnilizna serca! — twarz Kabarejczyka, kiedy to mówił, była jedną klątwą przeciw losowi, który ją uczynił bardzo polską. Porównajcie państwo Oberżę pod Gęsią Nóżką i ten zgniły wiersz — grób Agamemnona —

„bo nie masz władzy przekląć, niewolnico!“

Odrzekłam, że przeciętny czytelnik ma zbyt maleńkie ucho od igły dla wyczuwania natchnień genialnych — wejdzie tylko w ten otworek dobrze wyśliniona nitka banalnego rozsądku.
— Jednak pokażcie mi u Słowackiego taki wiersz jeden, jak są wszystkie w Oberży pod Gęsią Nóżką — nic genialniejszego! — rzekł pan Wandalin, broniący zawsze France’a przed niewalczącymi wrogami. — On zdobył wielką popularność — i jest jasny! —
— Jest utalentowany i płaski, jak Marja Corelli jest mała, mimo 2 milionów swej książki, odrzekłam, wstając.
Kabarejczyk zaproponował mi przechadzkę nad rzeką, do parostatku, odmówiłam.
Idąc wybrzeżem rzeki, już nie odwieziona powozem, bo dziad rodu podał mi końce paznogci — idąc przez wieś, gdzie męty podmiejskie leżały na trawie: pijani, rozbechtani, klnący — z rękami na biodrach panien przewróconych — doznawałam uczucia strasznego wstydu i żalu za tę cywilizazję — która jaskółce uchrony nie daje — i która nie umie już słuchać dawnego ducha tajemniczej mowy.
Po kilku latach spotkałam w kościele p. Sabinę. Zdumiało mnie to niepomiernie, a nawet zaniepokoiło.
Patrzyła w dal, nic nie widząc.
Nie modliła się, z pewnością.
Podeszłam do niej, ona się zerwała, aby odejść — lecz jakby zastanowiwszy się, podała mi rękę i przyciągnęła mą twarz do swych ust.
Jej usta były lodowate.
— Co pani? spytałam.
— Więc powiem — tylko proszę nie przeciwdziałać! —
Z mufki ukazała mi flaszeczkę, w niej dostrzegłam małą czerniawą kulkę. Był napis: cyjankali.
— Pani znasz moje życie — powiedz mi, jedno słowo — czem ja mogę żyć dłużej? —
Nie mogłam nic mówić, zdusił mię kurcz w gardle.
Pociągnęłam ją przed ołtarz boczny — i tam płakałyśmy razem.
Wtem zaczęła mi tężeć w rękach.

Nim zdołałam przyzwać pomocy, już była trupem. Nie zażyła trucizny!...
DĘBY CZARNOBYLSKIE.

W pamiętniku moim postanowiłam zapisywać już tylko zdarzenia... Nie chcę targać swej duszy... odkąd niema Mirosława, odkąd Starzecki poszedł w krainy, skąd niema wieści, ja żyję już tylko obowiązkiem. Idę wąwozem głębokim w mroku... ale głowa moja widzi zawsze nad sobą przestwór gwiazd, a choćby obłoków. Nie unikam życia ludzkiego, tam widzę wiele marności, ale też dużo rzeczy wielkich!... Należałoby wykazać, jak świat utrzymuje się tylko wysiłkiem ludzi żyjących mocami nadziemnemi.
Oto jeden z takich kolumnowych!


