Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
Trzecie Wesele.

Dla czegoż mając opisywać wesele, śmierć nam na myśl i pióro przychodzi? — Jest to jedna z tych tajemnic, których rozwiązać nie podobna; jedna z tajemnic przeczucia. — Śmierć! wielki wyraz który codzień powtarzamy, a z którymeśmy tak się w końcu oswoili, że wymawiając go, nie przywiązujem do niego żadnego wyobrażenia. Gdyby jednak wyobrażenie śmierci nieustannie nam było przytomne, iluż by to było cnotliwych, ile ofiar wielkich, ilu bohaterów! Tymczasem mówimy o śmierci, patrzym na nią, malujemy ją nawet, a nie myślim o niéj, nie myślim o sobie, powtarzając bezmyślnie to, co drudzy przed nami bezmyślnie czynili. Bił w to Xiądz Baka, pisząc o niéj i czując zapewne, jaki wpływ wywiérać może na ludzi, myśl o téj królowéj świata. Lecz jako professor poetyki, Baka nasz więcéj dbał o posiekanie swych wierszyków, niż o myśl główną, dziś też zostawione przez niego króciuchnych wierszyków sznurki poniżane, czynią tylko takie wrażenie, jak każda niedorzeczność.
Kto żyje życiem jedynie ziemskiém, nie czując w sobie duszy, nie wierząc w przyszłość, ten musi lękać się śmierci; — a że ogół cały prawie nie inaczéj żyje, ogół też cały lęka się śmierci, odpycha myśl o niéj, wyobrażenie jéj. Mała liczba mędrszych, patrzących z wysoka na mizerne, cechą niedołężności napiętnowane sprawy ludzkie, nie zadowalniających się tém życiem, pragnie jéj, wygląda, rozmyśla o niéj, bo za nią otwiéra się im tajemnicza wieczność, którą każdy inaczéj pojmuje, a w którą tłum na wpół nie wierząc, wpół jéj nie pojmując, lęka się ujrzéć, woli zapomniéć.
Jakże to często widujemy ludzi, modlących się gorliwie w kościele, a którzy jednak na wspomnienie, że lepiéj jest umarłym, odpowiadali potrząsając głową.
— Alboż my wiémy, co na tamtym świecie, nikt nie wrócił, nie mówił.
Są to umysły bojaźliwe, słabe, niepewne, chwytające po drodze, co napadną, dziś wierzące mocno, jutro chwiejące się, pozajutro ateusze, a w tydzień znowu fanatycy. Im by chyba szczęście przyszłe dowieść potrzeba cztérma regułami arytmetyki, aby je za pewnik uznali, a długość wieczności przynajmniéj jako tako wyrachować. — Tacy ludzie umiérają spowiadając się pobożnie, ale bez wiary w to co czynią, jest ich bardzo wielu. Wszelkie wspomnienie śmierci, widok trupa, kości, nabawia ich strachem, zawrotem głowy, drżeniem; gotowi się rozpłakać, gdy im przypomnisz, że kiedyś będą się musieli pożegnać ze słońcem, drzewy, xiężycem, domkiem na górze, gajem w ogrodzie. Dusza ich nie musi przeczuwać, nie umie pojmować, domyślać się innéj piękności, wyższego dobra nad tutejsze, ziemskie. Biédni, prawdziwie biédni ludzie. Przyjdzie umiérać, skon ich jest walką, płaczem, żalem, rozpaczą, na pozór umiérają z wiarą w przyszłość, lecz w duszy wątpiąc o wszystkiém. Cóż to może być za szczęście wieczne, myślą, gdy tam nie będzie, ani panny Karoliny (czemu nie zostali Mahometanami?) ani pieczonych jarząbków, ani szampańskiego, ani tytuniu, ani tych tysiąca przyjemnostek, które przez zmysły podbiły i ogarnęły całą ich biedną, słabą duszę. O! i ja gdym był jeszcze dzieckiem, gdy mi świat tak piękny, tak słodki się wydawał, gdy duszy jeszcze w sobie nie czułem, posłyszawszy raz pierwszy o śmierci, o końcu, zobaczywszy umarłego, jakżem był