Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
A tymczasem cały ten wieniec dziecinnych postaci o twarzyczkach anielskich wpatrywał się we mnie z wyrzutem i niekłamanym żalem.
— Pani jest smutna! — rzekła Zosia.
— Smutna? — zaczynały się dziwić i przerażać maleństwa. — Smutna? a myśmy o tem nic nie wiedziały! To pewno z naszego powodu! My już będziemy dobrze się sprawować, tylko niech paniusia zostanie, moja złota! — prosiły.
— A będziecie mnie kochały tak samo, jak teraz? — spytałam, ocierając ukradkiem łzy.
— O tak! jak mamy nasze kochamy, tak i paniusię.
— A więc zostanę, moje dziewczątka! mnie tez byłoby żal was opuszczać. —
Kilkanaście ramionek objęło mnie, kilkanaście ust poczułam jednocześnie na twarzy i rękach, a Zosia, która stała na uboczu, rozpłakała się i wybiegła.
Potem, mówiąc mi dobranoc, szepnęła:
— Ja też będę nauczycielką, dobrze?
...Moje wy dzieci kochane! wy moje — naprawdę moje!
Zostanę, naturalnie, że zostanę. Tylko i wy zostańcie nadal tak dobremi. Niech pierwszy bal i szósta klasa nie zrobią z was ptaszków, muskających swe piórka!