Doktór Jewanheliew zamieszkał u najuboższego z obywateli, miał w oficynie trzy pokoiki, służące mu za laboratorjum, bibliotekę i sypialnię.
Rąbał drwa, palił w zimie, wiosną pielęgnował kwiaty, których miał przecudowne odmiany i z niewielkiego ogrodu uczynił czarodziejski zakątek.
Nie przyjmując honorarjów, wyznaczył sobie od każdego obywatela 50 rubli rocznie, co czyniło razem kwotą arcyskromną. Ale to mu wystarczało.
Surowy był zwykle, zamknięty. Zrobił się fenomenem i zarazem kultem wśród obywateli, którzy, zastraszeni terorem Murawiewa, nie śmieli nawet czuć się ludźmi, cóż dopiero Polakami!
Doktór swym autorytetem naukowym i powagą, swym łatwym dostępem do władz, a głównie potęgą charakteru utrzymywał wszystko w okolicy na stopie choć minimalnej sprawiedliwości ze strony rządu, choć względnej godności ze strony obywateli. W środowisku polskiem uchodził za najlepszego z Polaków, wśród Rosjan — za tajemniczego filantropa, mającego wpływy, kto wie czy aż nie u samego Cesarza?!
Doktór często zajeżdżał do jedynego na mil dziesięć wokrąg kościoła w Boromlach.
Z niewierzącego hercenisty stał się kapłanem dziwnej własnej religii. Kiedy mu ludzie już obmierzli, uciekał na dni kilka w lasy.
Teraz był zamknięty w swej bibliotece i przy otwartem oknie przeglądał białe kruki swych ksiąg. Więc zajrzał do polskiego Owidjusza, opisującego kraj swego wygnania, mający być jakoby Polesiem — na co naprowadziła jezuickich uczonych nazwa Owidiewoj Hory w Pińszczyźnie — roześmiał się, czytając dysertacje o tem, że Owidjusz smakował w poleskich wjunach.
Na zegarku spostrzegł, że już godzina rekreacji minęła — pora wziąć się w laboratorjum do swych spostrzeżeń nad bakterjami, których wyniki przesyłał Pasteurowi do Paryża.
Ale jeszcze spojrzał na wspaniale rozkwitłe liście begonii, srebrzyste, mieniące się zielonym fioletem, sprawdził, jak działa machina magneto­‑elektryczna na wzrost i odmiany roślin (wynalazek, który miał podążyć z doktorem Jewanheliewym do grobu).
Nagle zajechała pędem bryczka przed ganek, wyskoczył z niej chłopak i mamrotał relację doktorowi przez okno.
— Co tam, Józik?
— Panience nerki boliat — calu noc krzyczała. Nie chce takoż jeść lekarstwa prociwko wydrze. —
— Zaraz pojadę. Kiedy ty przestaniesz być durnym, Józik? nie odróżniasz febry od wydry?
W ubiorze, mimo sędziwego wieku, wytwornym (a może właśnie dlatego, bo młodemu we wszystkiem może być do twarzy, starszy musi już zacząć dbać, a sędziwy człowiek winien władać zupełnie wszystkimi warunkami hygieny i estetyki — tak mawiał doktór) umył się, włożył czystą bieliznę, jakby nie czynił tego już i bez tych extra okazji. Za chwilę bryczka potoczyła się po gruncie piasczystym, lecz ubitym przez niedawną nawalną burzę.
W Korjatyczach zastał pana majora zgnębionego stanem ukochanej Kamilki: ta, po pierwsze, nie chciała w żaden sposób przyjąć chininy, do której zabrakło opłatka, a powtóre miała otwarty nerw w zębie i ból straszliwy zmienił jej twarzyczkę zapłakaną.
Do apteki około 40 wiorst — trudno było posyłać po opłatki!
Doktór nalał czarnej kawy, nasypał do niej chininy i podał Kamilce, która miała lat piętnaście, a wyglądała na rozkwitłą damę z epoki renesansu.
— Proszę to wypić.
Kamilka bez cienia wahania wypiła — i nawet rodzice, przyzwyczajeni, że doktorowi Jewanheliewowi nikt się sprzeciwiać nie może, spojrzeli nań, jak na wyższą istotę.
Bo Kamilka nie była z tych uległych...
Zbliżył się jednak atak nerwu obnażonego w zębie — i biedna aż zakrzyczała.
— Trzeba nerw wypalić. Niestety, nie mam tu żadnego innego środka — trzeba wytrzymać krótki ból, panno Kamilko. —
Przyniesiono drut, rozpalono go nad maszynką. Dwie osoby chciały trzymać dziewczynę, aby się nie rzuciła, choć mimo woli, lecz doktór odsunął je stanowczo.
— Proszę jej nie trzymać.
Doktór umiał natężać bohaterstwo do wyżyn i hartował nie morałami, ale życiem.
Kamilka bez drgnięcia wytrzymała piekielny ból wypalenia nerwu, lecz potem wstała i zaczęła rwać paznogciami ścianę. Trwało to kilka minut, potem ból nagłe ustał — uśmiechnęła się — i doktór, który spokojnie, lecz wybladły, czekał minięcia paroksyzmu, też uśmiechnął się radośnie.
— Zapewniam cię, panno Kamilko, że już ten nerw nigdy dokuczać nie będzie.
Zrobił się nastrój wesoły. Zachodzące słońce rozświetlało stodoły i gumna w jakieś imponujące melodje barw, z pastwisk wracały już stada.
Mały staroświecki dworek, zarosły bzami, miał dużo uroku.
Pan Melchior wystąpił jako major z gwardji ze sławą salonowca nieprześcignionego, lecz zamknął się w gospodarce i muzyce, którą ze znawstwem uprawiał.
Wraz z doktorem usiadł na ganeczku i palił sam fajkę, bo doktór nie znosił tytoniu, szczególnie w zamkniętem mieszkaniu.
Pan Melchior zaczął żalić się na dzisiejszych Polaków, mówiąc, iż wolałby, izby wszyscy poturczeli, bo może religia Mahometa miałaby głębszy wpływ na obudzenie prawości. Zaczęła się żywa dyskusja. Widocznie system nerwowy pana Melchiora był zbyt silnie wstrząśnięty, bo zaczął dawać ostre przykłady tego hulaszczego życia, które ogłupia Warszawę, tych łajdactw, które po cichu spełniają obywatele, oszukując się wzajemnie, fałszując sprawiedliwość sądów honorowych i t. d.
Doktór mówił, że gniewem nikogo się nie przekona; zaczął rozprawiać o wykładach Mickiewicza, poczem zwrócił się wprost do majora, aby sam inaczej wychowywał synów, którzy przed tyranią pani majorowej uciekają z domu i brak swobody przy matce okupują nadużyciem jej w rozwiązłem życiu na folwarkach. Ci są już prawdziwie sturczeni.
Pan Melchior się uniósł — pierwszy raz od lat kilkunastu, jak ich łączyła przyjaźń.
— Co to mnie doktór będziesz tyranizował! — zakrzyknął.
Doktór Jewanheliew wstał, zarzucił na plecy swą torbę z medykamentami i rzekł spokojnie:
— Moja noga nigdy w tym domu postanie.
Wyszedł.
Ale nie minął parku zacienionego już wieczornym mrokiem, kiedy w dworku nastał dzień sądny. Pani majorowa, piękna, wysoka, z Niemców nadbałtyckich złowieszcza despotka, admirująca tylko doktora, zdumiona pytała męża, dlaczego — doktór wyszedł bez pożegnania.
Pan Melchior, uparty w gniewie, odpowiedział tylko:
— Bo głupstwa gadał!
Wtedy i Kamilka pierwszy raz w życiu uczyniła atak na ojca:
— Jak może tak mądry człowiek, jak doktór Jewanheliew, mówić głupstwa?
— Dzieci — rzekła pani majorowa — biegnijmy uprosić doktora, aby wrócił!
I cała gromada mniejszych dzieci wybiegła. Matka śpieszy przez olbrzymie mroczne aleje. Nie mógł zostać obojętny i pan Melchior: wolniej, lecz też kroczy za nimi.
Minęli lipy. Właśnie doktór, idąc drogą, musiał okrążyć park. Postać jego złociła się w krwawych łunach zaszłego już słońca.