strapiony, przestraszony, wylękły! Strach, gorączka, paliły mnie dniem i nocą, śmierć z kosą zdawała się ciągle stąpać za mną, czatować na mnie. — A długo wprzód gdy starzy mówili mi że pomrą, słuchałem z niewiarą, myśląc w duchu, iż to być nie może, żarty tylko z dziecka stroją — Kto zaczął żyć, ten nie przestanie nigdy. Miałem słuszność i nie — ale wówczas, przedłużenia życia za grobem pojąć mi nie było podobna, przedłużałem więc je na ziemi. — Napróżno stawały mi na oczy, przykłady w wspomnieniach o ludziach, których już nie było — sądziłem zawsze iż oni nie pomarli, tylko gdzieś daleko odjechali. Dopiéro widok trupa, o smutnéj prawdzie przekonał. Sypnęły się potém dowodzenia z wiekiem, śmierć w tysiącznych postaciach, odbiła się boleśnie na sercu mojém — nie podobna w nią było nie uwierzyć. Widziałem umiérających, umarłych, a! któż opisze uczucie, gdym pierwszy raz kochaną, kochającą mnie utracił? — Kto opisze wrażenia téj chwili, pierwszéj najokropniejszéj, w młodém i jeszcze świeżém sercu? Zdało mi się, że ta miłość która nas wiązała, połączyła mnie z grobem, ze śmiercią, że umarły i z za grobu kochać mnie musi, że nić niepostrzeżona wiąże mnie odtąd z mogiłą. Długom myślał, długom był smutny, ale widok nowych twarzy, miłość innych serc, porwały ten związek grobowy — poszedłem drogą życia jak wszyscy. O poczwaro człowieku!! — ty nie masz serca, ty nie masz pamięci!
Potém, późniéj lubiłem dumać o śmierci, w myślach o niéj dostrzegłem wdzięku gdy wprzódy tylkom się jéj lękał. Nie gniewajcie się czytelnicy, jeśli was wiodę, na smutne często obrazy poglądać — wesołość poniża, smutek nas wynosi. Kto umié i lubi być smutnym, ten dowodzi, że pojmuje nieśmiertelność i nie nasyca się źwierzęco tym naszym światem. — Ale otóż i kazanie! Jakto nie chcący człowiek zagada się i odprowadzi od przedmiotu. Powrócim zaraz do niego, powrócim! Wprzód jednak dam wam niechybne antidotum, czytelnicy moi, przeciw zbytecznemu współczuciu dla wypadków opisywanych w xiążkach. Przypominajcie sobie, panie i panowie, że to są wszystko bajki, brednie, wymysły, za grosz w nich prawdy, pisarz nie mając życia, robił sobie życie na papiérze, o jakiém marzył. Gdy się wam zdarzy cóś okropnego wyczytać, a poczujecie w sobie współczucie, które nie zawsze jest miłe, przypomnijcie sobie, że to są bajki i nie płaczcie nad umierającymi bohatérami. Śmierć zadana piórem i atramentem, nie warta łez, miłe panie, nie warto ociérać raz w raz oczów batystową chustką i bibulaste karty odwilżać, ku większéj czci autora. Oszczędzajcie łez na nieodbite potrzeby, śmiejcie się z autorów którzy wam płakać każą, ziéwajcie nareście — ziéwania wyszafować nie można! Ale łzy! one są nam tak potrzebne w życiu, niemi je człowiek zaczyna i kończy, po nich jak po stopniach idzie do mniemanego szczęścia, one go cieszą w złym razie, a czy jeden, do grobu, swoje tylko łzy przyschłe na zimnéj twarzy, poniósł — gdy każdy z jego bliskich, z otaczających, oszczędzał swoich na straty dotkliwsze, na nieodbite potrzeby, na własne interessa, na kupna (wszak się i kupuje łzami?) Łzy jak pieniądz, drogie — i nie dają się darmo, kobiéty tylko nieuważne szafują niemi i dzieci, w końcu też dla nich samych, często im ich zabraknie. A biada temu, kto łzy niéma, bo krwią zapłakać nie można, nieszczęśliwy kto płakać nie może.
