zwierzęta mają swe królestwa i filozofują, jak utajeni bogowie.
— Ale, jaki żal! — mówił Bagadurski. — A kto go mógł wiedzieć, że tu będzie leciał? O, już go nie widać! Tam zniknął, za najdalszym wyrębem jasnym w lesie. —
Stary doktór też zatęsknił, wprawdzie nie za pieczystem z głuszcza, ale za młodością i skrzydłami — za tą swobodą bocianów, które teraz w Azji Mniejszej nad jeziorami wielkiemi w zachodzącem słońcu klekotają do Boga.
— Rafaś, jak bociany odlatują? — pytał, choć sam doskonale zbadał obyczaje zwierząt, a las nie miał przed nim żadnej tajemnicy, jak i nikt z ludzi, którzy tu zamieszkiwali.
Lecz nagle przyszedł mu do głowy splot innych strasznych myśli.
Słuchaj, rzekł doktór powoli — coś ty zrobił z nabojem?
— A to ja, panie, chciał go nauczyć, żeby taki nie przejeżdżał około Bagadurskiego, jak około domowego gołębia. Pristrieliłem mu czapkę, że się przeżegnał, konia zaciął — i mnie pamięta... —
I dalej zaczął ciągnąć o bocianach.
— Zbierają się, panie, jak wąże, na wielki sejm. Będzie ich dwieście i trzysta. Parę godzin coś hamaniat, zabijają jadneho i odla-
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/174
Wygląd
Ta strona została przepisana.