Zamyślony szedł, nie widząc zbliżającej się gromady.
Kamilka, duża jak była, upadła mu nagle do nóg, objęła kolana, wołając z płaczem:
— Przebacz nam, przebacz, panie doktorze!
Zrobiła się scena niemożliwa, gdyż doktór, nigdy nie płaczący, zaczął nagle łzami kapać, a sam ciągle powtarzał, gładząc Kamilkę:
— Nie płacz już, nie płacz.
Wszyscy płakali i pan Melchior płakał, już w objęciach doktora, i starsza pani majorowa, przed której złym, stalowym wzrokiem najśmielsi spuszczali oczy, teraz ze wzruszenia wstrząsała tylko głową, odwróciła się i już szła naprzód zarządzić lepszą kolację, niż zwykłe serniki, dynia w mleku lub prażucha, przed którą jej dorośli synowie uciekali z domu, klnąc matki gospodarkę.
Do stołu zeszli się oficjaliści. Wtem drzwi się otworzyły — stanął w nich Bagadurski. Tatar, z główką małą i skośnemi oczyma, ale wzrostu potężnego i dwa łokcie szerokości w plecach. Myśliwy zawołany i kłamca nie mniejszy. Ten utrzymywał dotąd pannę Kamilę w mniemaniu, że zna w lesie drzewo, na którem rosną złote orzechy. Od lat pięciu różnymi wykrętami umiał się wytłómaczyć, dlaczego ich nie przynosi — mimo zaklęć panienki. Ten Bagadurski znany był jeszcze z tego, że w ciągu godziny umiał dostarczyć wszelkiej źwierzyny na zawołanie. Pono, upolowawszy, chował do ziemi ptactwo czy zwierza, aby na rozkaz pani majorowej, lub na żart doktora Jewanheliewa przynieść „upolowanego“ dzika, bażanty, głuszce, jarząbki, ba — nawet łapy niedźwiedzie. Teraz jednak leśnik ten za jakieś ciemne historje przeszedł na robienie beczek. Zdał dzienny raport i, wychodząc, błagalnie spojrzał w doktora Jewanheliewa.
Zasiadał jeszcze przy stole ksiądz, młody i zdolny, z natury mistyk, który zamieszkał w tej głuszy, mając od rządu 16 rubli pensji miesięcznej, z czego musiał utrzymać organistę. Nędznie żył księżyna, ale też nic nie przyjmował od obywateli; pola miał, jak na kpiny; kiedy otworzył okna swej parafii, widział tylko krzyże na cmentarzu, — dawny proboszcz wyciął wspaniałe trzechsetletnie lipy, gdyż zacieniały mu pole kartoflowe. Ksiądz był zacny. Kiedy umarł Kraszewski, zaprosił sam od siebie obywateli na mszę. Zjawiło się wszystkiego czterech. Wśród nich Jewanheliew, który za to nie był przez rok cały nigdzie z wizytą, prócz do chorych.
Tak to ci dwaj ludzie — wierzący ksiądz i wiedzący przyrodnik Rosjanin — nieśli jedyni wysokie światło ducha.
Lecz teraz w salonie państwa Melchiorostwa było arcymiło.
Doktór miał jedną słabość: lubił wygrywać w karty, i to była wyłączna forma, w jakiej przyjmował pieniądze, wprawdzie nie bajońskie sumy, bo dwu lub trzyrublowe kwoty; co prawda, nie wychodziły one z domu, gdyż zawsze i w całości były rozdawane między służbę.
Wyjątkowo, kiedy bywał doktór, pani majorowa zapominała o swych zasadach spartańskich — i nawet klucze od śpiżarni oddawała Kamilce.
Więc po kolacji, na której podano derkacze, bekasy i świetne pomidory, nadziewane pieczarkami — zaraz po siedemnastu gatunkach konfitur, jak jeżyny, jarzębiny, renklody, brzoskwinie i t. d., usiedli do rzęsiście oświetlonego stolika, a towarzystwo z pobliskiej tylko za groblą wioski państwa Wołłowiczów dopełniło partji.
— W co zagramy, w muszkę czy w ramsa?
— Niech będzie muszka, napełni się puszka — rzekł Jewanheliew.
Późno w noc przeciągnęła się ta miła wszystkim zabawa. Oczywiście przeplatały ją anegdoty.
Opowiadano, jak to leczył doktór z tyfusu jakąś zapadłą wieś, gdzie nie było studzien, ani źródła, ale zbierano wodę deszczową w sadzawkach; jak podczas wojny tureckiej brat pana Melchiora, generał w armii rosyjskiej, kiedy mu zarzucili tchórzostwo, wyjechał w powozie przed wojskiem do ataku — i pierwszym kartaczem został zabity.
Mówili tez o niesprawiedliwości, że córki na Polesiu dostają tylko czternastą część majątku, choćby tylko był jeden brat. I do tego, zazwyczaj nie łatwo jest wyciągnąć od obywatela sumę. Ufny, ze pokrewieństwo nie dozwoli się procesować, żyje wesół, bardziej sceptyczny, niż Mitrofanuszka, na wszystkie kodeksy. Ale co za przyjęcie, kiedy obywatele bogaci się zjadą!... jaki miły i gotowy wszystko, zda się, oddać!...
Mówili, ze doktor, wzywany przez takiego zacnosia, wyleczył mu chorego ciężko syna, lecz ofiarowane mu sto rubli oddał lokajowi.
— Cóż, panie organisto, jak to było na cmentarzu? — rzekł Jewanheliew, skręcając rozmowę do siedzącego nieśmiało przy oknie parafialnego urzędnika.
— Szedł ja, panie dobrodzieju wielmożny — wtem noc była.
Wtem księżyc na chmury wszedł.
A tu wyszły z mogiłek dzieci i płaczą.
Było tego jak na procesji. Wszystkie więc umarłe nieboszczyki do lat — o, tycie! płaczą. Więc i ja płaczę. Tak szliśmy przez cały cmentarz i kawał jeszcze polem. Wtem ja do domu zaszedł.
— Prawdaź to? nie byłeś waćpan pijany?
— Jak mi rany Pana Jezusa przyjemne są — więc jak tu stoję — i żebym tu wtem upadł martwością — ja płakał... chórem więc tego płaczu było. Niby za Ojczyznę. Bo to rocznica onej jesiennej bitwy, kiedy wielmożny pan Hryniewiecki był wzięty... A liście tak leciały ciężkie, jakby każdy wtem niósł śmierć na sobie. Więc... —
Powoli zaczęły się opuszczać karty graczów w ramsa (bo już muszkę przerwali), aż wreszcie wszyscy je złożyli na stole. Poruszono czasy powstania.
Te zbyt żywo tkwiły we wspomnieniach. Zaczęto ubolewać, że dzieci wodza Hryniewieckiego chowają się — syn w korpusie kadetów, a córka w instytucie błahorodnych dziewic.
Złośliwa pani Kolusia, która w czasie partji zajechała koczem, zaczęła domawiać, że pamięta je tak ubogie, że aż nędzą pachniały. To wstyd, aby rodzice nie pamiętali o zabezpieczeniu dzieci. Ona była kiedyś przyjaciółką pani Hryniewieckiej... kupiła od niej resztę majątków... że tanio?... każdy ma ręce do siebie, nie od siebie. Ale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby jakąś składkę zrobić na dzieci wodza — i wyjęła woreczek.
— Wszystko, co mam, oddaję — rzekła.
Powstał cichy śmiech, bo właścicielka wspaniałego majątku — dawała wszystko, co miała, t. j. rubla z kopiejkami.
Doktór wstał, zamknął karty w szafie gdańskiej i rzekł:
— Muszę uspokoić wasze sumienia, mili państwo. Aleksandra odebrałem — jest w Krakowie na uniwersytecie. Reginka skończyła tamże pensję. Teraz z powodu błędnicy zaleciłem jej półroczne wakacje w Tatrach. Jeżdżę do Krakowa, odwiedzam ich — i moich przyjaciół, którzy wrócili z Syberji.
Godzina późna, moi państwo — toć przecie już dochodzi jedenasta!
W jakiemś dziwnem usposobieniu zaczęli się wszyscy żegnać, życząc sobie wzajem wypocznienia i chwaląc cichą bezksiężycową noc.