Ale znowu, pytam co za potrzeba była rozprawiać tak długo, o śmierci, o łzach, gdy tu właśnie wypada opisywać wesele? Przepraszam, nie wiedzieć jak do tego przyszło.
Spójrzcie, to się zowie weselem! Sala oświecona rzęsiście, wśród niéj grona wystrojonych kobiét, uśmiechających się, lubieżnych, szukających mężów sobie, na cudzém weselu, — Muzyka oddycha radością, którą zapewne mają malować dobitnie dyssonanse pierwszego skrzypka. — Wniknij w te serca, bijące żywiéj w łonach pokrytych białemi kamizelkami i gorsetami — Czegoż one biją tak mocno, z uczucia czy ze znużenia, od walca czy od radości, od tego walca odurzającego, roskosznego, niebezpiecznego, w którym dwa czyste przed chwilą ciała, łechcą się, dotykają, wabią, drżą dotykając; a myśli, myśli — któż odgadnie myśli w walcu kręcące się po głowach, czy one są o tańcu czy o tancerzach i tancerkach??
Spójrzmy na tego tancérza naprzykład — O! jaki szczęśliwy, jak się kręci, jak oddycha piersią całą, jak pogląda to na nią, to w górę — to w siebie! Sala dla niego przestrzenią nieskończoności, światła, gwiazdami na niebie, muzyka, sfer harmonją. On światem, tancerka słońcem, koło słońca, ze słońcem kręci się uszczęśliwiony. Lecz oto blizki koniec marzeń i walca, świat na rozkraczonych nogach zatrzymuje się niezgrabnie, po chyżym biegu pośliznąwszy się, tylko co nie padł, nagle zastanowiony, i nie pociągnął słońca. Szczęściem blizko kanapa, słońce padło na kanapę, świat je w rączkę pocałował i po wszystkiém. Znikły gwiazdy, na miejscu których świécą nieutarte knoty, harmonja sfer zmienia się w szkaradną żydowską muzykę — Szkoda walca i systematu Kopernika.
Zbliżmy się — Państwo młodzi muszą nam być znajomi. A! To Pani Półkownikowa, jeszcze nie dawno rozwódka, już męża znalazła — Co to kiedy kto gorliwie pracuje! Któż mąż? — A to ten nieborak, który pierwszą swą żonę, szalony, koniem stratował. Jakże nam Julja wesoła, a Pan młody posągiem stoi, z uśmiechem prawda, ale posągowym, z uśmiechem kamienia, któremu snycerz gwałtem śmiać się kazał i usta na wieki wykrzywił. A jaki blady! To pewno wspomnienie odkopane z grobu, tym dniem, porwało mu w szpony serce. Biédny Pan młody! jechał po szczęście, a na progu spotkał go tylko, dawny znajomy, blady smutek dawnych lat. Jechał po szczęście i zajechał do Julij!
Przy drzwiach w ciemnym kątku stoi dwoje dzieci, biédnych sierot, których matka leży w grobie, którym ojciec daje matkę, jak perukę na głowę, gdy włosy wypełzły. O! prędzéj z peruki, włosy do gładkiéj głowy przyrosną, niżeli druga matka, pokocha biédne dzieci, sercem pierwszéj matki. Dzieci stoją, patrzą, dziwują się, przechodzący je szturchają, nikt na nie nieuważa — bo któżby się zajmował dziećmi wśród wesela!
Cóż znowu za niecierpliwość napadła na pana młodego, wyjmuje zegarek co chwila, patrzy po zgromadzeniu, szepce cóś żonie do ucha, wychodzi na ganek, za nim Julja.
— Czas nam jechać, odzywa się głosem drżącym.
— Dokąd jechać?
— Tu ciasno dla nas, tyle gości potrzeba było pomieścić! pojedziemy do Leszczynki, czekają tam na nas, kazałem przygotować pokój —
— A czemuż wprzód nie mówiłeś mi o tém? odpowiedziała Julja ziewając. Jedźże ty, kiedy ci się podoba, a ja zostanę. Cóżby to miało za minę, żebym ja przed przenosinami pojechała do ciebie? Wszak i tu znajdzie się pokoik, posłanie.
