Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kamilka, duża jak była, upadła mu nagle do nóg, objęła kolana, wołając z płaczem:
— Przebacz nam, przebacz, panie doktorze!
Zrobiła się scena niemożliwa, gdyż doktór, nigdy nie płaczący, zaczął nagle łzami kapać, a sam ciągle powtarzał, gładząc Kamilkę:
— Nie płacz już, nie płacz.
Wszyscy płakali i pan Melchior płakał, już w objęciach doktora, i starsza pani majorowa, przed której złym, stalowym wzrokiem najśmielsi spuszczali oczy, teraz ze wzruszenia wstrząsała tylko głową, odwróciła się i już szła naprzód zarządzić lepszą kolację, niż zwykłe serniki, dynia w mleku lub prażucha, przed którą jej dorośli synowie uciekali z domu, klnąc matki gospodarkę.
Do stołu zeszli się oficjaliści. Wtem drzwi się otworzyły — stanął w nich Bagadurski. Tatar, z główką małą i skośnemi oczyma, ale wzrostu potężnego i dwa łokcie szerokości w plecach. Myśliwy zawołany i kłamca nie mniejszy. Ten utrzymywał dotąd pannę Kamilę w mniemaniu, że zna w lesie drzewo, na którem rosną złote orzechy. Od lat pięciu różnymi wykrętami umiał się wytłómaczyć, dlaczego ich nie przynosi — mimo zaklęć panienki. Ten Bagadurski znany był jeszcze z tego, że w ciągu godziny umiał dostarczyć wszelkiej źwierzyny na zawołanie. Pono, upo-