∗             ∗


Wybrał się wczesnym, woniejącym od żywicy rankiem, doktór Jewanheliew odwiedzić puszczę pana Rejtana, który chory na Wielką chorobę, już nie mógł, jak dawniej, korzystać z amatorstwa swego do polowania na łosie, dziki i niedźwiedzie.
Bryczka mała i konik mały wlókł doktora i leśnika zwanego Rafasiem Bagadurskim.
Odwiedził go doktór nocą w smolarni. Zdziwił się, bo najpierw nigdy nie widział tak zasmolonego człowieka, a wtóre — bondar Rafaś był pijany, przepraszał za to, ale mówił, ze już musi żonę porzucić i dzieci, w świat iść — bo zona go nie szanuje, jak trieba. W świat pójdzie — na matrosa zapisze się — już wie, jak chodzą statki z Jadesy do niekiich ludów, co jedzą ksiondzów.
Żal zbierał patrzeć na słynnego niegdyś czarownika i myśliwca — ledwo zdołał go doktór uspokoić, każąc, by go zrana obudził, wyjadą do lasu. — Bagadurski rano się stawił już trzeźwy — nie wierzący jeszcze swemu szczęściu, że odwiedzi puszczę, w której był przez lat dwadzieścia leśnikiem. Miał w torbie już słoninę, chleb czarny, sól, zapas prochu, kul i śrutu, mimo, że doktór stanowczo zarzekł się, iż polować nie będzie.
Otóż jadą.
Kraj smutny, pełen lasów lichawych, błot, rzadko trafiających się, co mil dwie, pańskich gospodarstw, zajmował doktora mimo to ogromnie jakąś mityczną prostotą.
Rad też słuchał, zwolna i z jakąś szczególną ścisłością mówiącego leśnika, którego znał i lubił zdawna, i nie wstydził się jechać z nim, choć leśnik był posądzony i wypędzony za kradzież lasu.
Krytykował gospodarkę starszego syna p. Melchiora, pod którym teraz służył i który był wielmi dobryj. Hale słucha Alieny; co ona każet, już dobre! —
Aliena była babą na folwarku, żyjącą z niczego, dość miłej twarzy, rosłą, o czarnych oczach, która młodziutkiego pana swego najfatalniej zdradzała z innymi, bardziej dorosłymi oficjalistami.
— I jeszcze horszy, panie, jest ten Makar. Aha! ot, co już to znaczy słuchać błazna! Toć wiadomo, kim jest panicz dla Makara — brat jeho! i on taki sam nieroztropny, nie zobaczit zajonca, choćby mu zajonc między nogami przeleciał.
Nas osiem ludzi wziął Makar do robienia stohu.
Ja miałem słuchać Makara — dobre!
Ale mu radzę: róbmy dwa stohi, bo trieba chodzić za poł wiorsty po sieno. Nie, każe, jeden wielki.
To ja, panie, wlazłem na sieno, żeby stoh robić, mały chłopiec miał mi podawać, a dziewki znoszą sieno. Makar patrzy, nie ruszy ręką. Cały dzień my pracowali, a więcej my odpoczywali, bo zanim dziewka przyniesie za poł wiorsty sieno — o tam, panoczku, z pod lasu — to my stoimy, nic nie robione, a gdy ona przyniesie, to ręce u niej zabolą, i ona odpoczywa, a my znowu czekawszy.
Tak wieczór przyszedł, stohu nie dokom czyli. Makar na drugi dzień nam kazau iść do lnu.
Jekanom boitsia mu co kazać, politukuje — bo to, wiadomo, pan wierzy tylko, co Makar mu powie, a przez to już i jekonomka w wielkiej prijaźni żyje z Alieną.
Ludzie robią, co chcą — a to dlatego, że pan niezwykle dobryj. —
Te ostatnie słowa chytry Poleszuk dorzuca zwykle każdemu, na kim już suchej nitki nie zostawił.
Ktoś jedzie w ruskim zaprzęgu z duhą. Błysnął uniform, czapka. Bagadurski dotknął zlekka swojej, jako człowiek, nie potrzebujący zginać się w obawie przed władzą.
— Uriadnik — szepnął — on jedzie szukać tej strielby, którą wieziem!
Szczęściem uriadnik zbyt był zajęty rozkłaniwaniem się osobie doktora Jewanheliewa. Minęli się.
Wtem Bagadurski zatrzymał wózek. Skoczył śpiesznie w las.
Po kilku minutach huknął strzał. Długo nie wracał. Zaczął się niecierpliwić doktór. Wtem z innej strony bez szmeru pojawił się Bagadurski. Był jeszcze bardziej śniady, niż zwykle. Mówił, iż posłyszał łosia, strzelał, ale chybił.
Bagadurski zaczął dalej opowiadać, jak trafem kupił strielbę, naprawił ją drutami — a ta strielba, jak ludzie wiedzą, była kiedyś pańska, ale ojciec jego z nieboszczykiem panem Sołtanem w przyjaźni żył i ten mu darował, ze go od wilków odbił...
Zmienił doktór przedmiot niezbyt zajmującej rozmowy i rzekł, wskazując miejsce, gdzie zerujące bociany zbierały się jeszcze niedawno na niezmiernie rozległej sianożęci:
— Kiedyż to bociany odleciały?
— Kilka dni zbierały się, jadneho zabiły na śmierć i sami odleciały.
— Jakże to: chyba chorego lub niemocnego?
— Nie wiem! Każdego roku muszą jadneho bociana zabić. A niektóre zostają na zimę. To potem w późnej jesieni widzieć można, jak liatają nad poliami, aż śniegi przyjdą — tedy zamarzną, albo mużyki pobiją.
— Przecież chłopi szanują bociany?
— I, nie! A tak czy inaczej taki bocian zahubi się — nigdy nie dożyje wiesny, choć i do chaty wezmą.
Ot, w piekarni był bocian — to i karmili go z kuchni, kucharz mu rzucał kawałki mięsa albo wnętrzności, i zdawało się, ze dobrze mu w piekarni, ciepło — lubili wszyscy bociana.
Aź kiedy się już miało na wiesnę, raz się zdarziło, że była tylko jedna kobieta i miesiła ciesto. Piec była napalona. A bocian był przy oknie i patrzył w śnieg. Nagle zaklekotał głośno, zatrziepotał krylami i poleciał prosto w rozpaloną piec.
Kobieta zaraz go zaczęła wydobywać kaczerhą — już nie pomogło — otyjszoł. —
Zeszedł doktór z bryki: fatalna długa poleska grobla z ułożonych bierwion mogła duszę wytrząść. Zresztą przejęty był tragiczną nutą w życiu bocianów.
— To ja — myślał — ja musiałem rzucić się w rozpalony piec, wśród tego zimna i błot i nudzących mnie ludzi! —
Wielki głuszec, przelatujący z gęstwiny lasu po jednej stronie drogi w gęstwinę po drugiej, jakby cień myśli złocisto­‑smutnych, obudził w Bagadurskim żal, że nie miał w strzelbie naboju; doktór też zrozumiał, że jeszcze nie ze wszystkiem poszedł głową do pieca: zapachniał tu już prawdziwy wiekowy las tysiącami jałowców, zamigotał rosami na sosnach, niby w indyjskiej Hitopadeszy, gdzie zwierzęta mają swe królestwa i filozofują, jak utajeni bogowie.
— Ale, jaki żal! — mówił Bagadurski. — A kto go mógł wiedzieć, że tu będzie leciał? O, już go nie widać! Tam zniknął, za najdalszym wyrębem jasnym w lesie. —
Stary doktór też zatęsknił, wprawdzie nie za pieczystem z głuszcza, ale za młodością i skrzydłami — za tą swobodą bocianów, które teraz w Azji Mniejszej nad jeziorami wielkiemi w zachodzącem słońcu klekotają do Boga.
— Rafaś, jak bociany odlatują? — pytał, choć sam doskonale zbadał obyczaje zwierząt, a las nie miał przed nim żadnej tajemnicy, jak i nikt z ludzi, którzy tu zamieszkiwali.
Lecz nagle przyszedł mu do głowy splot innych strasznych myśli.
— Słuchaj, rzekł doktór powoli — coś ty zrobił z nabojem?
— A to ja, panie, chciał go nauczyć, żeby taki nie przejeżdżał około Bagadurskiego, jak około domowego gołębia. Pristrieliłem mu czapkę, że się przeżegnał, konia zaciął — i mnie pamięta... —
I dalej zaczął ciągnąć o bocianach.
— Zbierają się, panie, jak wąże, na wielki sejm. Będzie ich dwieście i trzysta. Parę godzin coś hamaniat, zabijają jadneho i odlatują. A już przedtem kilka dni znać się naradzali nad odlotem.
— I węże sejmują?
— Wąże zbierają się w całej okolicy. Straszno wtedy, wszystkie syczą. Król jeden jest między nimi z koroną na głowie.
Jak on jadneho pastucha zobaczył, co go podgliondał, tak zaraz świsnął. Wąże — była ich ćma — sycząc obstąpiły pastucha i, choć ten wdrapał się na drzewo, lazły za nim na buka, zatem korzenie przegryzły...
Ja sam widział wąża wysoko na drzewku, zawisł nad gniazdem drozda, ptak leciał i krzyczał, że ha!
— A co pastuch?
— Nieżywego najszli. Wąże chowają się do nor swych pod ziemię, z królem swym niehdzie wędrują...
Kończyły się groble. Ostatni raz wejrzał doktór w gęsty indyjski Zwał jodeł, mchów, paproci, sosen i brzóz z kory odartych bezlitośnie, z krwawymi pniami, jak męczennicy, poświęceni piekielnemu bożkowi Dziegciowi.
Widać już wielki park o zmierzchliwych prastarych alejach lipowych.