— Tam nam będzie swobodniéj, wygodniéj, nalegał pan młody — Proszę cię, nie odmawiaj mi tego, piérwsza to moja do ciebie prośba, nie godzi się jéj odrzucać.
— A! jeśli tak chcesz koniecznie! zawołała Julja, przystaję. Każ zajść koniom, ja się pójdę ubiorę — Dzieci tu zostaną?
— Tutaj, zimno i sucho rzekł pan młody — Julja poszła się ubrać, konie już były przed gankiem.
Pan młody chodził, smutne widać myśli snuły mu się po głowie. Był to ten sam ganek — taki sam wieczór. Obraz przeszłéj żony, okropnego jéj zgonu przychodził mu na pamięć z najdrobniejszemi szczegółami. Upior go ścigał. Siadł na ławce, otarł z potu czoło i westchnął.
Julja wbiegła na ganek, porwała go za rękę, zawołała.
— No! jedźmy!
Pojechali. Noc czarna, cicha, straszna była — o trzy kroki trudno drogę rozeznać. Mijali miejsce, w którém pies wściekły tak Julją przestraszył. Ona wychyliła nieco głowę, spójrzała w ciemności, i nic nie zobaczyła prócz drzew czarnych stojących na jaśniejszém nieco niebie zachodu. Pocichu się rozśmiała wspomnieniom, turkot kół, szum lasu zagłuszył śmiéch, ciemność zasłoniła go przed oczyma męża. Po uśmiéchu westchnienie, westchnęła wspomnieniem téj chwili, chwil późniejszych, nadziei przyszłości. — Wiatr poniosł westchnienie, jak uśmiéch wprzódy. Minęli lasek, jechali długo, psy zaszczekały, światełka zajaśniały w oddaleniu — byli blizko wsi Leszczynki. Przed wsią stał kościołek, w koło kościołka był smętarz, na smętarzu pochowana była Henryka, piérwsza żona pana Hilarego. Woźnica zaledwie w ciemnościach dojrzał smętarnego kościołka, a raczéj domyślił się, że ku niemu się zbliża, przeżegnał się, konie zaciął, ruszył z kopyta, ale pan młody chwycił go za rękę i kazał — Stanąć!
Stanąć? Gdzież? na przeciw saméj bramy smętarza. Woźnica myślał że to żarty, dostał po plecach i zatrzymał rozhukane konie. Pan młody wyskoczył z pojazdu, bardzo grzecznie prosił Julij, aby tylko chwilkę na niego poczekała. Ona, jakkolwiek śmiała, drżała jednak z postrachu, gdy woźnica klął i mruczał pod nosem.
— Nie mógł już zajechać do domu, koniecznie mu potrzeba było stanąć! Boże odpuść! Zaczął potém Anioł Pański za duszę zmarłych.
Cicho było — cóś skrzypnęło jakby wrota smętarza, aż woźnica przerywając modlitwę zawołał.
— Miał gdzie iść! Tać dalipan na smętarz! Boże odpuść. Piérwsza nasza pani tam! I znowu daléj kończył Anioł Pański, przelękniony bardziéj jeszcze.
Jakkolwiek śmiała, Julja drżała, niekontenta była z téj stacij u smętarnéj bramy i przechadzki męża, który wysiadł, a ją samą jedną w takiém miejscu zostawił. Nadstawiała ucha. Słyszała jakby stąpanie, cóś jak szepty i cienie wyrazów dolatujące zdaleka, potém brama zaskrzypiała znowu, P. Hilary nagle skoczył do pojazdu, furman się przeżegnał, konie w bok rzuciły, Julja krzyknęła. On siadł w milczeniu, zatrzasnął drzwiczki, kazał jechać. Minęli wioskę, stanęli przed dworem.
