Wszedł Jewanheliew do parku zapuszczonego, gdzie tyle dramatów przeżyli niedawni ludzie, zanim wymarli „otyjszli“ z tej sadyby. Obchodził szybko aleje, nie mogąc znieść dławiącej mu serce żmii tęsknej za czemś wiecznem wśród liści ludzkich opadających, okrwawionych, niknących ze skargą.
Mroczne wierzchołki wznosiły nad murawą jodły gigantyczne, zawieszone jasnozielonawemi szyszkami, bogactwem Wieszczki tego martwego władztwa... Lipy niezmiernych rozmiarów tworzyły ciemne krypty i kurytarze klasztorne, z wierzchu zaś osypywały złotem liści...
Kolące akacje przypomniały mu, jak wonne były ich kiście, które mu przynosiła — — nie, trzeba wszystko zapalić ogniem wyzwolenia, nie dowierzać nigdy mocom genezy i unicestwienia, lecz przeniknąć już intuicją za najwyższą bramę mogiły!...
Wiedza przyrodnika, zamiast hamować, uskrzydlała jego duszę.
Mijał już spokojnie dom wielki, osnuty bluszczem, o ciemnym salonie — gdzie na niedźwiedziej skórze leżał wieczorami: kwitły białe kielichy odurzającej nikocjany — otaczały go wężowe sploty demonicznej infernalnej tęsknoty — nie była to jeszcze wtedy miłość!
Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/176
Wygląd
Ta strona została przepisana.