∗             ∗
Wszedł Jewanheliew do parku zapuszczonego, gdzie tyle dramatów przeżyli niedawni ludzie, zanim wymarli „otyjszli“ z tej sadyby. Obchodził szybko aleje, nie mogąc znieść dławiącej mu serce żmii tęsknej za czemś wiecznem wśród liści ludzkich opadających, okrwawionych, niknących ze skargą.

Mroczne wierzchołki wznosiły nad murawą jodły gigantyczne, zawieszone jasnozielonawemi szyszkami, bogactwem Wieszczki tego martwego władztwa... Lipy niezmiernych rozmiarów tworzyły ciemne krypty i kurytarze klasztorne, z wierzchu zaś osypywały złotem liści...
Kolące akacje przypomniały mu, jak wonne były ich kiście, które mu przynosiła — — nie, trzeba wszystko zapalić ogniem wyzwolenia, nie dowierzać nigdy mocom genezy i unicestwienia, lecz przeniknąć już intuicją za najwyższą bramę mogiły!...
Wiedza przyrodnika, zamiast hamować, uskrzydlała jego duszę.
Mijał już spokojnie dom wielki, osnuty bluszczem, o ciemnym salonie — gdzie na niedźwiedziej skórze leżał wieczorami: kwitły białe kielichy odurzającej nikocjany — otaczały go wężowe sploty demonicznej infernalnej tęsknoty — nie była to jeszcze wtedy miłość!
Hej! nie było jeszcze wtedy tego, czem być powinna miłość!
Rwijmy łańcuch zapóźnego żalu!
Przelatywał gąszcze wysokich traw, bojąc się zajrzeć w okna ciemne pustych pokojów.
Na podwórzu, tam między jaworami, podobny do pogańskiej kontyny stał świronek.
Piękniejszy, niż ten, w którym Mickiewicz przeżywał swe wiośniane ballady za Marylą...
W gąszczu suszących się pod balustradą na słońcu kminków, ogórków, dyń, tymianu i słoneczników, w tej wielkiej komnacie o gotyckich szybach, w nocy piorunowej okropnej, gdy świeca gasła co chwila od wichury ze szczelin — tu Aniela młoda, lionardowsko piękna, wyznała mu swą miłość — młodemu podówczas doktorowi — askecie, nieskazitelnemu mędrcowi.
Opętana młoda wiedźma, pani Hryniewiecka, tuliła się do niego; błyskawice nagle rozdzierały przed nim łono nieba w bezwstydnej, szalonej chuci — i zapładniały gromami tę ziemię ciężką, biodrzystą, rozkochaną, miłosną, fałszywą, złą, wyklętą, lecz nadewszystko — wiecznie rodną.
Drzewa gięły się pod ciężarem ulewnego dżdżu. W mroku jakiś — djabeł wył, obchodząc galerję świrnia.
Zapatrzony w błyskawice mędrzec, rozkochany do niepojęcia w czemś potwornie wielkiem, czarnem, rozrodnem... Litwa to? Polska? czy tylko pani Hryniewiecka? Nie, raczej jakiś Lewiatan samiczy.
Leśna strzyga! On zaś Perkun, wielki słowiański Indra o tysiącu twarzy, które przylgnely do wielu tysięcy wymion, piersi, biódr i łon — i nachylają się nad jeziorami oczu, nad włosami lasów i puszcz, jarzębinowych od błyskawic — w gwałtownem objęciu tysiącem rąk falującego powietrza ocean obejmują... Węże chmur wzdęte, zasłuchane w miesiąca uroczną złą pieśń; młoty olbrzymie piorunów kują tarcze bogom, aby szli z gromami tymi na mury walących się miast niedostępnego nieba!...
Jakie niezmierną i potężną była jego miłość, którą wymilczał, stojąc odwrócony do okna, gdzie świat mu ukazywał swe demoniczne tajnie!
Jakże kochał tę dumną, lecz teraz chcącą wyjechać z nim na krańce świata, Polkę!...
Dlaczego daru tego nie przyjęła? Rosjaninem był...
Rozwarły się w nim mistyczne bramy prawości nadludzkiej...
Wyjechał tej nocy jeszcze, wzburzony do dna jestestwa swego olbrzymiością walki, z której wyszedł zwycięzcą, to znaczy najnieszczęśliwszym z białych rycerzy honoru.
Wkrótce został profesorem w uniwersytecie kijowskim, podówczas przepełnionym młodzieżą polską i wrzącym od spisków, kółek rewolucyjnych, bujnym, jakby młode Zaporoże...
Uzyskał na młodzież wpływ — odważniej, niż Polak, mówił o polskim prometeizmie.
Przyjechał niedługo i pan Hryniewiecki na kontrakty z żoną.
Spotkali się w podziemiach Ławry, oglądając pieczary dawnych anachoretów...
Nie skinęła mu głową na jego ukłon — nie podniosła oczu... Niosła coś ukrytego w czarnym szalu. Nachyliła się nad ciemnym pustym grobem, by zdusić to coś — i rzucić tam. Jewanheliew porwał ją za ramię, wydarł małe dzieciątko, śpiące w szalu. Nieszczęsną przywiódł przed rozkrzyżowanego Chrystusa, nad którego głową świeciło dziewięć lampek. Rozświecał duszę jej. Modlił się z nią jakimś otchłannym bólem.
I wtedy wyrzekli się miłości dla wielkiej sprawy Polski. — — — — — — —
Idzie doktór Jewanheliew do wózka, gdzie nań czeka Rafaś. Jeszcze zajrzał do alei lipowej, gdzie ludzie warjowali po upadku Polski. Jedzie dalej po tej ziemi biednej, a szerokiej.
Za nieprzejrzanym łanem ornych pól zieleni się kępa cmentarza. Tam co rok odprawiane bywają Dziady, schodzą się tłumy, na mogiłkach palą kądziele i piją, aż do wyzionięcia duszy...
Wjechali do wsi czarnej, smętnej, błotnej; każe doktór skręcić na drogę dokoła wsi — przejeżdża mimo gumien i wielkich ozieryn czyli rusztowań, na których suszą się snopy jasno­‑zielonego, jak seledyn, lnu, odurzających kiści konopi, rudej hreczki, złotych odmian żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa.
Na chatach, omszałych grubym pluszem zielonym, czernieją koła wozów, w nich ułożyły się gniazda bocianie...
Na niektórych tylko sterczą jeszcze opuszczone zimowe bociany... smutne, milczące.
Dzieci w łachmanach i zgrzebnych koszulach, lecz zawsze ze szmatą krasną; mużyki z konopiastemi brodami.
Na końcu wsi mała chata, gdzie żyje, niegdyś urocza, mówiąca po francusku i wytworna, jak dama, Kasia, córka nieprawa pana majora i pięknej Maszki — teraz wydana za uriadnika pijaczynę, sama rozpita, w upiornych koszmarach białej gorączki...
Przez szybki zadymionych okien błysnęło jej wysokie czoło i smutne piękne oczy.
Wybiega, ujrzawszy doktora.
— Mój panoczku — (całując go w ramię) — już na mnie rady niema, delirium! Choć i pójdę na służbę do mego brata, Wincentego, to nie na długo...
Pani Kolusia dostaje codzień ataku histerji, nagada na mnie: bij, Wisieńku, woła, a pan wpada straszny do mej kuchni i rzuca się na mnie, bije pięściami po twarzy i po żywocie! Zgubiłam ja się, mój złocieńki — i nie żałujcie!
Taką drogą poszła moja matka i taką ja...
Tylko że ona już stara, ma kawał łaskawego chleba, a mnie trzeba poprosić jakiego drzewa, żeby mnie przyjęło... Żegnaj panoczku; mój brylanciku! —
Doktór zeszedł z bryczki, wyniósł węzełek z jedzeniem, rozwarł drzwi do małej, zadymionej izby... lecz namyślił się inaczej.
— Wiesz, Kasiu — rzekł, patrząc z uśmiechem na jej czoło Sybilli i elegancję uczesania wielkiej damy — nie w izbie, ale na ozierynie zasiądźmy. Ja coś przejem, a ty mi wywróż z kart... —
Klasnęła w ręce szczęśliwa Kasia, pobiegła i wróciła z talią atłasowych, starannie uchowanych, choć już od użycia poczerniałych kart.
Doktór, siwy, mocnej budowy mężczyzna, z humorem młodzieńca wdrapał się na trzeci szczebel ozieryny, zasiadł tam między kępami konopi i spożywał wyjmowane przez Rafasia z puzderka podróżnego jadło.
Kasia kazała wybrać doktorowi kilkanaście kart, z tych już zaczęła układać wróżby.
— Oj, panoczku, nie jedźcie wy... nie wiem, czy już wrócicie... rusałka wabi cię w topiel — ot, na co mi już przyszło, żeby straszyć mojego świętego pana. Nie jedźcie wy... Jeśli pojedziecie, to was natrafi wielkie szczęście ale i zgon...
— Pojadę, Kasiu, już lepszego nic ziemia dać mi nie może... nad szczęśliwy zgon...
Zasępiła się Kasia, karty wzięła, rzuciła je w ogień, który płonął w kuchni.
— Teraz już nie będzie godniejszego, komuby wróżyć miały!
Zaśmiał się doktór, potem, poważniejąc, rzekł:
— Musisz raz w życiu kogoś posłuchać, Kasiu. Weźmiesz swą córeczkę i wyjedziesz z nią według tego adresu. Tu wszystko, co potrzeba, znajdziesz w tym portfeliku: moje recepty i kierunek drogi — i to, co drogę ci ułatwi. Wykonasz?
— Wykonam, choćbym dziś jeszcze miała się zakopać do ziemi. Dobrze, iż mój uriadnik wyjechał na kilka dni... Powróci — wieści o mnie nie będzie, ożeni się z inną!...
Wyjechał doktór ze wsi. — — —
Wózek znowu toczył się, teraz już bardzo wartko. Mijali pola, widniała druga wieś, za nią lasy.
— No, już blisko puszcza Czarnobylska? — zapytał.
— A — już! hen, tylko co ręką nie dostać!
Rafaś z zasady nigdy nie oponuje — doktór wie sam, że to jeszcze mila tęga.
Bawiły go różnobarwne grzyby, po lesie gęsto usiane surojadki, kożlaki, chrząszcze, raudoniki. Nie zbierał ich, lecz długo stawał nad jakimś ciekawszym muchomorem lub ohydnie woniejącym sromotnikiem, tak zwanym „śmierdziaczim hribem.“ Nie śmiał nic rzec, choć niecierpliwił się Bagadurski, błyskając żarem w ciemnych złych oczach. Oczy lśniły istnie, jak u czarownika... W szarej świtce, z wysoką czapką tatarską, olbrzymi, ze strzelbą, która mu sięgała do pasa.
Mijali wieś.
— Tu żyją — mówił Rafaś — same raskolniki najgorsze — chłopy rozbestwione, kobiety, mające naraz po trzech mężów. Chłopi są dobrzy dla tych, kogo znają — a jak nie znają, to zaraz bijatyka.
Jekanoma i leśnika ugościli kamieniami, ze wszystkie kości twarzowe pobili — a za nic, tylko że tamci pili, a ci — nam, każut, dawajcie! My wam nie bronimy sobie kupić, mówią jeftyje. I za to na nich się rzucili.
I nic im nie było za to. Tak uszło! bogaci są, dadzą uriadniku, a nawet stanowemu.
Teraz tam wszystką zwierinę w puszczy tępią, mają prawo paść na całej puszczy, a to jest 11,000 dziesięcin.
Za każdem stadem bydła chodzi 6 — 8 psów, gonią zwierza. Jak leśnik strzeli, to oni leśnikowi już nie dadzą wyjść żywym z boru.
A to wszystko, że pana Rejtana niema, administratory sami niepewni miejsca.
Tedy, panie, tu jest zawada, którą zrobili sobie mużyki: kto jedzie, musi oddać im wszystkie pieniądze... takie rozbójniki... wychodzą ze strzelbami, gotowi zabić. Hale ze mną nikomu nie uczynią nic złego. —
I rzeczywiście, śmiałą ręką wyrwał kołek z zasuwy, podszedł do chłopów, którzy wyszli z toporami, zapalił u jednego z nich fajkę, nie rzekł ani słowa na podziękowanie.
Skręcili między stodoły na dróżkę. Szli jakimś zagajnikiem młodym.
Ukazało się orne wielkie pole — na niem duży dom, stodoły, o parę staj zaś szumiała, jakby morze rozfalowane, puszcza Czarnobylska.
— Ja zbiegnę zapytać.
— Znacie moje nazwisko?
Leśnik uśmiechnął się.
— Tu nie o pana chodzi, hale że mnie nie zechcą przepuścić.
— Mów, że ja polować nie chcę, tylko wędrować po lesie. —
Nadleśny wyszedł na podwórze, zmierza na spotkanie doktora. Ujrzawszy obcego w łapciach, lecz z aksamitną spłowiałą kurtką, ocenił dżentelmena.
Nadleśny, szlachcic o pysznej marsowej twarzy, wita grzecznie, chytrze tylko mruży oczy, patrząc na dwie strzelby wówczas, gdy mówi Rafaś, że „dochtór“ chce nic więcej, jeno wędrować po lesie.
Zrozumiał doktór skrupuły, ale że był pasjonat, wybuchnął:
— To strzelby Rafasia: jedną wiezie na handel, drugą może tu zostawić.
— On, panie łaskawy, jest pierwszy raubszyc!
— Ale nie ze mną, mości panie. Tożeś pan nigdy nie słyszał mego nazwiska?
— Jako żywo, nie. Choć mi jest bardzo zaszczytnie... muszą spełnić swój obowiązek.
Rafaś chmurny, że mu grozi areszt strzelby, mówi, ze może wilk się trafić.
— Ty znasz się tu ze wszystkimi wilkami, to nic ci złego nie zrobią — jowialnie śmieje się nadleśny, biorąc jego pukacze, które miały kurki przylutowane, odstające, jakby odskoczyły ze ździwienia nad mnóstwem pęknięć w kolbie, a załamań w zardzewiałej lufie.
Strzelby te zresztą niosły, według Rafasia, że z piorunem szukać; jedna była ukradziona przez chłopa, Rafaś ją odkupił i teraz uriadnik jej szuka — więc musi sprzedać niehdzie daleko. Druga była po tym ojcu, co to przyjażnił się z panem Sołtanem...
Konik poszedł do stajni, tymczasem doktór zamienił z nadleśnym kilka zdań o Dumie i dowiedział się, że chłopi z jej winy mają wielkie nadzieje. Przez szlachcica mówiła cała ta rasa szlachecka, co jak często zrobaczywiałe, czasem cudne białodrzewy, wyrastają nad drobnem podszyciem z jałowców, brzostu, jedliny, leszczyny, kalin, tarnin, głogu i tych bezlicznych młodych pędów drzew, ginących w cieniu.
Usilnie prosił doktora szlachcic do pań swych, lecz jego już ciągnął ten okalający wielki, drzemiący las Czarnobylu.
Gdy weszli do lasu, Rafaś zaśmiał się i wyciągnął z wielkich torb, ukrytych pod swą świtką, lufę i kolbę doskonałej dziwerowanej lepażówki. Złożył razem — i rzekł, odrzucając nagle mowę białoruską:
— Rafał nie chodzi bez broni. Choć powstanie się skończyło, ale nie dla mnie. —
Przybladł doktór, nagle odsłoniło mu się to straszne zamaskowane życie.
— Więc tyś jeden?... czy więcej?...
Ale Rafaś szedł już milczący, zasłuchany w szmerach potężnego życia puszczy.