Pan młody oprowadził Julją do sypialnego wprost pokoju, twarz jego była posępna, usta milczące i ściśnione. Po chwilce zamknął drzwi na rygiel, kazał okiennice zaszrubować z podwórza, odprawił ludzi i sam z żoną pozostał.
Ona, milcząca także, nie wiem o czém myśląc, rozbierała się powoli; on świstał chodząc po pokoju. Minęło tak pół godziny, zaczęła się obojętna rozmowa, poszedł pan Hilary do szafy, wyjął z niéj książkę i cóś jeszcze, co szybko schował do kieszeni.
Tyłem do niego obrócona Julja stała przy łóżku kończąc pacierze, on siadł przy gotowalni, na któréj paliły się świéce, zaczął czegoś szukać w książce, i znalazłszy odezwał się.
— Wszak lubisz czytać?
— Dajże mi z tém pokój! odpowiedziała zdziwiona Julja wydobywając się z sukni. Ot byś lepiéj posłał po jaką kobiétę, któraby mnie rozsznurowała. Szkoda żem swojéj nie wzięła służącéj.
— Ja cię rozsznuruję, rzekł pan młody kładnąc książkę na krześle. Wziął nożyczki ze stołu, zbliżył się i porozcinał sznurki.
— A toż co? krzyknęła Julja śmiejąc się, gdy gorset spadł z niéj nagle. w
— Rozsznurowałem, zimno odpowiedział pan młody, potém poszedł znowu na swoje miejsce, wziął książkę i rzekł.
— Juljo, czytałaś ty Shakspearowego Otella?
— Co? Otella? z podziwieniem podchwyciła pani młoda, i zwróciła się twarzą ku niemu, chcąc zobaczyć z jakim to mówił wyrazem oblicza, ale nic dziwnego w oczach nie dostrzegłszy, spokojnie daléj rozbierać się zaczęła i dodała.
— Czytałam! Czyż to czas teraz o tém mówić?
— Powiedzże mi, z równą obojętnością jak wprzód zapytał, jakby nie słyszał odpowiedzi mąż, powiedz mi, jakie zakończenie tragedij lepiéj ci się podoba, czy gdy ją poduszką dusi, czy gdy sztyletem zabija?
— Co? co? podchwyciła Julja, nie dowierzając swym uszom i zwracając się znowu ku niemu. On siedział spokojny, oparty na książce, rozumiała, że go jakaś szczególna napadła fantazja, literackiéj rozprawy. Odpowiedziała więc śmiejąc się.
— O! wolę już sztylet! I prędzéj i szlachetniéj! Poduszka, to nadto trywjalne narzędzie śmierci. Któż kiedy słyszał dusić poduszką?— Ależ Hilary, szczególne miejsce na wieczór dnia wesela, wybrałeś sobie do czytania — lepiéj oto gaś świece i chodź spać. Kiedyś mi gorset z takim zapałem rozcinał, sądziłam żeś rad co prędzéj — (Nie dokończyła) A ty jeszcze myślisz jak uważam rozprawiać.
— Więc mówisz, że lepsza śmierć od sztyleta — swoje kończąc i w książkę patrząc mąż zawołał — może to być! Chwilę milczał, potém dodał — I Otello się zabił!
— Trzebaż było tak głupio oszaleć z zazdrości; z czego? z zazdrości! z uśmiechem mówiła Julja. Ach! ach! ze śmiesznéj zazdrości!
— Zapewne, z zazdrości takich rzeczy się dopuszczać, odpowiedział Hilary, nieinaczéj tylko głupstwo, ja sam żałuję Hedelmony — bo i ja byłem Otellem! A! I ja byłem Otellem, ale zabić naprzykład, zabić z innych powodów —
— Jakież to być mogą te inne powody — spytała Julja kładąc się w łóżko i okrywając kołdrą atłasową.
Pan Hilary rzucił książkę, przystąpił ku niéj.
— Zabić — aby się zemścić! zawołał.
— Nie ma nic głupszego nad zemstę — szepnęła Julja ziewając szeroko.
