serce... aż rozszarpał w nim rysę okropną. Mogiła jedna, z boku wznosząca się, była pani Hryniewieckiej, a wystrzelił do niej z rusznicy doktór Jewanheliew...
∗ ∗
∗ |
W obozie polskim, rozłożonym stąd nieopodal, było gwarno. Rzędy koni żuły obrok. Oddziały ćwiczyły się lancami, furkając chorągiewkami, jak piorunem ukrytym w motylach. Inni wprawiali się w mustrę karabinową, niektórzy z kotła zaczerpywali bigos, lub swobodnie na trawie gwarzyli.
Obywatele, którzy zajeżdżali do ogromnej puszczy, przywożąc powstańcom zasiłki, teraz skupili się w namiocie nowowybranego wodza, pana Hryniewieckiego. Ten, mąż potężnej postawy i statecznego rozumu, o ile przedtem wzbraniał się przyjąć dowództwo, nie wierząc w gasnące już powstanie, o tyle teraz surowo pojmował obowiązki. Żądał przysłania mu rekruta z chłopów i szlachty, nawet z Żydów... żądał regularnej wypłaty podatków. Kiedy żołnierz na posterunku zatrzymał doktora, przebranego za chłopa z dużym na wilki psem, doktór węglem napisał na korze brzozowej tylko pięć liter: dr. J‑ew, i kazał ten skrawek doręczyć wodzowi.