∗             ∗

Było wczesne przedpołudnie, promienie tylko gdzieniegdzie zapadały przez gęstą warstwę zieleni, tworząc studnie napowietrzne głębokie, świetliste.
Wirowały tam zielone muszki i krążyły w wirach nieobliczalnych czarne, odziane w pyszną medjolańską stal, szerszenie.
Wielkie drzewa, jakby mnóstwo kolumn, świątyń i domostw, tworzyły miasto bogów pogańskich.
Miasto, zaludnione istotami skrzydlatemi i pełzającemi, łażącemi po drzewach i kopiącemi nory — miasto, zrodzone z matki ziemi i z ojca słońca. Bez ohydnego ludzkiego fałszu, bez geszeftu, bez kaprawej myśli wszetecznika miejskiego...
Miasto bogów prześwietlone, pełne niesłychanych upojeń miłosnych, iskrzy się od zbrodniczych os, które paraliżują gąsienice, aby złożyć w nich jajeczka — tęczuje rozgwiazdami pajęczyn, w których jęczą niewolne istoty pod łapami monstrum pająka.
Działy się tajemnicze djabelstwa w szczegółach, lecz w całości rozbrzmiewał hymn świetlany, pełen harmonii.
Nie mogły źrenice nadążyć od tych listeczków leśnego fijołka, od różnobarwnej pleśni jasnoróżowej, jak sukienka królewny, modrej, śnieżnej lub, jak krew, plamami rozsiadłej na pniach zwalonych burzą.
Wielkie zawały na dwa piętra w górę! naturalne fortece leśne piętrzyły się nad bagnami, po których przejść było nielada umiejętnością, i trzeba było ze zręcznością lisa stąpać po kłodach zwalonych, skakać przy pomocy żerdzi po kępach rzadkich, wystającej nad wodą, trawy skłaczałej. Nieraz tylko chwytając się zwieszonej gałęzi, z obojętnością fakira, kąpiącego się w Gangesie, brnął Rafaś, za nim doktór po pas w czarnem lipkiem bagnie; jeden moment — padną w zatajony podbłotny jar...
Wreszcie zaczęła się już puszcza sucha. Tam prędko osuszyło ich słońce. Wzrok radował się zapalonemi lampami muchomorów; leśnik zaś Rafaś zmienił się w niesamowitą stworę, był jasnowidzący, jasnosłyszący i to wszystko objaśniał. Znaki niedźwiedzia wynajdywał na drzewach, po których wspinał się do ula książę puszczy; z tych znaków wróżył, ile lat ten, na którego zamyślił, żyć jeszcze będzie... Ul — wysokie tabernaculum — był dlań mową pradziadów — słuchał ich, przyłożywszy ucho do drzewa. Miotełka z liści, wonna od patoki, którą pszczelarz smarował pień ula, aby tam przywabić rojowisko, była dla niego ostrzeżeniem, iż rok przyszły będzie urodzajny. Tam zaczaiła się kuna, jeden z wrogów... Ptak, co zaćwierkał — żołna — i tamten, co wystawił łeb z dziupli — zielony dzięcioł — to są wcielenia jego znajomych.
Szli w zaczarowaniu leśnem.
„Miód wcześnie wiosną, gdy sołńce traszkę prigreje, to pszczoły biorą z jodłowych szyszek — gdy się trochę od ciepła otworzą, a potem gdy sołńce więcej przygrzeje, to z leszczynowych takich żółcieńkich fruwających kiści. A już zatem ciepło — i kwiatów, a jak my mówimy, krasek rozmaitych dużo — zatem drzewa lipowe kwitną.
Miód z lipy ma grudki, ale jest najlepszy... Eh, panie... widzicie... jak diatieł wydołbił jamu — że to jeho gaława nie razbolit! swych dietiej on wywodit zawsze wysoko. Arystokracja to między ptakami... Wsio maje swoju prirodu. Wsiakij zwier maje swoju chitrost’, ale człowiek najgorszy — na niedźwiedzia haki postawi, zapadnię przed ulem zbierwiona, którym się niedźwiedź poty bije, aź zabije... Ot, jaki wielki hrib mochowik, rzekł ukazując na „kozaka“.
Po niedługiej chwili ukazał doktorowi na mokrawym gruncie łapy niedźwiezia — ze stopami długiemi na trzy ćwierci łokcia. Tam jego czarny kał.
O myślistwie mówił Rafaś wyłącznie tym dziwnie słodkim, jak patoka, językiem białoruskim, zrozumiałym zarówno dla polaka, jak i rosjanina. Snuły się opowieści bez końca.
— „Myśl o myśl, halina ob halinu triotsia, mówił Rafaś porównując myśl z gałęźmi. Mówił „o panu Hartyndze, jednym ksiondzu myśliwym z Warszawy i jednym prafesorze“...
Rozpoczął na dobre swe myśliwskie przygody, jakto raz:
— Ciełuju zimu miedwiedia stierieg, pilnowau. Honił jeho iz liesu pana Dabrowolskaho tut w Czarnobyl...
Moj sobaka wielmi był dobry kundel, łosia haniał dwa i try dni.
A i tu, panie, widać pazury jeho na drzewie. Tam, widzicie panie! ul — doski progryz, pszczoły pobił, skomkał z pieskom... A raz to ja miał taką przigodę, zaczął, zapominając lub nie chcąc jeszcze mówić o niedżwiedziu którego przez całą zimą strzegł.
— Ja raz na drewie nocziu smotriu, miedwiedica s małymi jest miod.
Wyskriebła na ziemi jasne miejsce, aby tam lecz.
Tak jak zrobiło się ciemne, bo zwieri się tam ułożyły — ja tam strielił!
Ona jak zaczęła riewiet’! wsiu nocz’ tak prieraźliwie i nieprzijemnie, jakby pilnikiem kto driewo skriob! Rano patrzę miedwiedica stoit, upiersziś na pień.
Sobaka moj, co mi zginął — tu słyszę bieży — naczał briechać.
Sobaka ją uchapił... a miedwiedica jeta już nie żije! zwier na pień opiorsia, wbił pazury — i tak z wielkiej żałości otyjszoł...
— Nie od kuli?
— Nie panie... tolki małe jej leżało zabite...
Rosochatą sosnę ukazał Bagadurski, na której ongi także spędził noc. Zabił niedżwiedzia, a niedźwiedzica nagle wypadła, zapędziła go na tę sosnę, lecz sama nie śmiała się wdrapać, tylko ukryta za pniem oczekiwała... Noc już nastała ciemna. Nabił swą jednorurkę, lecz nie mógł zdrzemnąć się na chwilę, wciąż słyszał wściekły oddech zaczajonego zwierzęcia.
Był jeszcze brzask, kiedy sam napadł.
Zesunął się z najgłębszą cichością z drzewa, podszedł do leżącej niedźwiedzicy, wypalił jej w ucho, kiedy ona zrywała się już na łapy.
— Taki wiedziałem, że ja albo ona... — kończył spokojnie.
Wspomniał dzieciństwo tu spędzone. Wilki obiegły go raz, jako chłopca małego, na polu. Zamieć nocna wyła, śnieg żaglami rozmiatając w powietrzu, wilcze ślepia iskrzyły, pazury rozdrapywały siano — chłopak zaś coraz głębiej się zakopywał. Gdyby baćko nie przybiegł rano ze strzelbą i gromada ludzi z widłami, Allach już dawno miał by go za janczara.
Czterdzieści lat przeżył z fuzją wśród lasów, teraz przyszła na niego zła godzina. Oskarżyli go, że kradł las.
Najpierw chciał spalić wszystkie stodoły, wyrżnąć wszystkich we dworze. Ale objawił się mu duch matki i kazał wszystko cierpliwie wytrwać. Ot, już rok trzeci beczki gnie. W chałupie ma zimą mróz, grzyby rosną na ścianach. Nie bardzo się troskają nasze pany o takie ludzkie tanie bydło... Dla dzieci mleka nigdy niema. Wie o tem, kto go oskarżył... Więc już ostatnia w nim cierpliwość — jeśli Bóg nie odmieni, użyje czarów. Znajomy mu kołdun jeden — też Tatar — odskrobał nożem ziemią z pod stóp wroga, położył ją na piec; kiedy ona zeschła, zesechł i jego wróg...
Mgły wieczorne już sunęły po kanałach i rzeczkach, niby flotylle tajemniczych barek.
— A taki, panie, czort jest! wprawdzie, nikto czorta nie widieł, chocia wsi raskazywajut... Kaby on był taki czornyj, bridkij — nie myslin. A może — on i najpiękniejszy?!
O tu, własnie stoi stara pusta budowina... Kto pierienoczujet w niej — to skripki jeho budut ihrat’ tak, że i w Warszawie niema lepszego muzykanta.
A kto, koli nie czort, tak naucził ihrat’? Howoriat, za Moriem, za Okianom na Ostrowie tam żiwie Baba Jaha i Sam najstarszyj...
Tam jest Kniha Rakiel, tam triugolniki...
Tam widziat czarowniki, co się dzieje...
Ot, Nił jeden, Adamowicz drugi...
Nił umiejet czarowat’ — piesok ze sliedow sobrał i czełowiek zdorowyj w niedieliu umier, jak on kazau.
Kotoraja maje rodit’ — tak za nim posyłajut... jeśli uspieje prijti, to już zaraz budie. A zaś Adamowicz lubit jewrejku — córkę Hirsza iz Słabady... On jej wołos wział — i zaraz kachanką jego musiała zostać....
A tu w kurhanie biez holowy bolszoj czełowiek leży i ditia... Musić jeszcze dawni pohanie, bo mają strieły i bożyszcza... ja raz razkopałem, alem się pożalił i znów zasypałem ziemią. —
Melancholia lasu pomrukiwała o marności ludzkich wysiłków, chcących wyrwać się z pod okrutnego prawa znikomości.
— Czart jakisi na dalekim ostrowie pośród Okijanu sidit, nie zaś Ałłach — mruknął Rafaś — i rządzi stamtąd świetom. Zamiecie ogonem świet — ludzie majut wojny, głód, zarazu...
Zamilkł leśnik.
Milczeli obydwaj, w milczeniu, ściskającem pierś, szli do tego miejsca. Ujrzeli tam rząd mogił... i prastare, może jeszcze wajdelotów — Czarnobylskie dęby...
Mroczna ściana boru nagle prześwieciła się krwawym pożarem zachodzącego słońca. Wpełzł demoniczny wężowy Czart, niehdzie na Okijanie siedzący, patrzy, teraz krwawym ślediem w straszny ból doktora Jewanheliewa, zapuszcza swą łapę coraz głębiej w ludzkie serce... aż rozszarpał w nim rysę okropną. Mogiła jedna, z boku wznosząca się, była pani Hryniewieckiej, a wystrzelił do niej z rusznicy doktór Jewanheliew...