— Jakto? jakto? zakrzyczał z ogniem pan młody. Głupstwem byłaby zemsta, ten balsam na zranione serce! Głupstwem! ty to głupstwem nazywasz! A gdyby kto mi zabił kochankę, zabił żonę — głupstwem tylko byłażby zemsta? Rozumiesz mnie! Juljo! rozumiesz!
Julja na te słowa wyrzeczone głosem dzikim, porwała się z łóżka, pan młody dobył sztyletu, uśmiechnął się piekielnie, a trzymając ją za drżącą rękę, rzeki poważnie.
— Nim sen skleił twe powieki, czy błagałaś Boga Zastępów?
Julja oniemiała z przestrachu, otworzyła usta i oczy, zadrżała, krzyknęła, potém, rękoma twarz zakryła. Z bojaźni nie znalazła słów w ustach, myśli w głowie. Hilary stał przed nią, a cisnął rękę tak, że palce wszystkie w ciało jéj się wpiły.
— Jam niewinna! com ja winna? Po chwili walki przerywanym, drżącym, stłumionym głosem ozwała się.
— Czy ty, czy los, czy przypadek, czy przeznaczenie — nie wiem kto winien. Mnie trzeba zemsty, a na kimże się pomszczę, jeśli nie na tobie? Potrzebuję zemsty, za żonę, za dzieci, za siebie — Ona w grobie, one sieroty, ja szalony, ja nieszczęśliwy na wieki, zgubiony! Zemsty! zemsty! ona z grobu woła o nią, krwi za krew! Co noc pokazuje mi się blada, skrwawiona, zeszpecona, co noc wskazuje mi rany i woła do mnie — zemsty! Nie bój się — umrzesz od sztyletu, sztylet mam ostry. — Uśmiechnął się obłąkany — Julja omdlała.
Popatrzał na nią chwilę, potém wziął świécę ze stołu, zbliżył się do łóżka, zajrzał bliżéj, a martwą prawie widząc, sztyletem ukłuł w rękę, aby boleścią z omdlenia ocucić. Krew trysnęła! Julja powoli przyszła do zmysłów, postrzegła krew, sądziła że kona zabita, i wołać zaczęła z rozpaczą.
— Ratujcie! ratujcie! umieram!
— Nie — jeszcze nie — rzekł zimno Hilary, stawiając świécę na stole. Pożyjesz jeszcze chwilę, módl się kobiéto i żałuj za grzechy, masz ich wiele! Ratunku napróżnobyś wołała, wszystkich z domu rozesłałem umyślnie, nikt nawet strzału nie posłyszy.
Julja porwała się z łóżka i padła mu do nóg oblewając je łzami. Blizkość nieuchronnego zgonu do obłąkania ją prawie przywodziła.
— Daruj! daruj! wołała głosem przerywanym łkaniem — Czego chcesz? jam niewinna — puść mnie!!
Hilary nic nie odpowiedział, nie spójrzał nawet na nią, chodził po pokoju z założonemi rękoma i milczał. Julja w rozpaczy, nieprzytomna, obłąkana, tarzała się po ziemi, łkając okropnie, gryząc ręce, targając włosy. Potém myśl jéj przyszła, rzuciła się piorunem ku drzwiom, a w oczach jéj błysnęła nadzieja ocalenia. Ale drzwi były zaryglowane mocno, mąż poskoczył i wstrzymał ją z uśmiechem szalonego.
— Więc chciałabyś wyrwać się ztąd? zawołał, myślałaś że drzwi otworem zostawię biorąc się do tak ważnego czynu, żeby kto wpadł na krzyk, a mnie związano jak warjata, jak zbójcę. Ale nie jestem szalony, nie jestem warjatem, mam rozum. Miałem go przynajmniéj gdym udawał miłość ku tobie, aby cię porwać i pomścić się. — O! nie jestem szalony. No! chodź do łóżka, krzyknął nielitościwie ciągnąc ją za rękę — tam masz umrzeć, tak jak Henryka umarła, w męczarniach. — Widziałem Otella, nie na jednym teatrze, Hedelmona kona przy łóżku — Co to za scena! O! ja nie jestem szalony, ja nie jestem warjat! O! nie, nie —
Jeszcze gadał, ale Julja go nie słyszała, rospacz, przestrach pozbawiły ją przytomności, leżała wpół sparta na łóżku, z oczyma obłąkanemi, drżącemi usty; krew ciekła jéj z ręki, łzy z oczów. On stał i patrzał na nią, zdawał się rozmyślać, bawił się ze sztyletem, uśmiechał sam do siebie, mruczał. Potém, zbliżył się do niéj, i mimo konwulsyjnych jéj drgań, rzucań, krzyków, mimo siły z jaką się broniła, nie mając nadziei ujść śmierci, chyba tym sposobem; — zgniotł ją, a przykładając rękę do serca, zamruczał zgrzytając zębami.