∗             ∗

W obozie polskim, rozłożonym stąd nieopodal, było gwarno. Rzędy koni żuły obrok. Oddziały ćwiczyły się lancami, furkając chorągiewkami, jak piorunem ukrytym w motylach. Inni wprawiali się w mustrę karabinową, niektórzy z kotła zaczerpywali bigos, lub swobodnie na trawie gwarzyli.
Obywatele, którzy zajeżdżali do ogromnej puszczy, przywożąc powstańcom zasiłki, teraz skupili się w namiocie nowowybranego wodza, pana Hryniewieckiego. Ten, mąż potężnej postawy i statecznego rozumu, o ile przedtem wzbraniał się przyjąć dowództwo, nie wierząc w gasnące już powstanie, o tyle teraz surowo pojmował obowiązki. Żądał przysłania mu rekruta z chłopów i szlachty, nawet z Żydów... żądał regularnej wypłaty podatków. Kiedy żołnierz na posterunku zatrzymał doktora, przebranego za chłopa z dużym na wilki psem, doktór węglem napisał na korze brzozowej tylko pięć liter: dr. J‑ew, i kazał ten skrawek doręczyć wodzowi.
Po chwili z namiotu buchnęły łuną światła, wyszła ciemna postać kobiety w burce — pobrzękiwała szablą. Milczący płomień we wzroku dwojga kochanków. Adjutantem jest wodza — swego męża. Nie chce wprowadzić doktora do namiotu. Usiedli przy namiocie, słuchając gwaru i rozmów. Marszałek Siekierka opowiadał o nadzwyczajnym geniuszu wojskowym wodza pułkownika, o jego sile straszliwej, gdy, rzucając bretnalami, całe aż po łby wbijał w podłogę dębową. Teraz rozpoczęły się wiwaty, entuzjazm. Wszyscy zaczęli składać przysięgę na obraz Matki Boskiej, że nie opuszczą w niedoli rodziny wodza — na zły wypadek...
Zrobił się nastrój rzewny. Chciano wydobyć flaszki stuletniego. Wódz zabronił pić — kazał się rozjeżdżać.
Wychodził tłum, rzucając czapki do góry, obejmując kolana wodza, który podejmuje sztandar Ojczyzny.
Naliczył doktór wychodzących z namiotu dwudziestu i sześciu. Byli to zamożni obywatele.
Z panią Hryniewiecką mówili wiele o tajnikach organizacji powstańczej. Wspomniała, że zna wielu generałów rosyjskich jeszcze z Petersburga.
Tak, woli poniekąd naturę rosyjską, niż ten polski sentymentalizm, w którym każda sprawa utonąć musi, jak w lipkim bajorze. Nie spotkała mężczyzny, któryby był Luciferem. I dlatego — piekło jej strasznie jest samotne...
Doktór Jewanheliew stał się obozowym lekarzem, miłującym, jak świętość, żonę wodza.
W miesiąc później las pełen już był watah chłopskich, za któremi szły wojska. Chłopi nie wypierali powstańców, ale mordowali ich z za drzew, truli im wodę, zwalali na nich dęby podpiłowane. Powstańcy nie mogli wyjść na otwarte pole, gdzie zaczaiły się armaty rosyjskie. Lecz szczytem grozy było zniknięcie pani Hryniewieckiej. Doktór przebrał się za urzędnika, wszedł do obozu rosyjskiego, aby się widzieć ze znajomym sobie z jakiejś podróży generałem — i ten w rubasznej szczerości wyznał, że tu jest kobieta Polka, która zna dobrze obóz powstańców. Teraz ona poszła z rotą żołnierzy przez las... aby zajść od tyłu.
Doktór Jewanheliew nie chciał być zdrajcą Rosjan... W nierozwiązalnej tragedji mściciela i miłującego szedł puszczą, tropił z wilczym psem swym panią Hryniewiecką, dając psu obwąchać włosy jej, które ona darowała kiedyś doktorowi.
W gąszczu leśnym, przy świetle nadzwyczajnie roziskrzonej konstelacji Procjona, pies jego z groźnem warczeniem podbiegł do samotnie idącej kobiety.
Doktór zaszedł blizko, czujnie, aby go nie poznała — i, nie namyślając się, strzelił ze swego sztucera.
Strzał przyjęto widać za hasło boju, bo wnet zaczajone sołdactwo, rzuciło się do ataku, powstańcy wyparci byli na otwarte pole — zarzegotały armaty.
Jewanheliew nie mieszał się do walki, nie mogąc strzelać ani do swoich dawnych, ani do swoich obecnych. Szedł w głąb puszczy, mroczny, straszliwy, obojętny na wszystkie dzieje ziemi. Po kilku dniach, kiedy puszcza, nie miała już w sobie ani jednego żyjącego człowieka, skierował się do obozowiska powstańców — ujrzał trupy niepogrzebione, cuchnące, obdarte. Na drzewach wisiało kilkudziesięciu powieszonych. Odciął ich. Znalazł motykę, zaczął kopać mogiły, ale poszedł znów, aby odszukać ciało pani Hryniewieckiej. Po całodziennem szukaniu znalazł. Oczy świeciły jeszcze szafirami. Żyła... Milcząc patrzy w doktora — przyjęła do ust trochę wody. Był kamienny, zobojętniały. Błysk ostatni nadziei kazał mu przejrzeć ładownicę — tam była instrukcja, w której generał opisywał dokładnie wygląd owej Polki, mającej zaufanie tamtych.
W torbie znajdowały się jeszcze zbierane bruśnice i listy rosyjskie.
Doktór Jewanheliew upadł bez czucia.

Dziwne, straszliwe kroniki lochów wileńskich, które poznał Jewanheliew.
Dziwne, straszliwe błazeństwo obywateli, którzy zapomnieli o przysiędze na obraz.
Niestety, prawda historyczna!
A wszakże minęło dopiero lat dwa!
Jesień. Kruki unoszą się olbrzymiemi stadami po kilkadziesiąt tysięcy czarnych plam.
Wirują, kracząc ponuro nad rumakiem, który szybko niósł doktora. Ten był wezwany do pani Hryniewieckiej: chora na suchoty leżała u swego krewnego, pana Wincentego.
Szybko okrążył wielki łąkowy klomb, lipy trzechsetletnie, przed jarzące okna dworu wrył konia. Służący zdjął almawiwę z doktora, powiódł go do oddalonego pokoju.
Tam było mroczno — tylko żar z kominka krwawił i dziwnemi widmami rozbłyskał na drewnianych ścianach.
Wzrok nie mógł się jeszcze oswoić z ciemnością.
Wreszcie ujrzał falą czarnych włosów, cudowne czoło, jakby z kości słoniowej, i te gwiezdne, niezapomniane nigdy oczy.
— Dymitrze — mówiła szeptem dyszącym — ty mnie nie próbuj już utrzymać przy życiu. Wdzięczna ci byłam, żeś mnie w lesie ratował, póki myślałam, że uratują męża. Ale potem — kiedy uderzyłam głową o podłogę kamienną w gabinecie Murawiewa... wszakże on mi przyrzekł uroczyście, że męża tylko ześlą... i z dziećmi mojemi się pieścił... Kazał go nazajutrz raniutko powiesić...
W nocy dowiedziałam się o tem. Biegłam w deszczu i śniegach. Wtedy zaziębiłam się, gdym leżała omdlona, ujrzawszy szubienicę — i to potworne spełnienie się.
Murawiew zalał cmentarz nieczystościami, aby nie można odwiedzać umarłych...
Tyś mnie wciąż ratował... Kiedy wzięli mi syna do korpusu kadetów, tyś ukrył Reginkę... Kształcisz ją w Krakowie...
— Niech pani nie mówi! — rzekł doktór, zastrzykując morfinę z kamforą.
— Nie mówiłam nikomu, ale tobie, Dymitrze, powiem.
Kiedy nam skonfiskowali wszystkie obszary majątków, pojechałam do pana marszałka, mówiłam, ze nie mam na wychowanie syna, którego cesarz mi przyrzekł oddać.
Marszałek mówił, że ma inne obowiązki, podał mi jeden papierek — dwadzieścia pięć rubli. Pieniądze mu zostawiłam.
Inni tez mieli obowiązki... wszyscy przysięgali...
Naród nasz... musiałby uleczyć tylko jakiś Mesjasz, bo to zanik sumienia.
Tam obóz i mogiły, ty, Dymitrze, cały miesiąc kopałeś... kurhany sypiąc...
I wszyscy troje... Wszakże miłość prawdziwa nie jest zazdrosna...
Wierzysz w reinkarnację? w wieczną wędrówkę udoskonaleń? — — —
Doktór pochylił się nad podłogą — i łza, która mu z oczu padła, gorętszą była z pewnością od tej żagwi, która z kominka sypnęła lśniącemi iskrami.
— Rzeknij mi jedyne słowo: pocoś chodziła do obozu Rosjan? co znaczyły listy oficerów i opis twego wyglądu?
Pani Hryniewiecka krzyknęła strasznie — oczy jej wpatrzyły się w przestwór jakiegoś bez dna piekła...
— Siostra, mój sobowtór zakochała się w rotmistrzu dragonów. Była z nim w obozie. Namawiałam ją, chcąc odwieść. Napróżno... Wzięłam więc tylko stos jej listów i może tam były inne papiery?
Nie wiem. Zabłądziłam w puszczy, żyłam bruśnicami. Aż nagle w ciemnościach trafił mnie strzał. I na temże miejscu mnie musisz pochować, gdzie są tam kurhany.
Mnie wybaczy Bóg, iem ciebie tak miłowała, ze aż zrozumiałam światło wieczne na ziemi... Lecz teraz ci powiem rzecz najważniejszą: trzeba nawrócić Rosjan i Polaków na sojusz świętego Jana!
— Nie mów już... W Korsyce nad morzem się wzmocnisz!... Ty moja święta!
Nagle usta jej poruszyły się w bezdźwięcznej modlitwie i jakby widząc przed sobą Meduzę — zamierające oczy walczyły z niewypowiedzianą grozą, fosforyzującą nawet przez zamkłe powieki.
Teraz pani Hryniewiecka zdała się być napastowana przez inną istotę, straszną nieziemną już Wiedźmę.

∗             ∗

Rafaś rozłożył ogień i piekł przy nim na patyku chleb ze słoniną. Kiedy ofiarował przysmak doktorowi, ten odmówił. Uśmiechał się doktór Jewanheliew cicho, jakby we śnie był, błogosławił coś na powietrzu, jakby widma — wziął żagiew i poszedł w las.
Bagadurski, pojąwszy nagle zamiar doktora, rzucił się mu do nóg, błagając. Ale ten energicznie go odtrącił, szedł sam.
Zresztą nie było w całej tej krainie śmiałka, któryby odważył się za nim iść. Nocami zawsze tam było słychać przepotworny jęk. Nie był to głos sowy, na którą daremnie tygodnie całe zaczajał się Bagadurski; nie było to żadne ze źwierząt lasu. Krzyk dziki, śmiech warjacki, piekielny jęk ludzi mordowanych — sprawiał, że konie, o ile ktoś niewiedzący przejeżdżał tędy leśną drogą — zrywały uprząż i rozbijały łby w ciemnościach. Ludzie zaś nie mogli przez długi czas nabrać cery na zmartwiałej twarzy.
Daleko — za wzgórzami kurhanów znalazł miejsce, znane mu z opisu, gdzie upiór był przez Rafasia widziany. Rozłożył stos ognia, znosił nie tylko suche gałęzie, ale i kłody całe zwłóczył i ciskał w płomię. Nad brzegiem ponurego leśnego jeziorka rzucał ogień fantastyczny blask, niby świetne drgające zasłony na drzewa po tamtej stronie wód, mgły zaś nadawały materjalizacyi wizjom.
Zasiadł na kłodzie dębu zwalonego, otoczony gromadą uwijających się postaci; szły z lasu, z powietrza, wychodziły z ziemi, odrywały się od drzew, użytych na szubienice — — cały obóz był z nim.
Obóz to jednak był innych ludzi, niż tamci: ludzi, którzy przebyli już wędrówkę po otchłaniach planet, którzy z kometami błądzili, zwiedzając nieskończoność...
I teraz widział samego siebie: niby w stroju wejdaloty pradawnego z gór schodził ku ludziom w jaskiniach; tam obgryzają gnaty zamordowanych wrogów i w dzikiej chuci kopulują z samicami rozgrzywionemi.
Ujrzał się niby wejdalota­‑kaplan, przykazania mądrości niósł na kamieniu z lapis lazuli rzeźbione. I czytał tę księgę, modlił się z niej i rósł nią, płakał nad ziemią, która płynęła w jakimś moczarnym łęgu. Trwał ze swą tablicą, której pierwsze słowo było: — Miłości — Melancholii i Wiedzy Świątynia...
Lecz oto usłyszał mamrot osobliwy — potem skowytanie i szczękanie zębami, jakby na mrozie. Ujrzał wiedźmę. Naprzeciw niej stał pochylony sobowtór pani Hryniewieckiej z raną w piersi, z błyskami świetlanymi wokół postaci.
Przyrodnik doktór, zamiast przestrachu, poddał się głębokiej zadumie nad rozdwojeniem ludzkiej osobowości.
Patrzy — cały zmieniając się w wzrok intuicyjny nadzmysłowy.
Dokoła postacie pół­‑źwierząt, pół­‑djabłów — mamroty poczwarne, Hapuny, kikimory i didki na słomianych nogach.
On wzniósł swą pradawną księgę. Wiedźma podjęła jedną z czaszek leżących. Widmo kobieta zrzuciła woal czarny, łzy płyną jej po twarzy i zmieniają się w gwiazdy.
Mówiła — ona a widma poczwarne chichotały.
— Nie zna nikt duszy własnej. Znamy tylko jej pozory. Prawda jest głębiej, straszniej ukryta. I dusza nasza, jak kolos Rodyjski, stoi między lądem Boga, a wyspą szatana!
Ty wziąłeś krzyż za Rosję, jam przyszła do obozu Rosjan, myśląc, iż chcę mą siostrę zobaczyć. Lecz istotnie, chciałam wymierzyć, jak dno piekła jest głębokie. Postanowiłam nawrócić serca tamtych ku oceanowi światła. Była raz popojka.
Generał śmiał się z kolegami, tamta zarzuciła ręce na szyję rotmistrzowi i śpiewała lubieżną piosenkę. Oni rozpoczęli Czarną Mszę... Ja wyjęłam Ewangelię...
Siwy generał ukląkł przedemną, powalił się brzuchem na ziemię i całował me stopy.
— Tyś Polka — krzyczał — która narodzi Antychrysta dla Rosji! — Inni przysięgli, że przyjmą przymierze z Polską — na zasadach ewangelii...
Poszłam więc do obozu naszego, niosąc nowe przymierze z ducha.
Nieszczęście, czy Bóg chciał, żem zabłądziła w puszczy.
Tymczasem powstańcy napadli znienacka Rosjan. Dużo wymordowali. Słaby umysł generała uznał, iż ja byłam zwodnicą — wpadł w szał zemsty. Ukartował plan nowego ataku z głębi lasu — aż do obozu powstańców.
Nie mogłam się zjawić przed nimi... i powstrzymać, aby nie szli w dno piekła... ale twoja kula...
— Najwięcej błądzą ci, którzy zwątpią w światłość, niosąc lampę nad mrokami, pomyślał doktór. —
W tej że chwili zagłuszył jej mową opętańczy szczek Wiedźmy:
— Rozbiłam kłamliwego sumienia lampę... Hi ha ha! Nie wierz, nie — ona to ja — ukartowałam zemstę na was — byłam kapłanką w Czarnej Mszy — byłam za kandelabr, w którym paliła się śmiertelna za was gromnica — Hi ha ha! Antychrysta — Antichrista — narodzimy wam!... — Całuj mię, Dymitrij! rozległ się głos poczwarnego widma.
Doktór uczuł, ze mu serce zamarło w jeden wiór czarny zetlały.
Wyciągnął ręce, chcąc oderwać tę gwiezdną od wiedźmy, lecz obie ciągnęły go — arkanami magnetyzmu z zaświata.
Widma otoczyły go mgławicą, ukochana jego stała się mistyczną różą, niby witrażem w tym djablim zodjaku. I on idzie — idzie aż na samo dno piekła ku swej przeczystej miłości! — — — — — — —
Zakrzyknął Rafaś, znalazłszy doktora brnącego wgłąb wody czarnej, jak sumienie djabła; kiedy usłyszał głos ludzki, wrócił się posłusznie. Rafaś ułożył go przy ogniu. Jewanheliew wejrzał, już nie podnosząc powiek, na mroczny las, w który wstępowały zwolna duchy kurhanowe i dwie siostry, stapiające się w jedną ciemną marę groźną i złowieszczą, jak Lionardowska Meduza.
To spojrzenie jego było ostatnie; kiedy Rafaś mu pod głowę złożył swą torbę borsuczą, aby doktór mógł wypocząć do świtu, spostrzegł wielką prawdę. Bagadurski gorzko zapłakał, jakby mu najlepszy sobaka „otyjszoł“.
Nikt zresztą i z obywateli nie podejrzewał, że doktór Jewanheliew może skończyć tak nagle na udar serca — i „bez żadnego najmniejszego powodu!“...

∗             ∗

Na cmentarzu w Boromlach, wśród zielonych krzewów, obok pni lipowych, które proboszcz dawny wyciął, bo mu zacieniały pole dla kartofli, jest grobowiec z czarnego marmuru z fotografią doktora Jewanheliewa.
Szło za trumną jego kilkanaście tysięcy chłopów, Żydów, obywateli; duchowieństwo ruskie i księża polscy, wojskowi Rosjanie i nawet gubernator...
Symbol, jakby przyszłej unii ludów.
Lecz siedzący na ganku z fajką pan Melchior, jako że sceptyk, potrząsał smutno głową.
— Wartoź było tak rzucać swe życie w bezludziu poleskiem? Okazała to teraźniejszość, że nie warto.
Wiuny obywatele dalej prosperują, Żydzi prowadzą długoletni szantaż na trzebieniu lasów Wittgenstein­‑Hohenlohe, chłopi równie ciemni, Rosjanie nauczyli się z Domostroja, jak rządzić według systemu Iwana Groźnego i sędziego Szemiaki!
Odrzekł mu ksiądz „biedaka“, patrząc na wiatr, szumiący w wierzchołkach brzóz bezlistnych:
— Trzeba, żeby ktoś dawał czasem świadectwo o Wielkiej Prawdzie.
Jeśli który obywatel wśród zamieci zimowej zamyśli się i postanowi coś, choćby maleńkiego, uczynić dla uskrzydlenia duszy swej lub swego bliźniego, z pewnością uczuje nad sobą widmo doktora Jewanheliewa, który wszystko poświęcił dla Polski.
— Przez miłość dla świętej, wybawił on z potępienia i duszę wiedźmy! —
Ksiądz „biedaka“ podniósł głowę, chcąc zrozumieć, skąd głos ten pochodzi — lecz wśród chmur wieczornych i zbliżającego się wyjącego deszczu, nie widział nikogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.