— Pokaż, pokaż gdzie serce — pokaż mi gdzie ono bije, to brzydkie serce samolubnéj kobiéty — pokaż, prędzéj trafię, łatwiéj zabiję, mniéj będziesz się męczyć. — Ja nie jestem szalony, nie jestem okrutny, gdybym był szalony, gdybym tylko słuchał zemsty, krajałbym cię po kawałku. — Ale mam litość, mam rozum, zabiję cię od razu — I śmiał się.
Sztylet błyskał w jedném jego ręku, drugą cisnął serce, Julja zsunęła się na ziemię, zaczęła znowu krzyczeć ochrzypłym z próżnego wysilenia głosem, łajać, grozić, przeklinać, błagać — Nic go nie poruszało. Spójrzał tylko na zegarek i zimno się odezwał.
— Chcesz żyć! Ach! jak silnie przywiązana jesteś do życia. A jednak, cóż to to życie? marna rzecz, głupstwo, które pewnie tyle krzyku nie warto, gdy kawałek żelaza, odrobina proszku odjąć je może! skarbu tego pozbawić! O! cóż życie warto? — Modliłaś się?? Ja nie jestem szalony, pytam się, czyś się modliła? Jakże jéj serce bije? Musi się bardzo lękać śmierci, głupie stworzenie! Ja nie jestem szalony! No — żyj sobie, gdy ci tak żal życia, żyj, nie walaj mi się u nóg, wyprosiłaś życie — Ta męka półgodzinna, zaspokoi moją zemstę, umierałaś już sto razy — Żyj sobie!
Rzucił daleko sztylet, spójrzał na zegar, było blizko ranka. Julja dziękując padła mu do nóg, on ją odepchnął i poszedł do komina. Wziął z niego filiżankę nakrytą białym papierem, i mrucząc — Nie jestem szalony — wypił z niéj jakiś przygotowany gęsty napój, a potém usiadł spokojny na krześle. Parę razy tylko się wstrząsnął, bo mu nie smakował; spójrzał na Julją osłupiałą z przestrachu, podziwienia, niepewną jeszcze, a nareście cicho, z udaną spokojnością rzekł do niéj.
— Mam dzieci, pamiętaj o dzieciach, darowałem ci życie. Ja nie jestem szalony! Wziąłem truciznę, bo dłużéj żyćbym nie mógł. I po co żyć? Na co to życie? Ty, co je lubisz, żyj sobie — daję ci życie przez zemstę — Sam, pójdę do żony. —
Długo tak jeszcze udawał spokojność, lecz w rysach twarzy malowała się boleść. Zagryzał usta, oczy stawały mu słupem, uśmiechał konwulsyjnie, gadał, powtarzając co chwila — Ja nie jestem szalony.
Lecz gdy coraz silniéj wnętrzności jego trucizna rozdzierać zaczęła, rzucił się ku Julij znowu, ręce mu zadrgały, oczy się zapaliły, okropny krzyk wyrwał się z głębi piersi. Ona skryła się przed nim na łóżko — poleciał za nią. Słychać było i pocałunki, i jęki boleśne, i śmiech szalony, i szamotanie się, i krzyki, i zgrzytanie zębów, znów jęki, westchnienia, ciężki oddech, urywane słowa, gwałtowne poruszenia — Powoli ucichło wszystko, jak w grobie dwa ciała leżały nieruchome na małżeńskiém łożu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.